Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-03-12 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1941 |
ODCINEK X
„Kubanosy”
Z tym BBC, to nie była ściemka. Ale zamiast kretyńskich wspomnień o mobbingu, zaproponowałam im licencje na program „Łóżkowe rewolucje”. Pomysł się spodobał, więc jako stacja telewizyjna również zaczęliśmy się rozwijać. Postanowiliśmy z Mateuszem naprawdę odpocząć.
– Mateusz, co robisz?
– Robię listę przed wyjazdem.
Jechaliśmy z Kwiatkowskimi na Kubę, do Hawany. Zaproponowali nam to już jakiś czas temu, ale to był najlepszy moment, żeby spełnić swoje marzenie o wyjeździe. Od siedmiu lat byliśmy tak zapracowani, że nikomu nie chciało się jechać dalej niż na Mazury. Zapomnieliśmy już, jak to jest szykować się wspólnie w taką podróż. Mateusz był strasznie podekscytowany takimi wypadami. Najgorsze w nim było to, że miał jakąś kolejną fobię, która dotyczyła głodu w podróży. Szykował sobie sam jedzenie i chował w różne miejsca. W każdą torbę, która była pod ręką, w kieszenie kurtki. Kamuflował tak, żebym nie widziała. Zawsze mnie to wkurzało. Patrzyłam na niego i wiedziałam, że muszę przy tym być.
– Co napisałeś?
– Chodź i pomóż mi.
– Pokaż karteczkę – były dwie kartki formatu A4 – Proszę cię. Chyba żartujesz. Lecimy samolotem. Ktoś, to będzie musiał dźwigać.
– Dobrze, skreśl co chcesz – oczywiście foch.
Skreśliłam. Została jedna karteczka, malutka.
– Co zabieramy do jedzenia na drogę? – w końcu zapytał.
– Żadnych kanapek. Na lotniskach są bary.
– Weź chociaż ze dwie kanapki dla mnie – poprosił błagalnym tonem.
– Mateusz, zaklinam cię. Zawsze to samo. Potem nie wiesz co śmierdzi w walizkach, bo tego nie jesz.
– Nie jem? Kiedy tak było?
– Zawsze, od dwudziestu pięciu lat.
– Zabierzmy chociaż kabanosy.
– Na Kubę, to chyba kubanosy.
– He, fajne – rozbawił się mój małżonek – to świetny pomysł. Dwa kilo weź. Obiecuję, że żadnego potem nie znajdziesz w walizce.
– He, fajnie. Bo ostatnio wyrzucałam z twojej walizki kilo kanapek i kilo majtek, bo wszystko było w maśle.
– Jestem dorosły Elżbieto i życzę sobie doświadczyć kubanosy tym razem.
– Ok, dogadaliśmy się.
– Najbardziej suche, kup. Poproszę, oczywiście. Nie patrz tak.
Jechaliśmy do Hawany. Tam mieszkali rodzice Diego. Widziałam ich zdjęcia. Pokazywał mi je Chan. Ojciec miał sporo ponad osiemdziesiąt lat i był niskim, bardzo sympatycznym staruszkiem, mama postawna i młodsza od taty i do tego bardzo piękna. Żyli skromnie. Maleńki domek otoczony pięknymi wijącymi się kwiatami. Hodowali osiołki. Urocze. Przeglądałam informacje w komputerze, przygotowywałam się do tego co, gdzie można zobaczyć. I koniecznie chciałam sprawdzić dojazd do plaży. Chociaż Kuba to wyspa, w którą stronę byś nie pojechał, to w końcu wyjedziesz na plażę.
– Zobacz, jaki mają fajny herb – Mateusz dosiadł do mnie, oglądaliśmy herb Hawany i poczytaliśmy trochę historii – Trzy zamki, klucz, ale nie napisali co oznacza.
– Zobacz tu, maleńka, rozwinięty przemysł tytoniowy, chyba nie wrócę.
– Żadnych rozmów o pracy. Spójrz Omara Portuondo, wiesz ta z Buena Vista Social Club. Boże, ona urodziła się w trzydziestych latach. Chce ją poznać i zrobić wywiad.
– Żadnych rozmów o pracy.
– Spójrz jak oni pięknie razem wyglądają.
– Kto?
– Omara i jej mąż. Tyle lat razem. Tyle ze sobą przeszli i dalej razem koncertują. Mateuszku…
– Co ?
– Chcę ją poznać.
– Jak, dziecino?
– Niech Diego coś wymyśli.
– Też chciałbym go poznać i zapytać co palił, że tyle wytrzymał z jedną kobietą?
– Świetnie. O której ten samolot?
– Elka, jutro o szesnastej. Ogarniaj temat kabanosów i całą resztę.
Tak naprawdę wszystko było ogarnięte, dzięki Marysi i Rysiowi. Patrzyłam na nich i postanowiłam, że po powrocie im się pomogę ogarnąć. Marnowali się. Na premierze zatańczyli tak, że chlipałam bez wstydu. Z dumą patrzyłam na nich. Nie wiedziałam jeszcze, co zrobię ale wiedziałam, że coś wymyślę.
Wsiedliśmy do samolotu. Przespałam całą drogę, bo nie lubię latać.
– Seniora – usłyszałam.
– Si – spojrzałam i zobaczyłam przed sobą ojca Diego.
– Lubię kabanosy – powiedział.
– Si, ja też – odpowiedziałam. Włożyłam rękę do torby, wyjęłam kabanos sztuk jeden i podałam padre.
– Seniora, dobre. Ale niedobrze zabijać osiołki.
– Kabanosy są z osiołków? – zapytałam.
– Si. Mogę jeszcze?
– Nie!
– Sam wezmę – sięgnął ręką do torby i widziałam jak rządzi kabanosami mojego Mateusza.
– Elka, obudź się. Gadasz przez sen po hiszpańsku – obudził mnie Mateusz.
– Rany, śniły mi straszne głupoty.
– Gdzie schowałaś kabanosy?
– No, nie. W walizce. Przestań.
Przeciskaliśmy się do przejścia. Wysiedliśmy. Diego uklęknął i ucałował swoją ziemię. To był chyba jakiś rytuał. Wsiedliśmy do taksówki, widok był niesamowity. Piękny kraj, piękne miejsce. Palm nie brakowało. Stare budowle, małe domki, wąskie uliczki, stare samochody. Nie widziałam nigdy podobnego miejsca. Dojechaliśmy do domu Diego.
– Padre, hola! – krzyknął Diego.
Znałam hiszpański, więc hola, oznacza „witam”.
– Hijo! – dobiegł padre i krzyknął „ synu ”.
Witaliśmy się i poznawaliśmy. Mieliśmy z nimi spędzić pięć dni. Mateusz wymyślił, że będziemy jednak spać w hotelu. Mieszkanko, było naprawdę małe, więc ciężko byłoby nam się pomieścić. Usiedliśmy z rodzicami Diego. Siłą rzeczy przyglądałam im się. Nie wszystko rozumiałam, ale wiedziałam, że tęsknili za sobą bardzo. Postanowiliśmy z Mateuszem poszukać hotelu. Zostawiliśmy walizki i poszliśmy na spacer.
– Mateusz, zobacz, knajpka Havana, chodź – weszliśmy do małej, przytulnej restauracji. Znaliśmy potrawy kubańskie tylko z przepisów. Zamówiliśmy świeżo wyciskany sok z trzciny cukrowej, z szacunku do padre, bo pracował z żoną na plantacji trzciny i kubańskie picadillo, duszona siekana wołowina z cebulą i pomidorami. Wzięłam przepis, gdybym jeszcze kiedykolwiek miała zrobić własny program „Ręce, które potrafią gotować” i pisałam:
¼ szklanki oliwy
1 posiekana cebula
8 startych ząbków czosnku
3 listki laurowe
1 kg mielonej wołowiny
1 puszka / 450 ml / pomidorów w zalewie
po ¾ szklanki rodzynek i oliwek
faszerowana papryka
¼ szklanki koncentratu pomidorowego
1 – 2 łyżeczki czerwonego octu winnego1 łyżeczka chilli
szczypta pieprzu kajańskiego
sól i pieprz
Rozgrzej oliwę, włóż cebulę, czosnek i listki laurowe. Duś 5 minut. Cebula powinna się zeszklić, ale nie przyrumienić. Teraz dodaj mięso. Smaż około 7 minut, rozdzierając grudki widelcem. Dodaj pozostałe składniki, duś 8 minut. Przypraw solą i pieprzem, wyjmij listki laurowe. Podawaj na ciepło.
– Mateusz, wezmę jeszcze przepis na…
– Elka, kup sobie książkę kucharską. Nie gotujesz całymi latami, robią to za ciebie inni. Twoje fasolki po bretońsku były koszmarne. Fajnie, że się rozwijasz, ale zostaw to innym.
– Camarero! – zawołał kelnera Mateusz – Cygaro!
Kelner podał cygaro i ulotkę. Mateusz wziął ostentacyjnie i zapalił.
– Przeczytaj kobieto co tam napisali.
– Napisali jak się tworzy kubańskie cygara.
– Jak?
– Trzeba przejść pięcioletnie szkolenie. Wybiera się najlepszych.
– A widzisz, pomyślę kiedyś o produkcji cygar.
Aromat kawy przypominał również zapach kubańskich cygar.
Przed restauracją siedzieli przy małym stoliku mężczyźni, którzy grali w kubańskie domino. To był charakterystyczny widok. Tak spędzają tam czas. Postanowiliśmy jeszcze tu zajrzeć. Wsiedliśmy do czerwonej Łady. Pamiętacie jeszcze taką markę samochodu? Jeździliśmy dziwnymi uliczkami, gdzie życie tętniło nieznanym nam rytmem, zupełnie inaczej. Dzieciaki dobiegały bez przerwy do naszego samochodu, krzyczały, uśmiechały się i były upierdliwe przez cały pobyt. Znaleźliśmy hotel. Zamówiliśmy pokój i wróciliśmy do domu Diego po rzeczy. Był już wieczór. Wrzało w ich domu. Muzyka latino na full i tańczący padre z Marceliną. Byli już co najmniej po jednej butelce rumu. Razy dwa. Przyłączyliśmy się. Wyjęłam z torby naszą wódkę i kabanosy.
– Daj jednego – powiedział po cichu Mateusz.
– Ogłady! Jadłeś niedawno – burknęłam, bo ta jego przypadłość doprowadzała mnie do szału.
– Chodźcie tańczyć! – krzyknęła madre.
Mateusz rozpiął koszulę, bo upał był taki, że nie szło wytrzymać i salsowaliśmy. Kiedy wyciszyliśmy muzyczkę i emocje, usiedliśmy do stołu.
– Co to ? – zapytał padre, wskazując na kabanosy.
– To kiełbasa podobna do chorizo, tylko bardziej sucha – objaśniał Diego.
– Mogę? – zapytał padre.
– Tak, oczywiście – wyrwał się Mateusz.
– Miguel – powiedziała gospodyni, tak miał na imię ojciec Diego. I gestykulowała dłońmi przy swojej twarzy. Coś mówiła o zębach. Trwało to chwilę.
– Kobiety są jak kosmos, nie ogarniesz – powiedział senior Miguel i ugryzł kabanosa.
Ugryzł, to za dużo powiedziane. Nie dał rady. Przeżuwał i pytał.
– To z osiołka?
Patrzyłam nie tylko ja i wszyscy wybuchnęliśmy takim śmiechem, że wszedł sąsiad, który przechodził ulicą i pytał, czy wszystko z nami w porządku.
– Si! – krzyknął Miguel i poczęstował kubanosem sąsiada w podobnym wieku. Nie dał rady. Zawołał kolegę, który siedział przy kubańskim domino, po drugiej stronie ulicy. I tak poszło dwa kilo kabanosów, bez udziału Mateusza. Które wszyscy wypluwali i częstowali kubańskie koty, bo nie dawali rady.
Wróciliśmy do hotelu. Był malutki przytulny i, o zgrozo, pełno w nim latało małych jaszczurek. A tego nie lubię. Pozasłaniałam okna, na szczęście były zabezpieczone siatkami. Położyliśmy się z Mateuszkiem grzecznie spać. W piżamkach w palemki. Wyglądaliśmy koszmarnie. Mateusz bardziej.
– Elka, śpisz?
– Nie.
– Chciałbym mieć kiedyś tyle lat, co oni.
– Ja też.
– Kochasz mnie?
– Pewnie głuptasie.
– Ja kocham równie mocno kabanosy. Na starość nie pojem.
– Pomogę ci przeżuwać. Nic się nie bój.
– Obiecujesz?
– Pewnie, śpij.
Rano zwiedzaliśmy z Diego Hawanę. Trafiliśmy do dzielnicy Cayo Hueso. Szliśmy dłuższą chwilę w milczeniu. Diego był mocno podekscytowany, widziałam to na jego twarzy. Przed małym domkiem siedziała para ludzi w starszym wieku i grali w domino. Otoczeni kwiatami, które pięły się za ich plecami.
– Karamba, Diego! – krzyknął mężczyzna.
– Papi! – odwzajemnił Diego.
– Buenvenidos Amigo! – to znaczyło witaj przyjacielu.
– Nie, nie to niemożliwe – powiedziałam do siebie.
– Omara! – przywitał się z kobietą Diego.
– Możliwe – powiedziałam znowu do siebie. Bo odkąd oglądałam brazylijskie seriale, miałam taką przypadłość.
– Poznajcie się. – Przedstawił nas sobie Diego.
To był najpiękniejszy dzień w moim życiu. Poznałam Omarę Portuondo, legendę Buena Vista Social Club. Dowiedziałam się wszystkiego. Co to była za historia. Łzy cisnęły się same do oczu. Pierwsze jej płyty ukazały się w latach pięćdziesiątych a popularność zdobyła, czterdzieści lat później. Kiedy amerykański reżyser postanowił zrobić film o niepowtarzalnej historii Klubu Buena Vista. Zawsze fascynował mnie ten temat. Chce zrobić z nią wywiad. Muszę. Rozmawialiśmy cały dzień. Spacerowaliśmy wspólnie po Hawanie i wstąpiliśmy ponownie do Klubu HAVANA. Wszyscy wstali i klaski na widok legendy. Nikt nie był obojętny. Diego już jako oficjalny producent spektakli zaprosił Omarę i Papi, który całe życie był jej gitarzystą i mężem, ponownie do Polski. Wszystko było domówione. Papi wstał, wziął ze sceny gitarę i zaśpiewaliśmy wspólnie najpiękniejszą piosenkę na świecie „Dos gardenias para Ti ”. Mateusz wyrywał się do bisów, bo nie znał hiszpańskiego, więc wieczorkiem będę musiała siedzieć z nim w piżamie w palmy i opowiadać całą historię.
– „Chan – Chan”! – krzyczał Mateusz.
Zaśpiewali dla nas również „Chan – Chan”. W klubie zrobiło się tak tłoczno, że nawet tego nie zauważyłam. Musieliśmy iść. Mateusz już nie pytał co palił Papi, żeby przetrwać tyle czasu z jedną kobietą. Rodzice Diego, Omara, to jak żyją, kim są, sprawiło, że scementowaliśmy z Mateuszem nasze relacje. Chcieliśmy żyć ze sobą do końca świata. Obiecywaliśmy to sobie, grając przed hotelem w kubańskie domino i karmiąc jaszczurki okruszkami z torby podróżnej, w której mieliśmy zakamuflowaną, jedną buteleczkę rumu dla siebie.
Powrót do Polski był trudny. Odpoczęłam w taki sposób, że zapomniałam o bożym świecie.
Leciałam samolotem, patrzyłam na chmury i myślałam o sobie. Postanowiłam poukładać swoje życie. Czułam, że za dużo w nim chaosu. Wpadłam po półrocznej przerwie w wir pracy w taki sposób, że zmęczenie dawało znać o sobie. A przecież jestem dawno po czterdziestce. Marzyłam o SPA, tak po prostu. O masażach, o kąpielach błotnych i niestety zobaczyłam w głowie napis stacji telewizyjnej. Wiedziałam, że nie odpocznę.
– Elka, zobacz co znalazłem w swojej torbie – Mateusz otworzył torbę żeby wyjąć laptopa.
– Co tak śmierdzi?
– Co? Zobacz, jaszczurka.
– Mateusz, pytam co tak śmierdzi?
– Co?
– Jajco. Głuchy jesteś?
– Oj tam. Kanapki.
Mała kubańska jaszczurka siedziała na polskiej kanapce, którą Mateusz przygotował sobie ukradkiem tydzień temu na podróż. Wyjął z dna torby dwa kabanosy, które zakamuflował dla siebie.
– Chcesz? – zapytał, z głupawym uśmieszkiem.
– Daj.
Wyjął laptopa i otworzył stronę o produkcji cygar. Otworzyłam swojego laptopa na stronie „Rozwój osobisty”.
– Nie chcę odpoczywać – powiedziałam do siebie po cichutku pod nosem, w brazylijskim stylu, żeby nie było, że gadam do siebie.
– Coś mówiłaś? – zapytał Mateusz.
– Nic.
– Cholera, taki biznes to niezła gratka – powiedział do siebie Mateusz po cichutku.
– Do osiemdziesiątki zostało trzydzieści lat – powiedziałam znowu do siebie i kliknęłam enter.
– Kocham ten biznes – kontynuował Mateusz, rozmowę ze sobą.
– Nie chcę się nad tym zastanawiać teraz – mruczałam pod nosem.
– Elka, chcesz? – Mateusz wyjął kolejne kabanosy, więc nawet nie było jak gadać.
– Ela – przeżuwał Mateusz i zbliżył się do mnie ustami – a jakby za chwilę była katastrofa, to co byś mi chciała opowiedzieć z pikantnych szczegółów naszego życia. Powspominajmy.
– Mateusz, jadłeś picadillo a tam się wkłada osiem ząbków czosnku.
– Ja bym powiedział tak: pierożki z kapustą – popatrzył na mój biust i sięgnął po kolejnego kabanosa.
– Idę to toalety – powiedziałam tak, bo nie mogłam słuchać jego ciamkania.
Weszłam do toalety, ale tylko po to, żeby się przejrzeć w lustrze i powiedzieć do siebie:
– Do osiemdziesiątki nie dam rady.
Usłyszałam cichutkie pukanie. Mateusz wślizgnął się do toalety. I zaczęliśmy się kochać. Popatrzyłam na siebie w lustrze i powiedziałam do nas:
– Damy radę.
oceny: bezbłędne / znakomite