Autor | |
Gatunek | publicystyka i reportaż |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-04-23 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 2671 |
W kwietniu 1980 jestem w Zakopanem na 3-tygodniowej kuracji w międzyuczelnianym ośrodku-sanatorium; do południa mamy inhalacje a po nich leżakowanie z książkami na słonku (i pod grubym kocem; jesteśmy w zimnych zawsze na tej wysokości Tatrach) - po południu zaś róbta, co chceta, więc dzień w dzień łazikuję po peryferiach miasta czy innych Krupówkach, Gubałówkach i Giewontach (no, prawie :)
Nie mam ze sobą żadnej mapki - student biedny, ale pan - więc sama nie wiem, gdzie mnie nogi niosą... Wszędzie leży jeszcze zeszłoroczny śnieg, ale na wszystkich po słonecznej stronie zboczach bajecznie już kwitną całe hektary fioletowych krokusów, sikorki dzwonią, aż się rozlega, i idzie wiosna radosna, gdy tymczasem... któregoś takiego beztroskiego dnia wołają mnie... (??) do telefonu (??): Mirka! koleżanka z mojego pokoju w akademiku (oni ciągle się jeszcze wściekle uczą - ja kuruję swoje płuca)
Cała w panice wrzeszczy przez te dzielące nas setki kilometrów, że mam natychmiast pakować swoje lary i penaty, bo... Emilka! pojutrze lecimy całym rokiem - ta-daaaaam! - do Leningradu! Emilka! Lecimy! Pisk dziki towarzyszy wystrzelonej w gwiezdną przestrzeń Mirce, więc widzę już, że chyba cały nasz akademik się tam zleciał! Obłęd jakiś...
Na 3! 4! spakowałam więc walizkę - i jazda! do Gdańska! Adieu, piękne kwietniowe Tatry! inhalacje zdrowotne i wygodne leżaczki!
Wyjazd nasz był już od dawna zaplanowany, od dawna wiedzieliśmy też, że tym razem będzie to Leningrad, bo sama biegałam w tej sprawie od dziekanatu do rektoratu i z powrotem - podobnie zresztą, jak wówczas, gdy przygotowywaliśmy się do kursu językowego w Moskwie i Kazaniu; szkopuł tkwił jednak w tym, że nikt na całym naszym uniwerku nie znał żadnych konkretnych terminów, bo takie decyzje zapadały wcale nie w Polsce... a u Wielkiego Sąsiada.
Na uczelni kazali nam w ściśle co do minuty wyznaczonym czasie - na własny koszt i własną rękę - dotrzeć na dworzec Warszawa Wschodnia, a cała reszta już w Panu Bogu oraz... na głowie naszych PT Gospodarzy ze wschodu.
Mirka (ta spanikowana moja koleżanka z akademika) szczęśliwie miała w stolicy gdzieś na Pradze czy Woli (??) cudowną swoją staruszeczkę-Babunię, więc noc wcześniej tam właśnie, z tymi swoimi torbami-plecakami, u niej się zatrzymałyśmy.
Babcia nasza kochana złota mieszkała w maleńkiej klitce na parterze od strony podwórza w jakimś odrapanym, jak wszystkie ocalałe z wojny, bloku-nie bloku, jednak zamiast spać (Mirka zasnęła, jak ten anioł) obie przegadałyśmy całą Bożą noc; staruszeczka, podekscytowana naszym wtargnięciem i perspektywami naszego wyjazdu *do tej barbarzyńskiej Rosji*, oka nie mogła zmrużyć.
Wspominałyśmy wszystko - głównie Babcia, bo ja przecież byłam zielona, jak ten szczypiorek. Dziesięciolecia spędzone w samotności, kiedy dzieci wyfruną, bo przecież założą własne gniazda, dla starzejącej się każdej matki to mało wesoły czas...
Wyjeżdżałyśmy wcześnie po śniadaniu, na które kochana nieśpiąca Babcia ugotowała nam... pyszny rosół (??) i trzeba było go koniecznie zjeść, chociaż... po wczorajszej sutej kolacji... z tym naszym reisefieber...
W Brześciu wszystkie nasze wagony wraz z nami-pasażerami jakimś dźwigiem (???) przekładają kolejno na rosyjskie szerokie tory, co trwa godzinami, a my nudzimy się, jak te mopsy, bo wyjść z mieżdunarodnowo pociągu nie można. Nielzia! (pozwiedzałybyśmy chociaż ten przygraniczny Brześć w tym czasie!). Krasnoarmiejcy trzepią pasażerów, sprawdzają skrupulatnie dokumenty, wizy, zaglądają do bagażu, pod siedzenia, w pawlacze nad głowami etc. Nas nie ruszają - ale! wcale! My studienty, u nas niet kontrabandy!
W końcu, po wszystkich tych sensacjach - jedziemy. I mam wrażenie, że pociąg nasz mniej jakby szarpie, koła ciszej stukają, ruch jest bardziej płynny - i jak po maśle :) Jak miło.
Koleżanki, zmordowane w Polsce podróżą, położyły się na swoich kuszetkach i już dawno śpią, a ja siedzę przy oknie i patrzę na te ogromne bezkresy, na rzadkie wzdłuż torów wioseczki i miasteczka z drewnianymi podestami na peronach. Wszystkie te ubogie domki jakoś piękne, z rzeźbionego drewna, malowane, kochane. Nad horyzontem wschodzi powoli księżyc tak niewiarygodnie wielki - jak srebrna micha! Na pustych dworcach głos w naszym radiu budzi wysiadających podróżnych, informuje, gdzie jesteśmy i zapowiada kolejną stację. Kto czuwa, na pewno nie przegapi swojej wysiadki.
W Leningradzie lokują nas na ostatnim 9. piętrze jakiegoś akademika na osiedlu złożonym z bliźniaczych wieżowców - to słynne *leningrady*, znane także i u nas, m.in. na Kalinach w Szczecinie, w Nowej Hucie, na Śląsku; wszędzie zieleńce, bieżnie wysypane żwirem, trawniki, huśtawki i bujanki dla dzieciaków.
Wożą nas autokarem (jak zawsze z przewodnikiem - zdrawstwujtie, daragije, maładyje gosti iz Polszy :) po wiosennym, wielkim, bajecznie pięknym mieście (w końcówce lat 70.tych to była 5-milionowa wtedy metropolia). Przez kolejne tygodnie zwiedzamy w tej Cud Wenecji Północy Isaakijewskij Sobor, Twierdzę Pietropawłowską, Kazański Sobor, metro, magiczny, słynny z klasyki rosyjskiej literatury Niewskij Prospekt, bulwary nad Newą, Zimnij Dworiec/Ermitaż, słynne miasteczka wokół Leningradu, Karelię, Nowgorod...
Nasze zajęcia językowe w Instytucie Pedagogicznym im. A. Hercena odbywają się codziennie - a jakżeż! - znowu tylko w naszej polskiej grupie :( i nie mamy żadnego kontaktu z Leningradczykami (wyjąwszy obsługę hotelu i tych przewodników), ale...
Któregoś dnia tylnymi drzwiami naszego autokaru wsiada chyłkiem jakiś młody skulony wesoły człowiek, a że siedzę tuż obok, wszczynamy szeptem pasjonującą rozmowę, poznajemy się bliżej - Andriej? Ja - Emilia :) - i po kilku godzinach naszego w tym zwiedzaniu tete-a-tete zostaję zaproszona wraz z milczącą obok nas Mirką ... na szaszłyki z baraniny do jego z ojcem mieszkania. Odtąd nasz nowy znajomy wszędzie nam towarzyszy i swoimi komentarzami uzupełnia to, co pominął nasz gid-przewodnik.
Przez kolejne dni zwiedzamy już razem i Pawłowsk (letnia rezydencja carów), i Carskie Sioło, gdzie nauki swoje m.in. poszerzał wieliciajszyj paet Rossiji, Alieksandr Puszkin.
Ten szaszłyk z baraniny... to był istny poemat :) Mieszkanie Andrieja po sufit zapchane płytoteką i albumami, książkami, słownikami, a nasz młodszy Gospodarz, przewiązany po męsku ręcznikiem na spodniach kucharzył w międzyczasie tak, że palce lizać! Jadłyśmy te pychotne szaszłyki, słuchałyśmy 9. Symfonii (*leningradzkiej* Dymitra Szostakowicza, pisanej przez kompozytora podczas blokady głodnych, tragicznych wojennych lat 1941-44)... i co to za muzyka, Gospodi Boże Wsiewysznij... Popijałyśmy przednie gruzińskie wino, gadałyśmy po rosyjsku *z miejscową ludnością* (Andriejem i jego szan. Rodzicielem), i wieczór zleciał, jak sen ten złoty, nieprzespany... Późną nocą nasi nowi znajomi odwieźli nas metrem pod same drzwi naszego akademika - i tak się rozstaliśmy :)
Któregoś dnia zawożą nas naszym autokarem do Pałacu Zimowego i - po sąsiedzku - do wielkiego Muzeum Sztuki Rosyjskiej im. A. Puszkina, w którym do dzisiaj pracuje kochana nasza *ciocia Walia* - i tak rozpoczyna się nasza 37-letnia już, siostrzana niezwykła przyjaźń po dziś dzień.
Walia jest półkrwi Polką; jej ojciec, Polak z Warszawy, zostawił jej matkę - wtedy z malutką córeczką - i wyparował w niebyt. Taka dola... Samotne macierzyństwo - tu czy gdziekolwiek indziej - to nic dobrego ni dla matki, ni dla malutkiego dzieciaczka, wiadomo :(
Dzisiaj jednak, wczesnym majem 1980 r., to właśnie Walia Biernackaja oprowadza naszą gdańską grupę studentów russistyki po swoim wielkim i bardzo w świecie sławnym Muzeum im. Puszkina. Oprowadza nas - co podkreśla - nie po sztampie a wyrywkowo, w/g własnego uznania, bo chce pokazać te najcenniejsze zbiory, głównie obrazy najsłynniejszych malarzy rosyjskich od Andrieja Rubliowa po Kandinskiego, a jest co obejrzeć, ponieważ oglądamy właśnie wielkie rdzenne malarstwo przez wszystkie jego okresy, kierunki i indywidualne przejawy! Nie mamy jednak czasu, żeby zobaczyć bodaj UŁAMEK tej całości...
W pewnym momencie przechodzimy jakimś długim i całkiem pustym łącznikiem do kolejnej w sali ekspozycji - ja, jak zawsze, idę tuż obok naszej młodej babeczki-przewodnika, żeby nie uronić niczego - i zaczynamy prywatną rozmowę: - Skąd konkretnie jesteśmy? Z Uniwersytetu Gdańskiego. Moja Walia mówi: - A ja piszu doktorskuju dissiertacyu o waszem znamienitom hudożnikie, Ferdynandzie Ruszczyce... Na co ja: - No u mienia jest` prijatielnica, Basia Ruszczyc, etawa Ferdynanda pliemiannica!
Góra z górą... Kochani, góra z górą!