Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2016-11-11 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1937 |
Dwa miesiące później, w czerwcowe przedpołudnie, do sekretariatu prezesa spółki Prutenia25 weszło trzech mężczyzn. Stojąca przy kserokopiarce wysoka, atrakcyjna blondyna zapięła szybko górny guzik żakietu, dając jasny sygnał, że nie dla tych gości ten widok.
– Słucham panów – powitała ich obojętnym wzrokiem bez uśmiechu.
– Byliśmy umówieni z panem dyrektorem na jedenastą.
– Panowie ze Stowarzyszenia Ochrony Alny. Proszę usiąść i zaczekać. Pan dyrektor ma teraz ważną rozmowę z ministerstwem.
Goście usiedli na krzesłach przy okrągłym stoliku. Sytuacja była dla nich krępująca. Ale swoje trzeba znieść.
– Pan dyrektor prosi – punktualnie dwanaście po jedenastej powiedziała Sonia.
Panowie weszli, dyrektor poprosił ich o zajęcie miejsca przy stole.
– Panie prezesie – zaczął najstarszy z nich. – Przychodzimy tutaj jako przedstawiciele zarządu Stowarzyszenia Ochrony Alny, naszej pięknej rzeki, nad którą leży nasze prastare miasto…
– Rzeka rzeczywiście piękna – przerwał mu dyrektor – miasto nie aż takie stare, założone w połowie czternastego wieku, ale bez wątpienia piękne…
– No właśnie, nasze stowarzyszenie jest statutowo zobligowane i umocowane prawnie do kontroli i wydawania zaleceń odnośnie ochrony przyrody, ze szczególnym uwzględnieniem środowiska przyrodniczego i kulturowego rzeki Alny. Oto do wglądu nasze dokumenty.
– Dziękuję panom. – Dyrektor przekartkował podany mu skoroszyt.
Rozległo się pukanie i weszła sekretarka
– Przepraszam panów, panie dyrektorze, raport pana Romana, mówił że to pilne.
Położyła przed prezesem kartkę zapisana ręcznym pismem i wyszła.
Prezes przebiegł wzrokiem przez podany dokument i zgiął kartkę na pół.
– Przepraszam panów, to bardzo istotne, ale nas nie dotyczy. Jakie macie panowie zastrzeżenia do naszej budowy? W końcu prestiżowa inwestycja dla naszego kraju, którą zainteresowany jest sam pan prezydent. Przy takim przedsięwzięciu nie pozwolilibyśmy sobie na jakieś formalne zaniedbania. Proszę bardzo, tu plan zagospodarowania – zatwierdzony, elaborat oddziaływania na środowisko – zaopiniowany i zatwierdzony.
Kładł przed nimi kolejne segregatory z dokumentami.
– Opinie o wpływie na stan zabytków, umowa z Instytutem Archeologii o współpracy, warunki techniczne podłączenia kolejnych obiektów do kanalizacji miejskiej z odpowiednimi, zaakceptowanymi projektami, wyliczenie efektywności energetycznej budynku, w zimie przy słonecznej pogodzie, jeśli temperatura nie spadnie poniżej minus dwudziestu stopni, budynki będą oddawały więcej energii, niż pobierały. Mamy najwyższe standardy ekologiczne. Czym jeszcze mogę panom służyć?
– Czy dysponuje pan oceną wpływu samego procesu budowy na florę i faunę na tym terenie?
Prezes otworzył szeroko oczy.
– Panowie, przecież to są stare, zrujnowane poniemieckie i posowieckie koszary, gdzie hula wiatr. Oprócz szczurów, bezdomnych psów i paru włóczęgów nic tam nie ma. Wszystko idzie pod spychacz.
– To właśnie należałoby zbadać. Poza tym budowa, wyburzenia, zaangażowanie ciężkiego sprzętu, wpłynie na stosunki wodne na tym terenie. Jest możliwe zanieczyszczenie Alny. Opinia publiczna byłaby wzburzona, gdyby przed przystąpieniem do tak prestiżowej budowy nie rozpoznano, czy nie stanowi ona zagrożenia dla środowiska, czy nie są zagrożone rzadkie gatunki fauny i flory. Jeśli nie tu, to w dole rzeki.
– Pan jest prezesem Stowarzyszenia?
– Tak. Albin Wulakingis.
– Zamierzamy zlecić odpowiednie badanie. Właśnie wytypowaliśmy instytucję, do której się zwrócimy. To Katedra Ochrony Środowiska przy Społecznej Szkole Wyższej.
– Jeżeli tak, to czekamy na wyniki tych badań. – Wulakingisowi wyraźnie poprawił się humor.
– Jeżeli do pracy podejdą rzetelnie, to zapewne wszyscy będziemy zadowoleni – podsumował prezes.
Grzecznościowa rozmowa potrwała jeszcze chwilę i panowie opuścili gabinet.
– Panie dyrektorze, przypominam o urodzinach żony – powiedziała Sonia, kiedy grupa ekologów już wyszła.
– Dziękuję, załatw mi kwiaty na wieczór.
– Róże? Wiązanka koktajlowa?
– Róże? Piękne, duże, czerwone róże.
– Będzie, jak szef sobie życzy. Pan Zołotnik chce się z panem widzieć, miał pan teraz mieć przerwę na lunch, ale mówi, że to coś ważnego.
– Proś!
Po chwili w sekretariacie pojawił się dyrektor finansowy firmy.
– Proszę wejść, pan dyrektor czeka – zaprosiła go Sonia.
– Witam pana dyrektora.
– Witam.
Dyrektor i główny księgowy, Icchak Zołotnik, nie nawiązali jeszcze stosunków koleżeńskich i mówili do siebie przez „pan”. Zołotnik był zresztą dużo starszy od Twirgila Bislaidiskasa. Przyjęty do firmy w drodze konkursu, znany w środowisku z lojalności wobec pracodawcy, praktyk prawa finansowego, cieszył się opinią księgowego, który rozumie, że pieniądze są tylko środkiem, narzędziem do osiągnięcia celu, a nie celem samym w sobie. Szybko znalazł wspólny język z dyrektorem, co nie powodowało jednak poufałości.
– Co pana sprowadza, jakiś kłopot, pieniądze chyba jeszcze mamy?
– Żeby kłopot panie dyrektorze, żeby finansowy, to ja bym do pana nie przychodził. Ale ja mam kłopot, którego nie rozumiem. Kontrola z Izby Skarbowej przychodzi do mnie już trzeci raz…
– Wiem, sam ich przyjmowałem, za każdym razem inny zespół.
– No i kontrole nic nie wykrywały, bo ja mam wszystko w porządku, największym porządku. Ale oni zabierają czas, a czas jest cenniejszy niż pieniądz.
– Wie pan, ja też uważam, że te kontrole są zbyt częste. Napomknąłem nawet o tym Eytilowi, to znaczy ministrowi spraw wewnętrznych, obiecał pogadać z Kummetisem, ministrem finansów. Ale tamten jest z partii koalicyjnej. Prawie się nie znają. Prędko to nie będzie. A umówić się z szefem skarbówki? Łatwiej chyba do papieża. Zrobię co będę mógł.
– Dzięki, czekam cierpliwie, ale naprawdę trudno pracować, trudno pracować? Tym bardziej, że ostatnio moja księgowa zaliczyła wpadkę. Błąd tak głupi, szkolny, że powiedziałem jej, żeby się zwolniła. A jak to kontroler wykrył, to zaczął tak szukać i szukać, i nic nie znalazł, i wlepił jej pięć tysięcy mandatu. Ja nie wiem o co chodzi, prawo miał, obowiązku nie, trzeba być człowiekiem.
– A pan ją zwolnił?
– No jak to? Reputacja firmy, moja reputacja, teraz będą kontrole za kontrolą. To jak ja miałem ją trzymać?
– Jak ma na imię prezes Izby? Mosze. Panie Zołotnik, pan jesteś Icchak a on Mosze, czy wy nie moglibyście pogadać w szabas przy śliwowicy jak Icchak i Mosze?
– A kto panu powiedział, że między nami tak można? – odpowiedział retorycznym pytaniem Zołotnik.
– Rozumiem – odpowiedział po chwili zastanowienia Bislaidiskas. – A na czym polegała ta wpadka?
– Pani poprzestawiała kolumny w sprawozdaniu. Nikt na tym nie stracił, nikt nie zyskał, zaksięgowane prawidłowo, podatki rozliczono prawidłowo, kasa się zgadza co do grosika, a oni wtedy zaczęli prawdziwą kontrolę. I prawie nic nie znaleźli.
– Prawie?
– Znaleźli bezbłędne sprawozdanie, którego im nie pokazała. Dlatego, panie prezesie, ja wiem, że pan Roman zajmuje się dla pana różnymi rzeczami, czy on by nie mógł tego sprawdzić?
– A pan jeszcze po nich szukał?
– A czego ja mam szukać? Taka wielka, ważna, dokładna kontrola, tacy biegli fachowcy i nic nie znaleźli, to ja bym coś znalazł? Czy ja mam na to czas? Czy pan mi za to płaci?
– Dobrze, Roman się tym zajmie. Spróbuję też nacisnąć na ministerstwo. Jak się nazywa ta kobieta?
– Ewa Tikslus.
Księgowy wyszedł.
– Soniu, połącz mnie kolejno z Romanem i Eytilem. Zorganizuj mi tu teczkę personalną Ewy Tikslus.