Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2016-02-24 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2221 |
Cena Ciszy
Chodnik oświetlały latarnie i długo spacerował, nim zdecydował się zanurkować w żywopłot. Teraz, albo wcale. Gałęzie i kolce tarniny pochwyciły plecak, bluzę i podrapały przez spodnie. Napierając plecami i barkiem wykonał pełny obrót i przecisnął się na drugą stronę. Przycupnął w ciemności, korzystając z wolnej przestrzeni. Pies, od tygodnia dokarmiany gorzką czekoladą, która mniej szkodzi był czujny jak zawsze i podbiegł merdając ogonem. Polizał po palcach i piszcząc z radości nadstawił przez kratę łeb do pieszczot. Przeszkodę, trudniejszą od żywopłotu miał tuż przed sobą. Wysoki, stalowy parkan ostrzegał śmiałków ostrym zwieńczeniem. Sięgnął do kieszeni i natarł dłonie i twarz upiorną, granatową szminką, którą wypatrzył na witrynie drogerii. Naciągnął czarną wełnianą czapkę. Od teraz błyskał tylko białkami oczu. Wsłuchał się w ulicę i uspokojony ciszą rozwiązał plecak. Rozprostował koc i go złożył na kilka części. Wspiął się na palce i nakrył nim groźne zęby. Jak najciszej opuścił bagaż na drugą stronę i już nie miał odwrotu. Podciągnął się wysoko, oparł brzuch na kocu i z gracją przerzucił ciało, pewnie lądując na murawie. Uciszył i wyklepał po bokach psa, który mu towarzyszył jak wspólnik. Zgięty wpół podbiegł do wysokiej wieży i rozwinął linę zakończoną kotwicą, wytłumioną gęsto oplecionym sznurkiem. Po kilku bezskutecznych próbach, zahaczyła o poręcz. Wspiąć się, kosztowało dużo wysiłku, pomimo doświadczenia zebranego na górskich wspinaczkach. Z każdym wyższym metrem, napięta lina zbliżała się do muru. Objął ją mocno nogami i ostatnim rzutem chwycił się balustrady. Przeszedł na drugą stronę i pozwolił odpocząć mięśniom. Jeszcze drżały po wysiłku, gdy potrząsał pojemnikiem z budowlaną pianką. Odwrócił puszkę i zalał urządzenie. To samo zrobił na wyższych piętrach, zużywając następne. Zrobił co trzeba i można wracać, co było o wiele łatwiejsze. Ściągnął i przewiązał linę tak, by móc ją z dołu odzyskać. Pogłaskał na pożegnanie psa, wytarł kocem dłonie i twarz. Po chwili szedł już chodnikiem, łzawiły mu oczy i ze śmiechu się zataczał jak pijak.
Wrócił do domu, wziął prysznic i zdezynfekował drobne rany. Rzucił się na łóżko i od dawna nie spał tak dobrze.
O szóstej kot go i tak obudził. Ciążył jak co rano na piersiach i na przemian zaciskał pazury, ugniatając niewidzialne kluski, do tego ziewał dmuchając ciepłym, mięsnym oddechem. Zobaczył otwarte oko i zaczął skrzeczeć.
-- Odpierdol się chociaż dzisiaj, mamy kościelne święto.
Przewrócił się na bok i nakrył głowę kołdrą. Nie poruszył się do jedenastej. Kot najwyraźniej zrozumiał.
Mieszkanie na trzecim piętrze, kupił po okazyjnej cenie. Jeszcze nie uregulowane grunty, nie każdy ma też do wyłożenia gotówkę a bank nie jest wyrywny z kredytem. Właściciel zachwalał spokojną okolicę, pełną starej zieleni. Po osiedlowej ulicy poniżej, w trakcie rozmowy przejechał raptem jeden samochód. Nie ma co czekać dalej, niech sprawy załatwia agent. W tym czasie pojedzie do Milanówka pozamiatać za sobą. W pracy nie szło najlepiej, przychodził rozkojarzony niepokojem, czy właściciel się nie rozmyśli. Co dzień dzwonił do agenta, który zapewniał, że sprawy idą dobrym torem.
Ostatni tydzień ciągnął się w nieskończoność. Szczęście się dopełniło, gdy właściciel obiecał wyprowadzić się z dnia na dzień.
Wyszli z biura notarialnego i po raz ostatni podali sobie ręce, życząc najlepszego. Po drodze sprawdzał kilka razy, czy na pewno ma klucze. Postanowił dziś przenocować, rano mają przywieźć meble. Pojedzie do marketu kupić tani materac i parę rzeczy. Tam gołe podłogi i ściany.
Kościół po drugiej stronie uliczki, obudził się pierwszy i łomot poderwał na nogi. Na nadmuchanej poduszce stracił równowagę i runął na podłogę. Rozbudził się, zaklął i wyszedł na balkon. Dotarło, że jest kompletnie nagi i sięgnął po ręcznik. Źródło stanowiła wysoka dzwonnica w której pląsały trzy dzwony. Najmniejszy, zawieszony najwyżej miał rozmiary dwustu litrowej beczki. Jakby z niechęcią zwolniły taniec, wydając jeszcze pojedyncze dźwięki. Dopiero wtedy przebił się gong domofonu.
-- Głuchy pan jest, czy co? – usłyszał w słuchawce.
-- Nic nie słyszałem
-- Czego pan wrzeszczy, ja słyszę. Pan otwiera, przywiozłem meble.
Minęła szósta zero pięć, dziecko za ścianą zanosiło się płaczem. Skrzypiała kołyska, lub wózek.
-- Śpij synku, śpij. Już po wszystkim – dobiegło stłumione działową ścianą..
Powoli zaczęło docierać w co się wpakował. Tak będzie o każdej szóstej, trzynastej, osiemnastej i pewnie piętnastej. Dojdą śluby, pogrzeby, procesje i święta. Marta przyjeżdża za parę dni i tego nie zniesie. Nie będą przecież spać w łazience i kochać się z korkami w uszach. Bez nich zapewniona nerwica.
Nadgonił pracę i za efekty znów, jak zwykle zebrał pochwały. Nie musiał już co dzień dojeżdżać i stać w korkach na wjeździe do metropolii. Bliskość byłej małżonki, jej przyjaciół i rodziny w małej mieścinie, gdzie wszyscy się znali rozdmuchiwała skończone igrzyska. Nareszcie nie był na scenie. Zjadł obiad w wietnamskim barze i wrócił późnym popołudniem.
Wbiegł po paru schodkach i otworzył drzwi klatki schodowej. Ciemno było od ludzi, jak w metrze. Czegoś takiego jeszcze nie widział. Pod ścianą biurko z gromnicą i starzejąca się dama za nim. Obok zapalonej świecy, na serwetce zamknięty zeszyt, przełożony długopisem. Na ścianie obraz, który aż się prosił o tytuł „Matka Boska Odrzutowa”. Nie miał ram i się marszczył. Kopia z kolorowej drukarki, przyklejona kawałkami medycznego plastra.
-- Czy mogę pana wciągnąć na listę? – Dama Zza Biurka wstała i z godnością zaprezentowała swoje suche dwa metry, osłonięte szarą kiecką, niczym rozwleczonym niżej kolan workiem.
Miał kosztować zakup dzieła od artysty, jego wyświęcenie, uroczyste wprowadzenie i jeszcze. Wszystko rzecz jasna „co łaska”. Nie przerwał wywodu przez grzeczność. Podziękował, wzruszył ramionami i wśród pomruków dopchnął się bokiem do windy.
-- Jarek, poradź coś, ja już nie wyrabiam. Marta się wyprowadziła – zadzwonił do znajomego adwokata i się umówili.
Będzie jakieś piwo, przyjedzie komunikacją.
-- Pozbawię cię złudzeń, nie masz szans. Na parafię jak mówisz, nie masz co liczyć a tylko oni by coś pomogli. Sygnały dźwiękowe w mieście, to Kodeks Drogowy i nie dotyczy. Zakłócanie porządku po szóstej nie przejdzie, bo to właśnie porządek. Zrób jakiś komitet, pewnie są w bloku dzieci, co się przez to moczą. Udowodnij, że ci kot szczy na papiery ze strachu. Znajdź ludzi, co pracują w domu na komputerze, czy telefonie. Opinie ich szefów, że to napierdalanie obniża produktywność. Ze szkodą dla podatków rzecz jasna, cokolwiek. Będzie podstawa do pozwu, za skutek nie ręczę.
-- To beznadziejne – syknął drugą puszką.
-- Gdzie dzwony dzwonią, tam pieniądze dzwonią.
Ekipie zabrakło dnia, by poradzić sobie z zastygłą pianką. Pozwalała się tylko po kawałku wycinać i odłupywać, na uderzenia odpowiadała jak bokser. Porządnie przykleiła się do metalu. Przydała się wysuwana drabina, ale na galeryjkach było mało miejsca.. Strażacy na zmianę wspinali się, a na dole mrowili aż skończyli zadanie i wszyscy poszli na mszę. Dzwony znów poszły w ruch, ale dźwięk najwyraźniej wymagał dotarcia. Wyszedł spod prysznica i obejrzał jak goją się zadrapania. Większość strupów odpadła po tarciu ręcznikiem i zostały czerwone kreski. Tydzień spokoju był tego wart.
O szóstej znów łomotało za oknem a kot powtórzył rutynę.
-- To nie twoja wina, Felek. Co słychać? – kot jak nigdy nadstawił nawet brzuch do drapania.
– Nie martw się, coś na nich wymyślimy.
Współczesna wojna, to cyberwojna. Wyszukał w internecie, jak się załącza te garnki, jak to w ogóle działa i kto to sprzedaje. Przepisał numer i rozmowę zaczął od „pochwalony”. Ma problem, zgubił pilota do uruchamiania. Z firmą, która montowała nie ma kontaktu. Nie chce, żeby się Proboszcz dowiedział. Pracuje od paru tygodni, zależy mu na posadzie. Po drugiej stronie kupili bajkę. Zapłacił jak za zboże, przecież to pilot do kościoła, nie do telewizora. Kurier dostarczył na drugi dzień.
Różnie potoczyły się losy nieprzeciętnych ludzi, o których się otarł w życiu. Przypomniał się przez telefon, choć to ani święta ani urodziny.
-- Przyłaź – usłyszał rozwlekłą odpowiedź.
Dym z palonych konopi było czuć na podjeździe. Pokój zawalono elektroniką. Naraz świeciły trzy komputery, błyskały w różnych miejscach kolorowe diody. Ominął pajęczynę kabli. Przez mgłę zaświecił wiśniowy ognik.
-- Weź to przewietrz – odezwał się od progu.
-- Tu się nic nie marnuje – usłyszał. – Co jest?
-- Wyjął z kieszeni pilota, położył na stole i zreferował.
-- Jest zegar i pilot – o co chodzi? – gospodarz podjechał wózkiem.
-- Da się wzmocnić sygnał?
-- Da się.
-- Przeniknie przez szybę?
-- Przeniknie.
-- Jak daleko?
-- Daleko.
-- Ze dwadzieścia metrów?
-- Ze dwadzieścia.
-- A więcej?
-- Może więcej.
-- Kiedy mi to zrobisz?
-- Jak zrobię.
-- Mogę przyjść za tydzień?
-- Możesz.
-- Dużo mnie to wyniesie?
-- Dużo.
-- Ile ci jestem winien?
-- Chciałbyś jakieś włamanie do sieci, to co innego. Wpadnij czasem bez żadnej okazji.
-- Przepraszam – powiedział, bo zrobiło mu się wstyd za wszystkie lata, po wypadku w górach.
-- Przyjmuję – usłyszał. – Kariera jest ważna. Przyjdź czasem bez żadnego powodu. Mnie trudniej na wózku.
-- Dobrze – wziął sobie krzesło.
-- Zrozumiałeś?
-- Tak.
Długo gadali, śmieli się ze wspomnień i planów.
Teraz dzwony budziły o różnych porach. Pies przestał jeść, ale nie umiał powiedzieć, że chce czekolady. Skoro tak lubią muzykę w parafii, to niech mają jeszcze. Odebrał z pracy kilka zaległych dni. Nie golił się, spał w dzień, wychodził po nocy i uruchamiał.
-- Felek, co się dzieje? – Ziewnął i odsunął kota, by odczytać szóstą na wyświetlaczu.
Nakrył głowę poduszką, by uprzedzić łomot za oknem.
-- Miau.
-- Mam chęć uciec do schronu, brakuje syreny.
Obudził się, zegar pokazywał prawie dziesiątą. Wyjrzał przez balkon i zobaczył tłum przed kościołem. -- --- „CHRYSTUS UMIERAŁ W CISZY” -- poskładał od tyłu litery, które przeświecały przez płachtę. Ubrał się byle jak i postanowił dołączyć.
Pies wykorzystał otwartą furtkę, przebił się przez tłum i oparł mu łapy na piersiach. Zachwiał się pod ciężarem i zdążył cofnąć twarz przed jęzorem. Wreszcie bydlę opadło na cztery łapy i teraz wtykało nos w każdą kieszeń.
-- Czekaj, coś mam – wysupłał czekoladę z pogniecionego sreberka.
-- No, wracaj! Niech nas razem nie widzą. Lepiej ci nigdzie nie będzie.
oceny: bezbłędne / znakomite
:)))
oceny: dobre / znakomite
Teraz o interpunkcji. Zbędne przecinki przed: albo, trudniejszą, wytłumioną, zahaczyła, napięta, kupił, pełną, obudził, lub, jak zwykle, jak w metrze, przełożony, przyklejona, osłonięte, to Kodeks, czy telefonie, to cyberwojna, po wypadku; brakuje przecinków przed: wykonał, był, merdając, nadstawił, i twarz (powtórzenie "i"), dmuchając, a bank, w której, miał, w co się, rozdmuchiwała, jak mówisz, a tylko, aż, jak goją, a kot, nie ma, ani (powtórzenie).
I trochę dziwię się, że poprzedniczka nie dostrzegła tych błędów. Chyba że nie przeczytała tekstu.
Wykazane przez poprzednika "niedoróbki" łatwe do poprawienia, gdyż - co wielokrotnie podkreślałam i podkreślam - od czego są ciż redakcyjni adiustatorzy o ile sam tekst do druku [czy nawet e-booka] jeszcze nie poszedł?
Moim skromnym zdaniem, w prozie ważną jest przede wszystkim:
a) koncepcja,
b) narracja,
c) stworzenie okołotekstowego klimatu,
d) co z powodzeniem mógłby potwierdzić Edmund Balcerzan,
e) nie mówiąc o zastosowaniu [w dialogach, czy w tzw. monologach wewnętrznych] mowy potocznej, o ile nie kolokwialnej, włącznie z tak tępioną przeze mnie "tą", zamiast "tę".
Przedmówca mówić sobie może, co chce i dziergać wychwytywane przez siebie błędy jak chce. Moje zdanie jednakowo niezmienne :)
Serdecznie dla Autora :-)))
Nawet nie nazywam tego inwektywą, co zwykłym - wyzwiskiem. Pisząc bowiem na temat śp. dr Władysława Stabryły - profesora-polonisty przedwojennych lwowskich gimnazjów - informację o Nim zaczerpnęłam ze wspomnień [też śp. Jego ucznia - Prof. dr hab. Witolda Szolgini, architekta, historyka Lwowa, Autora cyklicznych pogadanek (do 1996 roku) w III Programie PR]. Książka zatytułowana "Dom pod Żelaznym Lwem" zawiera w jednym z rozdziałów ["Mistrzowie"] właśnie tę - dokonaną przez Jego ucznia - charakterystykę, na którą obecnie się powołuję...
Profesora Stanisława Stabryłę znam osobiście; nie tylko że znam, ale do tej pozostaję z Nim - teraz niestety - jedynie w telefonicznych kontaktach. Tak na marginesie: Pan Profesor Stanisław S. ogromnie sobie ceni moje wiersze ;)
http://www.publixo.com/forum/0/tid/316
gdzie poruszyłam temat z gatunku: "lapsus calami".
Oraz kategorycznie żądam od przedmówcy zaprzestania kierowania pod moim adresem wszelkiego rodzaju, w "jankowej" edycji, kłamstw.
Nigdzie nie napisałam ani się nie wypowiedziałam na temat osobistej - wobec Wisławy Szymborskiej - "nienawiści"!
Autora najuprzejmiej przepraszam za awanturnictwo mojego przedmówcy a swoje - mimowolne - odpowiedzi. Widocznie bez tego on już żyć nie może jeżeli kogoś, komu jak najgorzej życzy, nie wdepcze w błoto nawet w tym miejscu, gdzie od roku panuje posucha.
:)))
No i jeżeli to miałaby być "książka" to tego nie widzę,ze się tak wyrażę,może w nakładzie 5 egzemplarzy dla znajomych?Kolokwialnie pisząc-nikt tego nie będzie czytał.
Odnośnie zony profesora,to żona musi być ponadto,albo poza podejrzeniami.Niemniej jednak ma swoje racje,często całkiem odrębne.Myślę,ze poetka,która krytykuje profesora i tak pozostaje poetka,natomiast profesor tylko lub aż w swoim mniemaniu profesorem.Mam nadzieję,ze niektórzy nie nabawią się alergii i zmierzą się z oczywistą prawdą.Profesora zna wąskie grono,jego wychowankowie,poetów zwykli przechodnie,uczniowie wszystkich szkół i czytelnicy pasjonaci.