Autor | |
Gatunek | publicystyka i reportaż |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-04-25 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2299 |
Z Basią, studentką mikrobiologii, mieszkałam w jednym pokoju na 3. roku na Polankach - i dobrze pamiętam, że któregoś dnia w naszej rozmowie o wielkich Przodkach mówiła, iż jest stryjeczną wnuczką Ferdynanda Ruszczyca. Malarstwo jej stryjecznego dziadka było znane na całym świecie; ja również to nazwisko jakoś już wtedy *kojarzyłam* (niewiele na ten temat wiedząc) przede wszystkim z polską sztuką pejzażu.
Cała w nerwach bardzo niechętnie opowiadała mi kiedyś, że jej rodzice (tuż po wkroczeniu Krasnoj Armii we wrześniu 1939 na wschodnie ziemie polskie) jako *przedstawiciele klasy eksploatującej* uznani zostali przez nową władzę za wroga i, jak większość Polaków stamtąd, zesłani *na białe niedźwiedzie* - na daleki Sybir. W/g ówczesnych sowieckich pojęć byli tzw. obszarnikami, posiadali wielki majątek gdzieś na Kresach - czy nie w Bogdanowie?? w Stanisławowie?? (zapamiętałam jakieś imię w nazwie) - i zamiast *ciestno trudzićsa*, żyli kosztem pracy innych, a to równało się bezapelacyjnie natychmiastowemu bez sądu wyrokowi - i deportacji *na wastok*!
Kiedy po śmierci tow. Dżugaszwili wiosną 1953 r. w ZSRR nastąpiła wreszcie słynna *odwilż*, tych naszych, co te *białe niedźwiedzie* przeżyli, zwolniono do domu... czyli do Polski czerwonej, do PRL-u.
Starzy już, schorowani rodzice Basi po powrocie z Syberii z braku innych możliwości osiedlili się w poniemieckim *odzyskanym* Szczecinie, gdzie też wkrótce rzutem na taśmę przyszła na świat ich jedynaczka, moja Basia kochana :) Mama jej była wówczas grubo po 40-tce, i, wedle słów roześmianej mojej współlokatorki, to były już dla nich *ostatnie najostatniejsze dzwonki*. Ja - zagrodowa szlachcianka/rusycystka i ona - mikrobiolog z wyjątkowym wielkim rodowodem spotkałyśmy się w jednym małym dwuosobowym pokoiku w studenckim internacie... Niezbadane są wyroki Opatrzności, zaiste...
Obiecałam Wali - wciąż podczas tej naszej krótkiej *rozmowy* w tym łączniku - że po powrocie do Gdańska prześlę jej adres małej Ruszczycówny - no, i tak to się potoczyło...
Po wyjeździe z Leningradu spotkałyśmy się z Basią przypadkiem; opowiedziałam jej, że w Rosji jest ktoś, kto pisze pracę doktorską o jej sławnym w Europie (ale nie u nas) dziadku stryjecznym - jednak Basia, obiecawszy odpowiedzieć po konsultacjach z rodzicami, w finale nie okazała żadnego zainteresowania, i Walia pisała swoją dysertację w oparciu wyłącznie o rosyjskie materiały. Szkoda wielka.
Wracam jednak do białych nocy, które akurat właśnie na czas naszego kursu przypadają. Leningrad leży w strefie koła polarnego, co oznacza, że w okresie wczesnoletnim słońce nie zachodzi również tam za horyzont, a jego tarcza jedynie przesuwa się po jego obrzeżach, co powoduje, że dzień - a raczej wieczór - trwa tam aż do rana, tak więc biel tych nocy jest tylko poetycką metaforą, i żadnej gazety nie przeczytasz wtedy nocą bez dodatkowego światła :( Ale wrażenie, tak czy inaczej, jest dla nas-Polaków znowu, jak z krainy snów, prawdziwie święte...
Któregoś dnia jedziemy autokarem na Cmentarz Piskariewski - największy na świecie cmentarz wojny - gdzie leżą Leningradczycy, całe niezmierzone półtora miliona bezimiennych mogił szarych zjadaczy chleba - bohaterów blokady, która trwała dokładnie 900 dni, pod rząd trzy straszliwe niewyobrażalne zimy z okładem...
Hitlerowcy metodycznie bombardowali wszystkie strategicznie ważne obiekty takie jak wodociągi, elektrownie, magazyny żywności, węzły komunikacyjne - i Leningrad zamarł, lecz jego mieszkańcy nie poddawali się: siali warzywa na dachach, na placach, na tarasach, na trawnikach - wszędzie, gdzie się tylko dało - palili w *kozach* czym popadło, byleby przetrwać straszliwe tutaj mrozy, byleby się jakoś ogrzać. Większość kobiet i dzieci zdążyła jeszcze tuż przed blokadą wyjechać transportami kolejowymi het! za Ural, gdzie też ewakuowano zakłady pracy, fabryki, całe szkoły i laboratoria, i był to straszliwy gigantyczny wysiłek, zorganizowany na wieść o nadciągającej Apokalipsie, jaką był niezwyciężony dotąd Wermacht i jego forpoczty.
Zimą, mimo nieustannych nalotów i bombardowań, przez zamarzniętą Ładogę (największe jezioro Europy) sznurami ciągnęły do głodującego Leningradu konwoje ciężarówek, wypełnionych żywnością, lekarstwami, opałem i in. niezbędnymi dla przeżycia artykułami. Ile tych ciężarówek przez te trzy zimy poszło na dno, jeden Bóg może to tylko wiedzieć...
Po latach spotkałam na swojej drodze życia jednego z byłych żołnierzy armii hitlerowskiej, Polaka z Grudziądza, siłą wcielonego do Wermachtu, uczestnika okrążenia Leningradu - i notabene był to wtedy staruszek, zresztą tow. sekretarz POP na wsi w P. (gdzie już jako mężatka pracowałam w ośmioklasówce i gdzie się poznaliśmy jako najbliżsi sąsiedzi).
Kiedy wspominał tamten podły czas, mówił, a łzy grochem płynęły: - Pani! jak tam słowiki po nocach śpiewały! My tu do Ruska z armat walimy, z samolotów bomby deszczem lecą, a te jak opętane - śpiewają! A ten smród jaki! Jaki straszny był wtedy smród, pani! Nie było komu trupy chować, i wszędzie leżały, wszędzie!! Zimą jeszcze jako tako: śnieg pozakrywał, mrozy feste do kwietnia trzymały, ale wiosną... Pani! tu te słowiki, my w tych już czwartą wiosnę okopach, i ten smród - do nieba samego!
oceny: bardzo dobre / bardzo dobre
A Sankt Petersburg - nieskończenie - po tej 900-dniowej blokadzie, codziennym bezpardonowym ostrzale i tych bombiożkach - nieskończenie piękny... Miasto, jak ze snów...