Autor | |
Gatunek | biografia / pamiętnik |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-06-07 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2254 |
Nad morzem mogę wytrzymać najwyżej trzy dni. Pierwszego dnia kapię się i opalam jak wszyscy. Drugiego spaceruję po plaży i przyległym terenie. W trzecim dniu raczę się lokalnymi potrawami i napitkami, a na czwarty dzień mogę już wyjeżdżać. Gdy muszę zostać dłużej, to wymyślam sobie jakieś zajęcia, żeby nie umrzeć z nudów.
Taki dłuższy pobyt zdarzył mi się kiedyś w Turcji. Do hotelu dotarłem pod wieczór i zaraz po zameldowaniu poszedłem nad morze. Stojąc na plaży, zobaczyłem niedaleko góry. Najbliższa z nich wyrastała jakby prosto z wody. Nie wyglądała na trudną do zdobycia i od razu postanowiłem, że spróbuję na nią wejść. Następnego dnia chciałem kupić mapę turystyczną, ale zdobyłem tylko jednokartkowy planik okolicy. Przedstawiał on kawałek tamtejszego wybrzeża, pobliskie wyspy i miejscowości. W interesującym mnie miejscu zaznaczone były góry i las, ale bez żadnego opisu. Dziewczyna z recepcji była bardzo sympatyczna, wiec zapytałem ją, czy wie coś o tamtych górach. Nie wiedziała nic, ale obiecała pomóc. Poszukała w Internecie i powiedziała mi, że jest tam park narodowy, góry mają po około tysiąc metrów i w tamtejszym lesie można łatwo zabłądzić. Powiedziała mi też, że można tam dojechać dolmuszem* zatrzymującym się naprzeciwko hotelu. Na więcej informacji nie mogłem liczyć i postanowiłem następnego dnia wyruszyć w nieznane.
Wysiadłem z dolmusza przy ścieżce prowadzącej do lasu. Na małym piaszczystym placyku stał rozwalony kosz na śmieci i drewniana ławka, a do drzewa była przybita zardzewiała tablica. Pewnie nie zwróciłbym na nią uwagi, gdybym w górnym rogu nie zauważył czegoś na kształt kociej głowy. Poniżej był zniszczony napis po turecku i po angielsku. Z jego resztek dowiedziałem się, że w tych lasach żyły jakieś „Panthera pardus tul…” i że ostatnią z nich zastrzelono w roku tysiąc dziewięćset – nieczytelna cyfra – szóstym. Ta nieczytelna cyfra mogła być trójką lub ósemką. Tablica była stara, więc najbardziej prawdopodobny był rok tysiąc dziewięćset trzydziesty szósty. Nie znam łaciny, ale słowo „panthera” nie pozostawiało wątpliwości – wchodziłem do lasu, w którym przed kilkudziesięcioma laty były jeszcze lamparty.
Tak oświecony ruszyłem ostro przed siebie. Miałem do pokonania około tysiącmetrową różnicę wysokości w nieznanym terenie, a potem musiałem jeszcze wrócić. Zapowiadał się długi marsz i musiałem się śpieszyć, żeby zdążyć przed zmrokiem. Z początku ścieżka była szeroka i łagodnie wznosiła się przez bujny las. Potem las się przerzedził i wszedłem pomiędzy wysokie wapienne skały, tworzące wąwóz. Z czasem ścieżka stawała się coraz węższa, skały coraz wyższe i znalazłem się w prawie westernowym kanionie. Słońce świeciło, jakieś ptaszki świergotały i przelatywały z kamienia na kamień – było przyjemnie. Podszedłem już pewnie z pięćset metrów w górę, gdy drogę zastąpił mi… żółw. Był wielkości dużej miski i walił prosto na mnie. Ustąpiłem mu grzecznie miejsca, a on „przemknął” koło mnie w żółwim tempie i zniknął między kamieniami. Wyżej las i kanion się skończyły, a zaczęło się wapienne rumowisko porośnięte skąpą roślinnością. Wąska i stroma ścieżka prowadziła na przełęcz, a na prawo od niej widać było kopułę szczytu góry. Od przełęczy na szczyt już nie było ścieżki i musiałem kluczyć pomiędzy kamieniami i kolczastymi krzakami.
Za wysiłek i podrapane nogi dostałem sowitą nagrodę w postaci pięknego widoku. Na dole przede mną lśniło usiane wyspami Morze Egejskie. Widząc te wyspy zrozumiałem, dlaczego starożytnym Grekom tak łatwo się żeglowało. Po prostu pływali od wyspy do wyspy. Wyruszając, widzieli cel lub wiedzieli, w którym kierunku się znajduje i nie musieli zapuszczać się w „przestwór oceanu”. Największa z widocznych wysp była o krok, a z mojego planiku wynikało, że jest to grecka Samos. Arystarch z Samos – przecież o nim uczyłem się w szkole! Na lewo rozciągała się równina, a na jej krańcu było wielkie jezioro. Nieco bliżej meandrowała rzeka Meander i widać było ruiny Miletu. Tales z Miletu i jego twierdzenie – znowu wróciło szkolne wspomnienie. Oto stałem na bezimiennej górze i jakbym widział starożytny świat. Tam, nad brzegami Meandra kreślił swoje kąty i trójkąty Tales, tam na Samos nocami patrzył w niebo Arystarch, a na mojej górze zapewne pilnował kóz jakiś pasterz, przygrywając sobie na fletni Pana. A może i sam bożek Pan przebiegał tutejsze lasy. Stałem, pasłem oczy i umysł. Było pięknie.
Niestety, czas nie chciał się zatrzymać i trzeba było wracać. Schodząc w stronę przełęczy, nagle zauważyłem podchodzącego na nią…lamparta. Mimo sporej odległości widziałem go dobrze – szedł z dołu ścieżką, którą ja przyszedłem.
„Wywąchał mnie i idzie moim tropem” – pomyślałem i przykucnąłem za najbliższym kamieniem.
Wielki kot tymczasem dotarł do przełęczy, postał chwilę i ruszył w moim kierunku. Nie szedł prosto na mnie, ale kluczył, jakby szukając zdobyczy. Mimo to zbliżał się i było jasne, że wkrótce mnie zauważy. Przeraziłem się.
Kilka lat wcześniej wpadłem w poślizg na oblodzonej szosie. Auto obracało się i jechało dokąd chciało, a ja nawet nie próbowałem kręcić kierownicą ani naciskać na pedały. Siedziałem bezbronny i czekałem na nieuchronne „bumm”.
Wtedy trwało to sekundy i nawet nie zdążyłem się przestraszyć. Teraz „bumm” o cętkowanej skórze zbliżało się powoli, a ja czułem się równie bezradny i bardzo się bałem. Patrzyłem na zwierzę i nie byłem w stanie zebrać myśli.
Na szczęście lampart pokręcił się jeszcze trochę pomiędzy kamieniami i zawrócił na przełęcz. Potem zaczął wspinać się na przeciwległe zbocze i zniknął za skałami. Zniknął, ale czy odszedł na dobre? A może siedział gdzieś tam i czekał? Lub może zszedł do lasu i wyskoczy na mnie, gdy zejdę niżej? Tak czy inaczej, schodzenie tą samą drogą było bardzo ryzykowne.
Siedząc nadal w ukryciu zacząłem szukać jakiegoś wyjścia z sytuacji. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, było zadzwonienie do kogoś po pomoc. Ale do kogo? Nie znałem żadnego tureckiego numeru alarmowego, a nawet gdybym znał, to co bym powiedział? Że widziałem lamparta i boję się schodzić? Pewnie by mi nie uwierzono, bo przecież ostatniego zastrzelono tu ponad pół wieku temu. Na pewno nie przysłano by helikoptera, żeby ostrzelał górę i zabrał mnie do hotelu, bo takie rzeczy zdarzają się tylko w amerykańskich filmach. Wtedy też dotarło do mnie, że jestem durniem nad durniami, bo polazłem samotnie na nieuczęszczaną górę, nie wziąwszy nawet hotelowej wizytówki. Przecież gdybym złamał nogę, to nie byłbym w stanie zejść o własnych siłach i nikt by nawet nie wiedział gdzie mnie szukać. Skląłem siebie siarczyście, ale to nie zmieniło mojego położenia.
Drugim pomysłem było zejście na przełaj po przeciwnym zboczu góry, żeby jak najbardziej oddalić się od lamparta. Ale jak? Tam nie było żadnej ścieżki, a skały były strome i las gęsty. Schodząc tamtędy ryzykowałbym, że spadnę i się połamię. No i dopiero wtedy lampart i różni jego leśni kumple mieliby używanie.
Pozostało mi więc tylko schodzić tak jak wszedłem i modlić się, żeby ten turecki kot mnie nie namierzył. Znalazłem między kamieniami kawałek drewna i tak uzbrojony ostrożnie ruszyłem w dół. W miarę schodzenia mój strach narastał. Pociłem się i zaczęło mi szumieć w głowie. Od przełęczy przyspieszyłem i zacząłem prawie biec miedzy kamieniami. Nagle potknąłem się i upadłem. Na szczęście skończyło się tylko na otarciu skóry na dłoniach. Wtedy zrozumiałem, że zachowałem się jak idiota, bo biegnąc mogłem złamać nogę i wtedy już bym lampartowi nie uszedł. Ruszyłem wolniej i tak dotarłem do kanionu. Nagle pomiędzy skałami coś się poruszyło i na ścieżkę wyskoczył… jakiś duży ptak. Zaskrzeczał przeraźliwie i odleciał, a ja prawie zemdlałem z przerażenia. Poczułem się tak słaby, że musiałem usiąść i odpocząć. Dalej szedłem już powoli i szczęśliwie dotarłem do szosy. Tam otrzepałem ubranie, resztką wody z butelki obmyłem poobcierane dłonie i tak wyelegantowany czekałem na dolmusza, który niedługo nadjechał.
Recepcjonistkę w hotelu wyraźnie ucieszył mój widok i zapytała, czy udało mi się wejść na tę górę.
– Udało się – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– I wszystko jest OK? Nic się panu nie stało? – dopytywała.
– Nic – odpowiedziałem, chowając za plecy podrapane dłonie.
– To dobrze – powiedziała z ulgą w głosie. – Bo zapomniałam panu powiedzieć, że tam są jadowite węże i trochę się o pana bałam.
* dolmusz – tureckie określenie mikrobusu.
oceny: bezbłędne / znakomite
Świetna Proza wspomnieniowa.
I ta w tej "kropce nad i" nieoczekiwana pointa...
oceny: bezbłędne / znakomite
Wcale nie żartuję, ponieważ w domu mojej Przyjaciółki pojawia się czasami biały jak mgiełka kot. A tak wyglądał właśnie jej zmarły w 2005 roku Kacperek rasy perskiej.
Befano, też Ci dziękuje za przeczytanie mojego tekstu i za komentarz. Możliwe, że to był duch ostatniego lamparta tamtych lasów, ale co narozrabiał to jego. Pozdrawiam.
oceny: bezbłędne / znakomite