Autor | |
Gatunek | biografia / pamiętnik |
Forma | proza |
Data dodania | 2015-11-15 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2925 |
Minęły pierwsze dwa lata nauki, skończyły się dla nas zajęcia z Dzikiem. Minął i trzeci rok. Byłem już w czwartej klasie. Teraz to ja byłem „starszakiem”.
Na jednej z dużych przerw siedzieliśmy grupką na korytarzu, niedaleko pokoju nauczycielskiego. Wyszedł z niego wicedyrektor Kozłowski. Nawet gdybyśmy go nie spostrzegli, echo roznosiło stukot jego podkutych butów na kamiennej posadzce. Uśmiechnęliśmy się pod nosem – Uwaga, podnosić tyłki i wyprost! Ułan idzie.
Wicedyrektor przezwisko miał właściwe – często przychodził do szkoły w ułańskich, zielonych bryczesach i w czarnych butach ze sztylpami do jazdy konnej. Brakowało tylko ostróg i szpicruty oraz oczywiście konia. Mógłby wtedy, jak przed wojną generał Wieniawa-Długoszowski do restauracji, wjeżdżać do szkoły na wierzchowcu.
Podnieśliśmy się.
– Dzień dobry, panie dyrektorze.
– Dzień dobry, chłopcy.
Ułan poszedł dalej; usiedliśmy z powrotem. W tym samym momencie z drugiej strony nadeszła starsza kobieta, z wyglądu wiejska babuleńka. Nie była w latach aż tak wiekowa, ale widocznie ciężka, fizyczna praca na gospodarce postarzyła ją o dobre dwadzieścia jesieni. Rozglądała się niepewnie po szerokim holu, pełnym hałaśliwej, rozbrykanej młodzieży. Kiedy dojrzała wicedyrektora, ucieszyła się wyraźnie i, nad podziw żwawo, podeszła do niego.
– Przepraszam pana profesora...
– Jestem wicedyrektorem szkoły, nazywam się Kozłowski. Słucham panią.
– O, jak to dobrze. Szukam profesora Dzika, bo mnie wezwał na dzisiaj do szkoły. Widocznie mój syn, huncwot jeden, znów coś narozrabiał.
– Proszę pani, profesor nazywa się Szmelter i jest akurat w pokoju nauczycielskim. Proszę zapukać w tamte drzwi.
– Ale ja chciałam rozmawiać z profesorem Dzikiem.
– Przecież pani mówię... eech. Niech pani zapuka do drzwi pokoju nauczycielskiego.
Uśmiechnęliśmy się, słysząc ich rozmowę i widząc machnięcie ręką zrezygnowanego Ułana. Widocznie nie pierwszy raz wezwany rodzic pytał go o „profesora Dzika”. Zdziwieni nie byliśmy. Sami przecież dopiero po dłuższym czasie dowiedzieliśmy się, że to nie jego prawdziwe nazwisko, mimo że mieliśmy z nim styczność od pierwszego dnia naszego pobytu w technikum. Na szczęście przez dwa lata zajęć z „przysposobienia obronnego” nie był w naszej klasie wychowawcą, więc rodzice nasi nie musieli szukać „profesora Dzika”.
Matka niesfornej latorośli podziękowała, podeszła do wskazanego pokoju i zapukała w drzwi. Była tak zaaferowana wezwaniem „do pana profesora”, że nawet nie zauważyła, iż nagle wokół niej powstał wianuszek wyrośniętej młodzieży. Takiej okazji nikt z uczniów, którzy byli w pobliżu, nie chciał przepuścić. Nasza grupka również – niby to rozmawialiśmy ze sobą, niby staliśmy dwa metry od pokoju nauczycielskiego, niby przechodziliśmy akurat, niezainteresowani niczym poza samym sobą... ale tak mogło wyglądać tylko dla niewtajemniczonego obserwatora. Wszyscy czekaliśmy z niecierpliwością na spodziewany, dalszy rozwój sytuacji.
Drzwi od pokoju otworzyły się i wyszedł, jak na zawołanie, profesor, znany nam starszakom już pod prawdziwym nazwiskiem Szmelter. Spojrzał na kobiecinę i zadudnił:
– Słucham panią.
– Przepraszam pana profesora. Szukam profesora Dzika. Jestem matką ucznia...
– Ale ja nie nazywam się Dzik, tylko Szmelter.
– A mógłby pan poprosić profesora Dzika? On mnie wezwał. Pewnie mój syn znowu coś narozra...
– Mówię pani, że nie nazywam się Dzik! – Szmelter podniósł głos o ton wyżej.
– No toć słyszę. Chciałabym rozmawiać z profesorem Dzikiem.
– Ile razy mam mówić, że nie nazywam się Dzik, tylko Szmelter! – Profesor próbował jeszcze zachować spokój, ale wyraźnie wewnątrz już się gotował. Nie podobał mu się też pobliski obwarzanek uczniów. Zerkał krzywo w naszą stronę, ale nie znalazł pretekstu, aby przepędzić młodzieńców. Nikt z nich nie okazywał najmniejszego zainteresowania przebiegiem jego rozmowy z matką, wszyscy byli zajęci własnymi sprawami. Mieliśmy swoje tematy do obgadania, cóż nas mogła obchodzić jakaś rozmowa profesora i obcej kobiety. Całkowicie tę parę ignorowaliśmy, nawet nie patrzyliśmy w ich kierunku. Tylko wyjątkowo spostrzegawczy obserwator mógłby zauważyć, że na wielu twarzach uczniów drgały lekko mięśnie ust i policzków, ledwie powstrzymywane wielką siłą woli.
Mamusia, mimo że wyglądała i prawdopodobnie była wiejską kobieciną, nie przelękła się podniesionego głosu groźnego profesora. Też podniosła głos:
– Wiem już, wiem, jak pan się nazywa! Ja chcę rozmawiać z profesorem Dzikiem, a nie z panem! Niech pan poprosi wreszcie profesora Dzika.
– Ostatni raz powtarzam, że nazywam się Szmelter!
– Dyć słyszę. Zawoła pan profesora Dzika? Jest w pokoju, czy go nie ma?
– Przecież jestem! I nazywam się...
– Ło Jezu! Co teraz za niekumate profesory som! Ja nie chcę z panem rozmawiać, tylko z profesorem Dzikiem. Z profesorem Dzikiem!
Tego było za wiele dla niego. Wrzasnął – Już nawet rodzice mnie przezywają, żadnego poszanowania dla nauczyciela! – Odwrócił się na pięcie, prawie wbiegł do pokoju i zatrzasnął kobiecinie drzwi przed nosem.
Zachowanie rozmówcy lekko ją zszokowało. Nie dość, że nie chciał poprosić profesora Dzika, to jeszcze na końcu tak grubiańsko się zachował! I to taki kształcony profesor! To co, że ona jest ze wsi. Pańskie czasy skończyły się. Tak nie wolno, i już!
Krztusiliśmy się ze śmiechu, ale i żal nam się jej zrobiło. Stała chwilę zdezorientowana, ale nie straciła rezonu. Mruczała pod nosem – Nic nie rozumiem. Co tutaj za nauczyciele uczą. Dlaczego nie chciał zawołać profesora Dzika? – Spojrzała w naszą stronę i zapytała się – Chłopcy, gdzie jest dyrektor szkoły?
Naprawdę była rezolutną kobieciną. Nie dawała się zbyć tak łatwo. Jechała pewnie szmat drogi na wezwanie „profesora Dzika” i będzie go szukała do skutku, wszystkimi sposobami.
W tym momencie zabrzmiał dzwonek szkolny na lekcję. Szybko rzuciłem:
– Proszę pani, Dzik to przezwisko szkolne. Naprawdę nazywa się profesor Szmelter. To właśnie ten nauczyciel, z którym pani rozmawiała.
– To nie mógł mi tego powiedzieć?! – kobietę prawie zatkało z wrażenia.
– Mówił pani, tylko nie mogliście się zrozumieć. Niech pani jeszcze raz zapuka i poprosi profesora Szmeltera.
– Dziękuję. A memu synowi... Niech no tylko wróci do domu!
– To pewnie nie wina syna, proszę pani. Jest z pierwszego roku? To znał tylko profesora po ksywce. My też wtedy nie znaliśmy prawdziwego nazwiska. Muszę już iść na lekcję. Proszę zapukać.
– Do widzenia. Dobrzy z was chłopcy. Jeszcze raz dziękuję.
Korciło nas wielce zobaczyć, jak Dzik ponownie przywita matkę, kiedy już prawidłowo będzie chciała rozmawiać z profesorem Szmelterem. Niestety siła wyższa, a dokładniej rozpoczynająca się lekcja, zmusiła nas do opuszczenia miejsc na widowni „teatru groteski”. Najważniejsze i tak oglądnęliśmy. To było prawdziwe qui pro quo.
oceny: bezbłędne / znakomite
Z tym "Kacapem" była jeszcze inna historia. Chodził po górniczej Wieliczce i tropił namiętnie wagarowiczów. Oczywiście zaglądał też do jedynej, niemożliwie zadymionej klubokawiarni pt. "Górnicza" (w Bochni do tej pory egzystuje podobna jej "Grota") skąd [wiedzione chyba szóstym zmysłem] - to już opowieść mojej pechowej koleżanki z klasy - tylnym wyjściem natychmiast się stleniły kawiarniane cienie uczennic, które następnie - jakby nigdy nic - grzecznie sobie spacerowały po nazywanym plantami, parku.
Oczywiście pannice paplały jak najęte. M. in. czy przede wszystkim o wychowawcy "Kacapie" [nauczycielu historii oraz propedeutyki filozofii]. I wtedy nagle, jakby spod ziemi, wyrósł tenże po czym zapytał scenicznym szeptem:
- No i co ten "Kacap"? Nie krępujcie się, panienki, opowiadajcie sobie o nim, opowiadajcie...
:-D :-D :-D
Przed chwilą ukończyłem trud pisania drugiej książki. Uff!
Nie odmówiłem więc sobie, w ramach rozluźnienia palców i umysłu, wstawienia jednego z zawartych tam opowiadań. Kilka innych też już na PubliXo publikowałem.
oceny: bezbłędne / znakomite
Dzik i Kacap mogliby sobie rękę podać. Takie "polowania" w mieście oraz właśnie w pobliskiej szkole knajpie urządzał i Dzik.
Mamut? Pewnie przypominał posturą mojego Dzika. Chyba nie ma szkoły, gdzie nauczyciele czy profesorowie nie mieliby ksywek ;)
Np.licealistka befanija wraz ze swoim klasowym adoratorem owiązała matematykowi... komin. Matematyk bowiem mieszkał w służbowym, szkolnym mieszkaniu.
Oczywiście nie było klasówki, ponieważ matematyk wzywał nie tylko kominiarzy, ale i straż pożarną... :-D :-D :-D
Adorator umarł w wieku niespełna 30 lat, za to matematyk - rzeczywiście zakompleksiony, ponieważ raptem przestudiował rok lub dwa na UJ - zmarł w lecie tego roku.
Oczywiście befanija plus inne, mające na pieńku z tym niewydarzonym "pedagogiem", koleżanki, na pogrzeb tegoż nie poszły. Zwłaszcza befanija, która wygrażała się w swoim czasie, że zatańczy na "Władka" grobie... :-D
A tańcuje ona jeszcze całkiem dobrze i rzeczywiście pamięta (prawie) wszystkie kroki klasycznych tańców, co udowodniła na koleżeńskim, jubileuszowym spotkaniu 23 maja br. w Bochni :-)))
:-D :-D :-D
oceny: bezbłędne / znakomite
Gratuluję i czekam nie tylko na wydanie tej drugiej, ale także na następne Twoje książki :)
raczej "nie był wychowawcą naszej klasy", a nie w klasie
Też pamiętam mnóstwo takich sytuacji, to były czasy:)
Postscriptum - nie echo się roznosiło po posadzce, tylko "echo roznosiło stukot // jego podkutych butów na kamiennej posadzce" (rozdzieliłem ukośnymi kreskami).
"Wychowawca naszej klasy" oraz "wychowawca w naszej klasie" - oba wyrażenia są równoznaczne, z inaczej umiejscowionym znaczeniem - czy kładziemy nacisk na wychowawcę, czy też na klasę.
Co do ostatniego - całkowicie się zgadzam. To były czasy :)
oceny: bezbłędne / znakomite