Autor | |
Gatunek | proza poetycka |
Forma | proza |
Data dodania | 2015-07-31 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1849 |
Miasto nadmorskie o dźwięcznej nazwie Gdynia. Miesiąc grudzień. Cztery po trzeciej, mroźna godzina. Na bulwarze klub muzyczny Świnia. Świst zza ściany, z głośników dudnienie. Z hałaśliwej budy wyszedł Damian, dławiduda rudy. Na szum morza wzdłużył szur buta. Do morza, mimo ogrodzenia plaży. Do morza, do morza, mimo pasa jeżyn, mimo jeżących się pod ziemią kłączy pokrzyw. Piasek muszli. Z lewej strony molo, wysoki i drewniany biały pas startowy, z prawej strony klif jak wyrzeźbiony w piasku lew. Damian podszedł do brzegu, zamoczył buty. Plusk do podwody.
Opad rozprysku, chlupnięcie fałdu, wieko wody przykryło niebo. Damian szybko pokonywał opór morza, wydrążając rękami tunel, nie widział za sobą brzegu, a po chwili zboczył z drogi. Nie zauważył płynącej z naprzeciwka ławicy śledzi, srebrnej miedzi, łusek błyszczących poświatą śniedzi.
-Ej, człowieku, czemu wbiłeś się w ławicę?
-Spłyńcie z drogi, zmierzam do Podwodnego Miasta.
-A może chcesz spuścić ściek w morze, czy tak?
-Inny jest powód mojej wizyty, mówię szczerze.
-Nie chcemy żadnych problemów, zrozumiano? Wracaj na swój oschły ląd, tam gdzie w pogaduchach ważny tylko głos dorosłych.
-Dajcie spokój, drogie śledzie, na mnie czeka panna księżna.
-Rusałka?
-Tak.
-Ho, ho, ciekawe co król powie, gdy o tym dowie się. Płyń dalej i nie toruj rybom alej!
Śledzie szybko jak skrzydlate ryby oddaliły się w ławicowym szyku, zasię Damian płynął coraz niżej, i niżej. W pewnym momencie z głębiny wychynął upragniony widok, miasto jasne jak pałac i wielkie jak drab, od bramy którego odchodziła szeroka i prosta droga. Wzdłuż drogi rosły dzikie ogrody, wysokie niby nipy. Po chwili chłopak szedł aleją Denną, gdzie rosły wysokie jak drzewa krasnorosty, rosłe wyrosty farmakognosty. I już koło wrót. I już w sercu kołowrót.
Przy wejściu do miasta wysoka brama o konstrukcji łukowej. Dwie wieże złączone przejściem. Cegły spowite pasmami cienkich alg. Rama bramy ozdobiona koralową sałatą. Wrota z drewna i stali. Na drzwiach widniały grawerunki, wizerunki, min. wyeksponowana foka, po bokach której stali dorsz bez oka, łosoś, co kłamał, że mu kły wyrosły i nie w sosie małże, po minach wnioskując. Od bramy, okrążając miasto, odchodził mur obronny ustawiony z głazów gęsto i kłębiasto porośniętych morszczynem.
Wrota rozwarły się, Damian ujrzał Rusałkę, która miała na sobie sukienkę z błyszczących traw. Jego wzrok rozbłysł jak wolframian, serce zabiło mocniej, krzyknął z radości i podbiegł do dziewczyny. Rusałka natomiast stała niewzruszona i sroga, z jej twarzy sączyła się potwarz. Ciężki traf.
-Przepraszam, że musiałaś czekać tak długo, ale to wina śledzi. Zbliż się do mnie, chodź, nie bądź kaługą.
-Ale ja teraz nie chcę.
-Jesteś zła, dlaczego?
-Byłam niepewna twoich intencji względem mojej osoby i poprosiłam śledzie, coby cię śledziły, gdy będziesz na lądzie, a później zdały copy. Nad taflę wody kazałam wyglądać od czasu do czasu, nic więcej. Ich relacje były pozbawione wzmianki o człowieczym czarze, z którym zawsze schodzisz pod wodę. Mówiły o wiolencji twojego serca, spacerach po plaży za każdym razem z inną kobietą.
-Ale, Rusałko, ty jesteś moją dziewczyną, nikt inny!
-Ech, cóż to za frazem?
-Znam różnych ludzi, spotykam również kobiety, ale mi nie w głowie kokieterie. To nic nie znaczy. A może śledzie to zmyśliły? Nie jestem winny. Tęskniłaś za mną chociaż przez chwilę? Podejdź, no, raźno, teraz nie czas na krotochwile.
-Taka jest prawda, że tęskniłam za tobą.
Słowa Damiana obudziły w Rusałce pragnienie bliskości, w końcu skinęła głową i chłopak zbliżył się do niej. Para tonęła w objęciu i w tonie ciszy, gdy podpłynęły do nich dwie flądry z głębi miasta, miejskie strażniczki. Rusałka wzdrygnęła się na ich widok i odsunęła od chłopaka.
-Rusałko, wybacz, że przeszkadzamy, ale król ze złości zgrzyta zębami i wzywa cię do siebie. Rozkazał nam, abyśmy nalegały na twój szybki powrót.
Kiedy flądry odpłynęły od wrót, Damian z powrotem zbliżył się do Rusałki, ujął jej twarz w dłonie i pocałował.
-Ale gały!
-Na szczęście nie masz się czym martwić, żertw im nie potrzeba.
-He, he, ja nie boję się ryb, za mną nie takie przeboje.
-Jesteś bardzo pewny siebie, ale nie wiesz, że gdyby flądry stanęły w szranki, mógłbyś sflaczeć martwy.
-Co w ciebie wstąpiło? Już mam dosyć tego jadu, rękę podaj, podejdź bliżej. Mam pytanie, kochasz mnie?
-Przecież wiesz...
-Więc miej na to wzgląd i ucieknij razem ze mną na ląd. Postawimy drewniany dom na wzgórzu, a jak nam się znudzi, zaczniemy podróżować po świecie.
-Nieprzekonana jestem.
-Powiedz, co cię tu trzyma, barykada ciał, morskie tło?
-Chociażby ojciec!
-Pomyśl, jak uszczęśliwić siebie, nie otoczenie, zgódź się, zechciej być wolna, zanurz się w pędzie.
-Nieraz wśród ludzi bawiłam, lecz zawsze wracałam tutaj. Mogłabym chyba zamieszkać na lądzie, lecz lada lada lada lato może mi się znudzić, co wtedy?
-Hmm, wtedy porzucisz mąciwodę, zrozumiem twój wybór, znów zejdziesz pod wodę. Teraz natomiast ucieknijmy stąd.
Rejterada puruszy i prakryti. Płynęli szczęśliwi. Im bliżej byli grzbietu morza, tym coraz większy szum dochodził do ich uszu. Nagle prask, świst i chlast, rozszczep splotu rąk. To flądry dopadły parę i plask, jedna zaczęła ciągnąć Damiana do góry, druga rzuciła sieć na Rusałkę i zawlokła z powrotem do miasta.
Wejście do pałacu. Strażniczki prowadziły Rusałkę do króla przez wąski hol, na ścianie wisiał poczet portretów, jakby na poczet pudrety – władcy Podwodnego Miasta na tle poczty morskiej i tretu.
Sala tronowa długa i szeroka na ponad sto łokci. Na środku tron, na tronie siedział Morświn. Król skrzyżowawszy płetwy, stroił groźne miny nad klęczącą przed nim Rusałką. Dziewczyna zanosiła się płaczem. Obok tronu, z miną bardzo przejętą, stał jego doradca Sławek z wyrazem twarzy jak po jabłku fryzon buch kortyzon.
-Proszę, pozwól mi na powrót do Damiana...
-Milcz, Rusałko, nie chcę słuchać żadnych bzdur, nie poznaję własnej córki! Co ci do głowy strzeliło, nie wiem! Miało odbyć się nadanie miana królowej, lecz teraz zapomnij o prawie do następstwa. Dla córki króla ucieczka jest czynem niewybaczalnym. Teraz kara!
-Proszę, pozwól mi na powrót do Damiana...
-Słuchaj co cię czeka, mulcz z kłosa w ogrodowe dziury, na samą siebie zdana, łatami będziesz kładła. Ale to po areszcie, który ci bzdety z głowy wybije! Nuże pora zmian! Ty, która nie masz honoru, nie opuścisz swoich komnat, aż nie nastanie dzień przesilenia wiosennego, aż pierwsze marzanny nie dotkną dna. Takie zasady u nas są od lat, mat! Teraz precz stąd!
II
Trzy miesiące później w ogrodach przed wejściem do Podwodnego Miasta rozkwitł pierwszy kwiat, fluorescencyjny okwiat, pąsowy pazur korony. Gdy monokarpiczny karp zataczał koło ostrząc smak, płatki zaczęły się dąsać.
-Lecz ta fuksja, cóż za barwa, ważne, że koresponduje z tonią! W zamian nie zatonie zapomniana, jej imię harfą wysławi gandharwa.
-A łodyga to tylko pęd podtrzymujący łeb, odpowiada za dostarczanie życiodajnych soli, nic więcej!
-A liść to iści, by zawsze iść zgodnie w kiści, by roślinom psyche zwrócili pieniści papiści, i żeby ponad kwiat wielbili go brylaści artyści.
Od strony lądu płynęły dwie kobiety, Grażyna i Marta, z plecakami ekwipunkiem wypchanymi po brzegi. Mimo ciężaru załadunku szybko zmogły odmęty, minęły podwodne świdwie i już po chwili szły wzdłuż alei Dennej. Grażyna, starsza kobieta, badaczka Morza Bałtyckiego i Marta, jej asystentka, która podziwiała wodne dziwa, rozmyślając przy tym, czy ta wizja jest prawdziwa.
Widok jak fresk tapety akwariowej, prawie dwubarwny, zieleń w inkauście. Wielkie drzewo przy drodze, na nim zoarium, kora pokryta mchem morskim. Przez dno przebijały grube korzenie, wokół pnia zgromadził się rybi tabun, jak gdyby drzewo miało zaraz wydać owoce planktonu, lecz ono było martwe, wyzute z korony, puste w środku, spod pnia drzewa wyglądały bukiety gąbek, które raz w raz puszczały do góry bańki. Dalej w stronę miasta rosły wysokie, niebieskofioletowe krzewy, leniwie puszczające pąki.
Gdy kobiety mijały kolorowe krzaki, Marta zerwała z jednego z nich listek, przytknęła do nosa i wybałuszyła oczy. Nagle całymi garściami zaczęła zrywać kolorowe liście. Grażyna obruszyła się.
-Czy potrzebna jest ci lupulina? Czym zawiniła ta roślina? Dlaczego po twojej twarzy strumieniem ścieka ślina?
-To jest wodne ziele, czytałam o nim wiele, i to nie w jednym naukowym dziele, rozluźnia gardziele, miękną przy nim twardziele, korzystają z niego ludowi uzdrowiciele.
-Niepotrzebnie się tłumaczysz, pamiętam czasy młodości. Mnie ten słodki smak nigdy nie wadził, i gdy tylko ktoś ogarniał, zawsze byłam pierwsza. Niestety teraz czeka nas ciężka praca, więc nie pora na przyjemności. Stanica stanie w mieście, nasza stacja badawcza. Jutro ze statku, starego stawiacza min zostanie strząśnięty do wody stos stali. Ster budowy mój, studenterii zaś stentorowy stuk.
Grażyna powiedziała parę słów o historii Podwodnego Miasta, a Marta podziwiała morskie detale, walory kolorów flory. Przed bramą młodsza z kobiet zaczęła gorączkowo łapać się za kieszenie.
-Grażyno, zniknęła moja komórka. Musiała mi wypaść z kieszeni, gdy szłyśmy podwodną ścieżyną. Może leży w jakiejś niszy, może któraś z ryb już ją sobie przywłaszczyła. Pójdę sprawdzić, dam tam nurka.
-Dobrze, dobrze, lecz wróć za chwilę. Ja natomiast zlecę dozór nad placem, gdzie będziemy stacjonować, porozmawiam z królem i załatwię formalności związane z naszym pobytem w mieście.
Tymczasem na samej górze jednej z wież pogrążony w zadumie Sławek wyglądał przez okno, mierzył wzrokiem morskie ogrody. Nagle do komnaty weszła Rusałka. Rozmawiali przez chwilę, kiedy Rusałka zauważyła, że ktoś zrywa liście wodnego ziela.
-Szybko, ślij flądry, ktoś zrywa liście wodnego ziela.
-Spokojnie, to musi być Marta z grupy Grażyny.
-Nic mnie nie obchodzą ludzkie trzęsidupy! Pora jużyny, niech flądry płyną po bicze.
-Zamiast się wściekać, posłuchaj, na pewien czas zamieszkają u nas naukowcy. Chcą przyjrzeć się dnu i miastu, ich liderka, nie wiem czy słyszałaś, zasłużyła się u króla złotym czynem. Gdy pewnego razu ktoś znad brzegu chciał porwać pławikonika, Grażyna obezwładniła złoczyńca.
Konik morski, Pan Fikołek, niejedne takie zna sztuczki magiczki i akrobacje bez trzymanki. Ze swoją trupą pływa po całym świecie, a na jego przedstawieniach zawsze wiary co niemiara, jest więc chlubą Podwodnego Miasta.
-Jeśli sami się stąd nie wyniosą, na pewno wygna ich ojciec! Lisi ludzie, jak oni śmieją rozkradać nasze mienie, dręczyć nas anosmią? Lepiej żeby stąd zniknęli!
Rusałka wyszła rozzłoszczona jak terrorystka, do komnaty wszedł syn Sławka. Tryton, pół człowiek, pół ryba jak pół człowiek, pół ryba. Wysoki, umięśniony, ostre rysy twarzy, rysy twarz ostrzą, na rękach zadrapania, rybi dół, na plecach płetwa.
W tym czasie skryta w krzakach Marta skręciła jointa, odpaliła niczym czarodziejską różdżkę i zaczęła powoli wypuszczać ustami pęcherzyki zielonego dymu, a kiedy jej oczy zwęziły się znacznie, dziewczyna zaczęła rapować: „Elo, elo, trzy, dwa, zero, git nawijka, yo, makrelo!”. Treści z ziół ciągnione dotarły do wieży, śpiew przyciągnął Trytona do okna.
-Kim jest ta raperka, która zadekowała się w krzakach ziela?
-Kim?
-Kimberly? To imię zza granicy.
-Co ty wygadujesz, to jest Marta z ekipy naukowej, która będzie tutaj stacjonować przez najbliższe tygodnie.
-Ach, znajoma nigdy niewidziana... powiem jej, że dzień jest dobry.
-Nie tarasuj, lepiej sprawdź, co dzieje się teraz na terasie, albo czy na naszym tarasie tercet majstrów położył już terazzo.
-Oj, ojcze, zaraz usłyszę, że nigdy nie byłeś młody.
Tryton szybko pokonał spiralę schodów, przepłynął przez bramę miasta i po chwili stał przed Martą, która upychała niebieskofioletowe liście w pełnej już kieszeni.
-Witam rymującą dziewczynę, nie przeszkadzam?
-Nie, cześć, może zielonego?
-No pewnie, daj przypalić, mniemam, że długo ćwiczysz rapowanie?
-Ćwiczę, gdy tylko wolny czas mnie ma.
-Dziewczyno, masz falę w gardle, to twój śpiew kazał mi przypłynąć, jestem Tryton.
-Marta, miło mi, ty pewnie mieszkasz w Podwodnym Mieście?
-Tak, jestem szefem ekipy Hę, chcemy dożyć, naszym zadaniem jest czuwanie nad bezpieczeństwem braci mniejszych, chronimy wodę przed śmieciami. A ty co tu robisz?
-To mój pierwszy raz pod wodą, lecz stale piedestalę się jej odą, należę do grupy badawczej Lupy, zrobimy pomiar dna, przeprowadzimy parę wywiadów z mieszkańcami miasta, chcemy jak najwięcej dowiedzieć się o morskim świecie.
-Byłem na lądzie parę razy i przyznam, że do tego miejsca nie chowam żadnej urazy, wręcz przeciwnie, nurtujące są nurty waszej sztuki, z której nurtem płyną ludzkie sztuki, omijając wyspy natury. I ta kultura zabawy! Ale mniejsza o to, jestem tutaj, ponieważ spontan twoich dźwięków wędzi wdzięk, działa jak wędka, uzda bez wędzidła. Proszę, zaśpiewaj jeszcze raz, traf we mnie pięknem.
-Jesteś bardzo uprzejmy, niewielu osobom podoba się mój śpiew. Specjalnie dla kumpla, ekstra gęg nawijka.
W rośliny, wokół których stali, weszło poruszenie. Przyrody reakcja na rytm rapu, nagły rozkwit morskich krzaków, otoczenie rozbłysło lawowymi kolorami.
-Widzisz? Nie tylko ja odżywam, kiedy śpiewasz. Opowiedz mi o związkach miłosnych między ludźmi, jak to wygląda na lądzie?
-Afekt jak knot, człowiek taje jak wosk.
-Spotykasz się z kimś na górze?
-Przez długi czas byłam sama, nie było mi z tym źle, lecz niedawno Artur dołączył do naszej grupy...
-Jesteście parą?
-Tak. A jak twoje sprawy sercowe?
-Ojciec ciągle mi radzi, żebym się w końcu ustatkował, rzucił cumę w którymś z portów, ale to chyba nie dla mnie. Byłem związany z syreną z dalekiej krainy, gdy pewnego razu w związku z wakacjami wybrałem się za Bałtyk. Niestety związek oksytocyny ulotnił się przez, teraz już wiem, moje i jej przesadne przywiązanie do rodzimych stron. Jest jeszcze Wiła z Podwodnego miasta, która chce być, jak ona to nazywa, jaszczem dla mojego działa, ale na mnie to nie działa...
Do pary, od strony miasta, przypłynął warkot Grażyny.
-Marto, taktu niewarte trawki dymki, wrotki w troki, pora traktu powrotu, wartko ku wrotom!
Marta pożegnała się z Trytonem, ten odbił się od dna i popłynął w stronę powierzchni wody. W pewnym momencie wpadła nań rozpędzona Wiła. Wiła, młodziutka dziewczyna, zdrowa twarz, włosy niby promienie, ciężki uśmiech, koszula z wodorostów luźno leżąca na szczupłym ciele. Wiła chciała złapać Trytona za dłonie, ale Tryton odsunął się od niej.
-No co ty?
-Cześć, Wiło.
-O co chodzi? Podejdź do mnie.
-Nie chcę, to bez sensu, nasza relacja, choć to czysta przyjemność, nie ma dla mnie więcej sensu. Mogiła. Tak będzie najlepiej.
Tryton odpłynął od dziewczyny, Wiła po chwili ruszyła za nim. Tymczasem na plaży trójka młodych naukowców, Artur, Marta i Mikołaj słuchali wywodu Grażyny.
-Czeka nas teraz droga do miasta, ale niestety jesteśmy tam niemal jak non graty. Król, chyba nadżarty przez żarty, strasznie zadzierał nos, kiedy prosiłam go o zgodę na pobyt w Podwodnym Mieście, musiałam długo przekonywać Sławka, żeby wstawił się za mną u Morświna, ten ze względu na pamięć o dawnych czasach, zgodził się pomóc. Niestety, nie obyło się bez nieprzyjemności, Sławek nadstawił za nas karku i teraz ma z królem na pieńku.
Podczas gdy grupa słuchała Grażyny, nad wodą rosły w siłę kłęby smoły, wstęga cystern, ciężkich, siwych kotłów cielących się przed burzą. Chmurzysko naostrzyło cierń. Skrzenie zatrzasków powłoki. Pierwsze prądy wysnuły wici. Wpierw rozbłysk korzenia. Po sekundzie łomot łamanego powietrza. Błyski zaczęły uderzać w morze. Srebrna sprężyna pioruna. Groźne szczęki. Świst łoskotu. Jazgot grotów. Po krawędzi wody stąpała błyskawica, ostrze rzadkie jak udział litery V w języku polskim.
Badacze pomaszerowali pod morze. Płynęli długo, aż w końcu w oddali pojawiły się ogrody Podwodnego Miasta. Gdy zmierzali w stronę bramy aleją Denną, spostrzegli, że ktoś buszuje w zaroślach niedaleko drzewa. Podeszli bliżej i zobaczyli Trytona, który podcinał niebieskofioletowe gałązki. Marta powiedziała, że to jest jej nowo poznany kolega, z którym chce się przywitać. Artur zaproponował, że popłynie razem z nią, lecz dziewczyna dała mu do zrozumienia, że nie potrzebuje towarzystwa. Marta odłączyła się od grupy, a reszta naukowców zniknęła za bramą miasta.
W chaszczach po drugiej stronie alei schowała się Rusałka, która obserwowała Trytona przy pracy. Odkąd dowiedziała się, że Tryton poznał jedną z przybyłych do miasta naukowców, zaczęła go bacznie obserwować.
Marta, zbliżając się do Trytona, poczuła ścisk w żołądku i szybsze bicie serca. Kiedy dopłynęła do niego odwiodła dłoń od jego barku przez kark, grzebień grzbietu, łopatkę. Zrobiła krok do tyłu, a jej twarz poczerwieniała. On uśmiechnął się szeroko, położył palce na talii dziewczyny, przyciągnął do siebie. Po chwili oboje poczuli napięcie.
Rusałka, która przypatrywała się parze, prawie wybuchła ze złości. Krew bulgotała pod skórą, do oczu napłynęły łzy. W dzikim pędzie przedzierała się przez krzaki i dziwnym trafem wyskoczyła z gąszczu wprost na flądry patrolujące tereny wokół miasta.
-Powołując się na mojego ojca, króla Morświna, ogłaszam co następuje: rozkaz musicie spełnić, kobiecie z lądu śmierć zadacie! Jeszcze tej nocy Marta musi zginąć w niewyjaśnionych okolicznościach, jasne?
-Tak, księżno, zaraz coś wymyślimy.
-No, słucham, jakie macie pomysły?
-Krzak ziela z morskiej polany polejemy polonem, trucizny nie spostrzeże, zapali jointa i padnie.
-Wspaniale, myślę, że macie już plan, obym nie zawiodła się na was!
W nocy spiętrzonej odbiciem gwiazd w wodzie Marta podeszła do krzaków wodnego ziela, zerwała za jednym zamachem z rośliny obfitą garść liści, już po chwili nabierała raz za razem pociągnięciem ust skażony dym. Nagle poczuła przeszywające zawroty głowy, sztywny upadek, kontakt zerwany.
III
Warszawa, lewobrzeżna dzielnica miasta, niegodziwa godzina, wczesna, zaspana, w korkach, zmęczona ulica i auta, przechodnie, huk, harmider, hałasować, heca, hurmem, hej, hop, hola, horda, halo, hop, wataha, dzielnica miasta zaspana, przedwcześni przechodnie. Ze stacji metra wyszła Magda. Dziewczyna była ubrana w czarnym kolorze i prawie całkowicie wyłączona, nieprzytomna. Założyła kaptur, szła chodnikiem, chwiejnym krokiem, krzywy chód, jakby z lewej strony ciążył ciężki wiatr. Kiedy dziewczyna mijała bloki ze starej płyty, jej oczy rozbłysły kształtem źrenic serca, po czym z powrotem zatonęły w fałdzie skóry. Na przejściu dla pieszych tupnęła kamaszem o zebrę, „A masz!”, wykrzyknęła. Magda weszła na bazar, gdzie sprzedawcy ustawiali skrzynki z owocami. Slalom wśród straganów.
-Ej, ej, takim lalom nie przystoi stęp przybłędy. Zatrzymaj się, zmęczone myśli włóż między rzędy, posłuchaj gawędy, hej! Kiedy nikt nie walczy o twoje względy, kiedy płciopędy to obrzędy i kiedy ponęty kryją wstręty to znak, że dopadły cię ględy mendy, mętów trendy wwiercają się w głowę niby zbędne trendy. Potrzeba ci specjalnych narzędzi, czegoś co odpędzi obłęd czarnych łabędzi. Potrzeba ci owocowych orędzi! Nikt nikomu na tym świecie nie oszczędzi swoich złości, więc liczi kup, ono uśmiech nakręci, szczęście tobie wnęci!
-Lepiej kup guaranę, po niej wstają nawet śnięci!
-Nie, nie, kup marchew, ona jest bez rtęci, w niej zaklęci czarodzieje witamin!
Magda pokręciła przecząco głową i wyszła z bazaru wprost na wpół szeroką ulicę, pustą i szarą. Woda lała się z nieba jak z cebra. Mokły kałuże, podłoże pokryło się kropkami. Z prawej strony szosy rosła szypszyna. Na końcu drogi stał obdrapany, zielony budynek, meta Magdy. W małej odległości przed budynkiem znajdowały się kamieniołomy, wysoka, biała ściana skały. Dziewczyna wyszła za róg budynku. Ostatnia prosta. Wzdłuż chodnika w szeregu ustawieni ludzie, nad każdym z nich rozłożony parasol. Wyciągali przed siebie wyprostowane ręce, w których trzymali papierowe świstki.
Magda po chwili zobaczyła swoje odbicie w dużych drzwiach oszklonych weneckim lustrem. Drzwi rozsunęły się, kiedy dziewczyna podeszła bliżej. Z budynku na ulicę wydostały się przeraźliwe jęki i lamenty. Do Magdy podbiegł portier, wściekły pointer, narzucił na dziewczynę łańcuchy, założył jej kajdanki na przeguby rąk i wprowadził do środka.
Poczekalnia, na ścianach w gablotach przyciemniane zdjęcia osób w wieku studenckim, na środku pomieszczenia ustawione trzy rzędy ławek, a na ławkach młodzi ludzie, opuszczone nisko głowy. Po prawej stronie stała strażnica portiera przypominająca akwarium, obok strażnicy znajdowały się nieoświetlone schody na wyższe piętra. Naprzeciwko schodów automat z kawą i herbatą.
Dziewczyna podeszła do maszyny, na której z daleka widniały nazwy napojów, łańcuchy hamowały jej ruchy, wyciągnęła z kieszeni monety, brzdęk, pod automat pokołował złotówkowy duet. Portier zaczął chrząkać, zerkać na Magdę z uprzejmością, więc chwyciła z trudem kubek i usiadła na ławce.
Po niedługim czasie, kiedy do budynku weszły kolejne osoby, portier zamachał kciukiem do góry, wszyscy ustawili się jeden za drugim i zaczęli iść w stronę schodów. Stopnie usłane półmrokiem, łańcuchy szorują o ścianę, z jednej strony ślady powbijanych paznokci, z drugiej strony poręcz.
Pierwsze piętro, naprzeciwko schodów wejście do WC, w prawą stronę odchodził wąski hol, na którym znajdowały się ponumerowane drzwi do sal. Nagle z jednej z sal wyskoczyły trzy dziewczyny ubrane w nieprzyjemnie ostro kolorowe, ludowe sukienki. Kręciły piruety i śpiewały, powtarzając w kółko tę samą zwrotkę, po czym zniknęły za drzwiami WC.
-Oj, dana, dana, dlaczego twoja twarz od samego rana jest taka nieudana? Uśmiechnij się, dana, oj, dana. Szkoła to twoja druga mama!
Magda odłączyła się od reszty ludzi i zniknęła pod numerem 11, otworzyła drzwi, za którymi stała grupa studentów skupioną wokół Koli, młodego, wysokiego chłopaka wyglądającego z twarzy na szorstkiego i smutnego. Kola uniósł rękę i pokiwał Magdzie na przywitanie.
-Cześć, widziałem przez okno, jak zataczałaś półkola, idąc tutaj, kochana, chyba masz niedzisiejsze oczy, o co chodzi? Czy nie męczy cię przypadkiem okrasa magicznego sasafrasa?
-Nie wygaduj głupot, Kola, każdy przecież czasem nie potrafi zasnąć w nocy.
-Aha... powiedz lepiej, jak tam twoje nowe znajomości? Przystojny chłopak, ten który czekał na ciebie wczoraj przy bazarze, on nie jest stąd, prawda?
-Tomasz, bo tak ma na imię mój nowy kolega, pochodzi z Afryki, ale mieszka tutaj, w Polsce, niedaleko metra, zresztą co to za pytanie? Jest XXI wiek, każdy żyje tak, jak chce.
-No, tak, tak, ale są przecież jakieś wytyczne, albo pochłania cię ryk weny, albo wybierasz niemieszane geny, nie każdy lubi takie znajomości egzotyczne.
-Nie rozumiem o czym mówisz. Tomasz jest jak armata, rycerz sarmata, on mnie pochwalił, kiedy śpiewałam, w jego towarzystwie śmieję się bez przerwy. W przyszłości Tomasz chce zostać ekologiem, a to mi się bardzo podoba.
-Kochana, ty znowu o tym śpiewaniu, daj sobie spokój... Na dodatek zapominasz, że nie jesteśmy tutaj po to, żeby zawierać i zajmować się nowymi znajomościami. Skończ z zalotami, zajmij się pracą.
-Hej, nie przesadzasz? Przecież spełniam swoje obowiązki.
-A co z Irkiem i zegarkiem, który otrzymałaś odeń? Między wami dobrze jest, prawda? Daj sobie czas, przemyśl to wszystko, ale błagam cię, nie rób głupstw i nie idź w puszczę, później będą dręczyć dreszcze, deszcz w parapet o tym pluszcze!
oceny: bezbłędne / znakomite