Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2016-11-12 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1989 |
Następnego dnia od rana w biurze Twirgila Bislaidiskasa dzwonił telefon. Sonia odbierała i załatwiała interesantów powtarzaną jak katarynka formułką:
– Pana dyrektora nie ma, jest na spotkaniu u pana prezesa, czy coś przekazać?
Dopiero koło dwunastej dyrektor z obłędem w oczach wrócił do gabinetu.
– Soniu, wody. Nic nie powiem, bo musiałbym kląć. Działo się coś?
– Dzwonił parę razy dyrektor Elbings-Bau, parę razy dyrektor Preigara-stroju, dzwonił komendant stołeczny straży pożarnej, prywatne osoby, raz podobno naruszyliśmy czyjś teren, raz z ofertą usług budowlanych, raz z ofertą prowadzenia szatni i bufetu…
– Ad kosz to ostatnie… dalej?
– Dzwonił profesor z biura architektonicznego, prosi o spotkanie, podobno coś pilnego, pan Zołotnik też szukał pana, dzwoniła pani Elli Zurgawingi z fundacji „Nie bój”, pan Roman. To wszystko.
– Połącz mnie z Icchakiem, potem z tymi budowlańcami, strażakiem, profesora umów na pierwszy wolny termin, ale nie rano, bo on nie lubi wcześnie wstawać. Kiedy ja jem obiad, on zaczyna myśleć o śniadaniu. Roman niech wpadnie koło czwartej. Reszta na razie mnie nie interesuje. Tego od naruszenia terenu poszczuj prawnikiem albo Romanem. Potem znajdź w promieniu kilometra od nas hotel lub coś podobnego z salą bankietową. Będzie uroczyste wmurowanie kamienia węgielnego, rychło w czas, i my mamy zrobić niezobowiązujące spotkanie w tym prezydenta, premiera i rządu, jakby, kurwa, nie było fachowców od tego w sekretariacie premiera. Pani wybaczy.
– Nic się nie dzieje.
– Cała ta narada była poświęcona tej imprezie, ale wszędzie gdzie dotąd pracowałem, to organizował coś takiego inwestor, burmistrz, rektor, a nie wykonawca. Wykonawca organizował odbiór, ale kamień węgielny? To jest impreza inwestora. Jeszcze z prezydentem! A nasz pan prezes zamiast powiedzieć, weźcie i zróbcie, to rozpoczął dywagacje, gdzie posadzić prezydenta, gdzie premiera, jakie kwiaty, krawaty, sraty, trataty… Lubi urządzać nieprzygotowane konferencje o niczym. – Wypił duszkiem szklankę wody mineralnej podanej przez Sonię.
W połowie dość ciężkiego dnia przyszedł Roman Korn, były oficer milicji, obecnie detektyw, zatrudniany przez różne firmy do rozwiązywania konkretnych zadań. W czasach komunistycznych jego specjalnością były najcięższe przestępstwa kryminalne, teraz przesunął obszar swoich zainteresowań na gospodarkę.
– Sprawa jest prosta – relacjonował, siedząc w fotelu. – Nasza pani Ewa, przywalona robotą, czująca się odpowiedzialna za to co robi, za terminowość itd., osoba sumienna chciała się pozbyć nękających ją kontrolerów. Wymyśliła, że oni mają taką pracę, że muszą coś znaleźć, bo jak nic nie znajdą, to będzie znaczyło, że źle pracują. A tu ekipa chodziła parę razy, w różnych konfiguracjach personalnych, najwyraźniej licząc, że coś im wpadnie do kieszeni, czego kontrolowana nie rozumiała. Pani Ewa postanowiła się podłożyć. Macie chłopcy błędne formalnie sprawozdanie, wpiszcie uwagę pokontrolną i idźcie w diabły. Jednak przelicytowała, bo ci się zorientowali, że robią ich w bambuko. Aha, więc jednak coś jest – myśleli. Szukali, szukali i nic nie znaleźli. Co mogli znaleźć w trzecim miesiącu działalności firmy, która nie przepuściła jeszcze ani jednej faktury. Wkurzeni przywalili kobiecie maksymalny mandat i wypisali paszkwil pokontrolny, że osoba niekompetentna i arogancka, no to Zołotnik ją wywalił. I tu się zaczyna tragedia, kobieta samotnie opiekuje się szesnastoletnim synem. Dostał w głowę na ulicy dwa lata temu, chodzi tylko z chodzikiem, nie mówi. Potrzebna rehabilitacja i opieka. Na szczęście jest na tyle przytomny, że sam koło siebie coś zrobi, zje, ale żeby coś kupić… Kobieta jedzie po krawędzi, żadnych oszczędności, wszystko idzie na lekarstwa, ćwiczenia, logopedę. A teraz pięć baniek mandatu, bezrobocie i wilczy bilet.
– Widziałem jej opinie z poprzednich miejsc pracy, zawsze pozytywne, nigdy jej nie zwolnili, zawsze była w firmach takich jak nasza, istniejących tylko do realizacji konkretnego zadania. Teraz jest w czarnej dupie…
– Zgadza się.
– Dzięki. Coś z tym zrobię. A poza tym, co słychać?
– Ma pan raport na temat Elbings-Bau. – Położył na biurku cienką teczkę. – Jutro będzie Preigara-stroj. Firmy są czyste, ludzie wiarygodni, do naszej budowy skierowano doświadczonych pracowników, a nie wynajętych na tę okazję.
– Dzięki.
– Ten od naruszenia terenu takie ma hobby, kłócić się z sąsiadami. Z gatunku takich, co myślą, że świat istnieje tylko po to, żeby im zrobić krzywdę. On nawet nie chce odszkodowania, on chce pisać, korespondować, udzielić wywiadu w gazecie, w telewizji. Czuć się ważnym.
– Rozumiem. Co na to prawnik?
– Przetrzymają gościa. Ten jest pierwszy, ale na pewno nie ostatni.
– Taka praca. To wszystko?
– Raczej tak.
– Pan mi rozpracuje komendanta stołecznej straży pożarnej.
– Zrobi się.
– I jeszcze jedno. Fundacja „Nie bój”.
– OK. Jeszcze coś?
– Dziękuję, to na razie wszystko.
Po wyjściu detektywa dyrektor zwrócił się do Soni.
– I co z tym kamieniem węgielnym?
– Rozmawiałam z Sekretariatem Premiera, oni się wszystkim zajmą, nasz prezes… – zająknęła się.
– Rozumiem, szefów się nie krytykuje. Co dalej?
– Prosili tylko o listę proponowanych przez nas gości, z zaznaczeniem, kto jest kto.
– Zrobisz taką listę. Na pewno projektanci, kierownictwo firm, które wygrały przetarg, nasi pracownicy. Skontaktuj mnie jutro rano z dyrektorem Elbings-Bau.
– Dobrze.
– Idź już do domu, ja muszę jeszcze popracować, zabrał mi ten prezes czasu!
– Dziękuję, panie dyrektorze. – Sonia nie czekała, aż się dyrektor rozmyśli, szybko narzuciła płaszcz i uciekła rzucając w drzwiach:
– Do widzenia!
Dwa tygodnie później, kolumna limuzyn nie tylko rządowych, podjeżdżała pod wejście hotelu Prutenis. Wysiadali z nich dygnitarze państwowi w towarzystwie małżonek lub małżonków, generalicja, dyrektorzy i prezesi firm mających wziąć udział w budowie pałacu demokracji, jak zaczęto nazywać kompleks parlamentu, oraz różne osoby zaproszone.
Po serii kurtuazyjnych toastów wznoszonych w trakcie wykwintnego obiadu rozpoczęły się rozmowy w grupach towarzyskich.
– Dziękuję, panie dyrektorze za pomoc w sprawie tej Tiskuls. – Bislaidiskas podszedł do dyrektora Elbings-Bau, generalnego wykonawcy kompleksu parlamentu.
– Cała przyjemność po mojej stronie, panie dyrektorze. Pani się sprawdzi, to ją zatrzymamy, ale wygląda, że będzie dobrze. Pracuje w dziale kosztorysowania, z kontrolami kontaktu mieć nie będzie, najwyżej wewnętrznymi.
– Jutro zaczynamy naprawdę budowę.
– Tak, wie pan od czego trzeba zacząć każdą budowę.
– Tak? – Bislaidiskas znał stary budowlany dowcip, ale chciał być miły.
– Od budowy sraczy dla robotników.
– Słusznie. – Zaśmiali się i trącili kieliszkami wina.
Do Bislaidiskasa podeszła młoda kobieta.
– Przepraszam, pan dyrektor Bislaidiskas?
– Tak?
– Elli Zurgawingi, prezes fundacji „Nie bój”.
– Aaa! Bardzo miło mi panią poznać, pani jest córką Eytila.
– Tak, bardzo panu dziękuję za zaproszenie. I dziękuję za dotychczasowe regularne wpłaty na konto fundacji.
– Cieszę się, szanowna pani, że mam środki i mogę pomóc. Proszę się rozejrzeć, tu jest wielu takich, którzy nie odmówią wsparcia szlachetnego celu.
Poprowadził panią Elli pomiędzy gośćmi, przedstawiając ją swoim znajomym, wysokim urzędnikom i przedsiębiorcom. Zostawił ją w jednym kółku, by zamienić parę słów z jej ojcem.
– Na razie wszystko idzie gładko, ale prezes, którego żeście nam podrzucili… Będą kłopoty.
– Gdyby nie było kłopotów, to wziąłbym kogoś z ulicy, a nie ciebie. To jest brat lokalnego prezesa naszych sojuszników w Barcie. Mają tam najwięcej głosów. Musimy się z nimi liczyć, jego brat nie został wojewodą, ani marszałkiem województwa, więc musiał coś dostać.
– Rozumiem. Układ to układ. Gość młody, nie zna życia, ale spróbuję go wychować. Mógłbyś jednak coś zrobić z tą finansówką. Paraliżują mi pracę całego działu finansowego, a tam przecież nie ma co jeszcze sprawdzać. Spłyną pierwsze faktury z budowy, to będą mieli co kontrolować, a oni by tak chcieli od razu. Albo sam wytłumacz komu trzeba, albo daj mi na kogoś namiar. Budowa się rozkręci, to też się wyżywią. Na dziś nie ma jeszcze z czego.
– Zobaczę, co da się zrobić.
– O! Porywam twoją córkę. Pani Elli, mam do pani prośbę.
– Słucham?
– Taka moja była pracownica ma syna, ofiarę napadu. Chłopak ma szesnaście lat, nie chodzi, nie mówi od czasu tego wypadku. Akurat podpadałby pod działalność pani fundacji. Może dałoby się pomóc?
– Oczywiście, panie dyrektorze.
– Jutro moja sekretarka skontaktuje się z panią.
oceny: bezbłędne / znakomite