Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2016-08-01 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2706 |
Pociemniało. Ciężkie chmury zasnuły niebo, zmieniając barwy i kształty wszystkiego dookoła. Raz po raz niebo pękało błyskawicą i grzmot przewalał się człowiekowi nad głową. On stał, patrzył i słuchał. Stał, jakby uczestniczył w tej nadchodzącej burzy, jakby był jej cząstką. Wtedy nad jego głową niebo zajaśniało oślepiająco i pękło. Błysk i huk rzuciły go na ziemię. Został przygnieciony przez siłę, która nie zadała mu bólu. Przeżył już kiedyś coś podobnego w czasie polowania, gdy zapędzony w skalną pułapkę ranny koń, kopnął go w bok. Upadł jak teraz, ale wtedy bardzo bolało i bolało jeszcze długo potem. Teraz upadł bez bólu. Leżał z twarzą w trawie półprzytomny, ogłuszony i oślepiony, ale żył. Powoli wracała świadomość, a wraz z nią nadszedł strach - siła, która każe uciekać lub zabijać. O! Znał taki strach bardzo dobrze, bo kiedyś już tak uciekał przed lwem, że tracił zmysły. Teraz też chciał uciekać. Podniósł głowę, ale to, co zobaczył, nie pozwoliło mu wstać. Przed nim płonęło drzewo. Złamane, paliło się szarpanym przez wiatr płomieniem. Paliła się też trawa i krzaki dookoła. Nigdy jeszcze nie widział ognia, a widok ten przewyższał wszystko, co znał dotychczas. Ogień ciągle zmieniał kształt. Strzelał w górę lub chylił się na boki, rósł lub malał, dzielił się na części przeskakujące pomiędzy gałęziami, a potem łączył się w jedność obejmującą całe drzewo. Zmieniał kolor, zanikał i wybuchał jeszcze większym światłem. Burza tymczasem ustała, wiatr ucichł i teraz drzewo płonęło spokojnie na tle odbiegających za horyzont resztek chmur. On ciągle leżał i patrzył. Drzewo płonęło coraz słabiej rozpadając się powoli na wiele dymiących kawałków. Wypaliła się też trawa i krzaki dokoła. Gdy ogień gasł wraz z zachodzącym słońcem, on wstał i z kamieniem w dłoni ruszył w stronę drzewa. Skradał się jak do zwierzyny. Bał się, ale strach zagłuszało uczucie, którego do tej pory nie znał - ciekawość. Czaił się, pełzał, zbliżał się. Ściemniało się, więc widział już tylko jasne punkty rozsiane po ziemi i smużki dymu. Był coraz bliżej. Tuż, na wyciągniecie ręki leżała gałąź - jasna i ciepła. Ciepła gałąź? Znał ciepło kamieni nagrzanych słońcem i ciepło innego człowieka, ale nie znał ciepła gałęzi. Był bliżej i bliżej. Już palce prawie dotykały drewna, gdy nagle gałąź złamała się, trysnęły iskry i pojawił się płomień. Odskoczył z ręką wzniesioną do ciosu i czekał na atak. To była walka. Obserwował gałąź uważnie, jak węża gotującego się do ataku, ale ataku nie było. Krok za krokiem był bliżej i bliżej, czuł ciepło gałęzi i... chwycił ją. Ścisnął mocno jak rybę w potoku i wtedy nieznany ból poraził mu dłoń. Puścił gałąź i uderzył ją kamieniem. Atak za atak. Posypały się iskry. Drewno pękło, jakiś czas świeciło i ściemniało. Usiadł i polizał piekącą dłoń. Potem podniósł się i ponownie uderzył. Znowu posypały się iskry. Ta gałąź była jak jadowity wąż, którego nie wolno chwytać w dłoń. Obserwował ją jak węża, ale wydawała się być już martwa. Zbliżył powoli dłoń i dotknął ją ostrożnie. Była bardzo ciepła, ale już nie gryzła jak poprzednio. Uspokoił się i wtedy poczuł chłód nocy na nagich plecach. Ostrożnie wszedł w wypalony krąg i usiadł. Objęło go ciepło. Siedział, patrząc na małe ogniki żarzących się wokół węgli. Zasypiał.
O świcie obudził się zdrętwiały z zimna. Dookoła leżały spopielone kawałki drewna, pogaszone poranną rosą. Zaczął je potrącać w poszukiwaniu ognia i ciepła - nadaremnie. Ogarnęła go złość. Bił je kamieniem, łamał i rozrzucał. Czasem jakiś kawałek był cieplejszy, ale ognia w nim nie było. Po gniewie przyszła rezygnacja i siły go opuściły. Znał już to uczucie. Kiedyś długo czatował na brzegu rzeki, aż w końcu wielka ryba zatrzymała się przy kamieniu, na którym stał. Uderzył celnie. Ryba znieruchomiała i przewróciła się brzuchem do góry. Zaczął ją wyciągać. Była śliska i ciężka. Gdy miał ją już przy brzegu, ryba nagle ożyła i umknęła. Wtedy też ciskał kamieniami z bezsilnej złości i długo potem siedział na brzegu osowiały i głodny. Teraz też poczuł głód. Wstał więc i ruszył w stronę rzeki. Szedł długo i gdy słońce stało mu prosto nad głową, dotarł do brzegu. Gromada jeszcze tam była. Wiedział, że będzie, bo nie zjedli jeszcze świeżo upolowanego kozła. Zwierzę leżało tam, gdzie upadło. Obdarty ze skóry jego bok był już prawie ogołocony z mięsa. Łaziły po nim mrówki i muchy. Podszedł, odwrócił kozła i próbował zedrzeć skórę z drugiej strony. Sam nie dałby rady, ale chłopiec z blizną na szyi pomógł mu i wspólnie oskórowali drugi bok zwierzęcia. Zaraz też podeszło kilku z gromady i wyciągnęło ręce po świeżo odsłonięte mięso. Razem z chłopcem odpędził ich kamieniami. Potem oddarł kawał mięsa i odszedł w cień. Żuł je powoli, patrząc na gromadę. Odpędzeni wrócili i odrywali kawałki mięsa, jeden z chłopców oglądał zranioną stopę, dwie kobiety zajęte były iskaniem - gromada żyła normalnym życiem. Wstał, krzyknął, uniósł ręce i przywołał współplemieńców. Powoli podnosili się, podchodzili, patrzyli na niego i czekali. Gdy otoczyli go ciasnym kręgiem, zaczął stopami wybijać takt drobnych kroczków i rozpoczął swój taniec-opowieść. Najpierw pokazał, jak szedł długo i jak niebo zaciągnęło się chmurami. Oni mrucząc, miarowo kołysali się na boki. Rozumieli jego opowieść. Byli tam razem z nim i czekali burzy. Potem krzycząc pokazał burzę, wielki grzmot i swoje przerażenie. Tańczyli razem z nim, krzyczeli głośniej i rozumieli. Następnie pokazał płonące drzewo i wystraszonego siebie. Zatrzymali się i przestali krzyczeć. Patrzyli, chłonęli każdy jego gest, czekając dalszego ciągu opowieści. On wpadał w taneczny trans. Pokazywał jak walczył z nieznanym i jak nocą było mu ciepło pomiędzy ognikami. Pokazywał jak rano szukał ognia i wtedy zauważył, że już go nie słuchali. Rozchodzili się. Zatrzymał się, dysząc ciężko. Był sam. Nikt już nie tańczył razem z nim. Odeszli od niego. Zostawili go tak, jak nieraz zostawiali człowieka, który upadł i przestał oddychać. Nie byli już ciekawi jego opowieści. Nie rozumieli go.
Po kilku dniach gromada ruszyła, bo potrzeba zdobycia jedzenia nakazywała pochód. Ruszył razem z innymi, mimo woli kierując się w stronę spalonego drzewa. Gromada poszła za nim. Znalazł to miejsce już bardzo zmienione. Wiatr rozwiał popiół, a przez spaloną trawę prześwitywała już nowa zieleń. Pokazał im pień spalonego drzewa i rozrzucone gałęzie. Pokazał tę, z którą walczył i zaraz kilka rąk na raz sięgnęło po nią. Kruszyła się, a w dłoniach pozostawały zwęglone kawałki i popiół. Ktoś dotknął ubrudzoną popiołem dłonią piersi i ślad jej pozostał na skórze. Wtedy inni też zaczęli mazać się popiołem po twarzach i piersiach. Cieszyli się, pokazywali się jemu i sobie nawzajem. Myśleli, że on po to ich tu przyprowadził, żeby dać im popiół do malowania się. Że chciał, by kobiety wyglądały pięknie z paskami na brzuchach, a mężczyźni wspaniale z uczernionymi twarzami. Tak, to on im to dał. Usiadł z boku i patrzył na rozbawioną gromadę. Chciał im pokazać miejsce, gdzie przeżył coś niezwykłego, ale oni go nie zrozumieli. Wtedy w pobliżu pojawiło się stado antylop. Jedna z nich kulała i zostawała w tyle. Gromada z krzykiem ruszyła za nią, dopędziła i zabiła kamieniami. On nie pobiegł z innymi. Powoli ruszył ostatni i zanim doszedł, gromada już rozpoczęła ucztowanie. Rozstąpiła się jednak przed nim i chłopak z blizną podał mu kawał wątroby. Wziął, odgryzł kęs i wtedy inni z powrotem rzucili się do jadła. Jedząc wciąż spoglądali na niego, a on już rozumiał, co znaczą ich spojrzenia. Przecież to on dał im popiół do malowania ciał. To on doprowadził ich do stada antylop i dał im jeść. On jest mądry. Niechaj ich dalej prowadzi. Niech będzie wodzem.
Został wodzem, ale był samotny ze swoimi wspomnieniami o piorunie, ogniu i strachu.
Oni go nie rozumieli!
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bezbłędne / znakomite