Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-05-18 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1906 |
Marzyła o poranku. Z gęstwiny mroku, chyba jakoś spod podłogi, wyłonić się miała, jak to mówiła, świetlista wstęga, od której nie mogła oderwać swoich wielkich oczu, i za którą, astralnie rozanielona, gnała przez okno i dalej ulicami nad jakiś jasny brzeg, niedostępną wyżynę, kontynentalny skrawek, gdzieś, gdzie być może, hula i gwiżdże jedynie lodowaty wiatr...
A wszędzie dokoła budził się dzień: wstawał jak ten trup, któremu nie pozwolono skonać wczoraj do końca. Budziły się sępy, zacierały ze szczęścia skrzydła. Co niektórzy już w drodze do toalety, na pierwsze sikanie, obmyślali historyjki, którymi podzielą się, umilą sobie czas, podczas pierwszej przerwy śniadaniowej w nowoczesnym obozie koncentracyjnym. Maszyna dudniła dwadzieścia cztery godziny na dobę, ładowano do pieca ile wlezie, z wielkim namaszczeniem, tak jakby od tego ładowania zależeć miało powodzenie całego Układu Słonecznego. Złowieszczo zgrzytały pędzące tramwaje.
Nie musiała w tym wszystkim uczestniczyć. Odprowadziła wzrokiem swoje bóstwo do domu, po czym wróciła do łóżka i zagwizdała swą ulubioną melodię, bawiąc się przy tym włosami. W pamięci wyszperała połączenia i wybrała właściwe, które zaniesie ją w rodzinne strony, na Słowację.
Uniosłem głowę ponad poduszkę i z wymalowanym na pysku wyrzutem niczym żebrak, któremu los poskąpił ochłapów, przejechałem wzrokiem po okolicy. Jej zapach, układ przestrzenny i mglista znajomość porozrzucanych przedmiotów, a także wzorki na tapecie i zielonkawy abażur, upewniły mnie, gdzie jestem.
- Heeej! - przywitała się wesoło i potarmosiła mnie za czuprynę.
Pragnąłem ciemności, najgłębszej ignorancji, pragnąłem zasnąć i pospać jeszcze ze sto lat. Na pytania: kim jestem?, po co jestem? nie mogłem znaleźć odpowiedzi. Łypnąłem na nią okiem, miała rozradowaną twarz. Zrobiła zeza. Udając niezadowolenie przeciągnąłem się jak kot i poczłapałem do łazienki.
Kiedy wróciłem, była naga. Za oknem latały dzikie wrony, kracząc do siebie jak do starych znajomych.
Była świeża, ciepła i smakowita jak pączek zanurzony w lepkim lukrze na półce cukierni za rogiem. Była uległa jak ciepły wosk. Wgryzłem się w tę cipę niczym szalony kojot w bebechy napotkanej kozicy. Wiła się, kurczyła, darła prześcieradło. Potem zakotwiczyłem w nią po same jaja, po sam kres tęczy, przytrzymując, aby, broń boże, nie wypadła z wyrka. Ależ się perfekcyjnie wypięła. Tak doskonale mogą nadstawiać tace jedynie księża i ministranci podczas mszy. Ideał! O coś mnie prosiła, za coś mi dziękowała, szeptała coś... nie wiem, może chciała, abym podał jej sól? Wyskoczyłem na jej plecy, kończąc prawą ręką i wzruszając się na widok kręgów zgiętego w łuk kręgosłupa, po czym wskoczyliśmy pod prysznic.
Podczas śniadania zasypywała mnie opisami dziewiczych stoków zewsząd spływających ku dolinie. Zataczała przy tym rękoma kręgi nad głową. Z roziskrzonymi oczyma mówiła o zakamarkach i kryjówkach swojego dzieciństwa, dokąd uciekała i spędzała czas na pierwszych rozważaniach. To tam postanowiła zostać tancerką. Mówiła namiętnie o wiecznie zielonych drzewach, pośród których stoi jej dom i szczeka pies; wspomniała nawet o kwiatkach w ogródku babci, wokół których ganiała udając księżniczkę znad jeziora Titicaca.
Zeszłej nocy uprawiała płomienną miłość z owocami, które skrzętnie wybierała z koszyka na stole. Tańczyła, piła, śpiewała na cześć Pana w magicznym kręgu rozkołysanych świec. Raz podeszła do biurka, przy którym udawałem, że piszę: zarzuciła mi ręce na szyję, słodko szepnęła coś w stylu, że ma przepiękną, kokosową cipkę i chyba chlapnie sobie jeszcze jednego, a potem wymości mi miejsce w łóżku i będzie czekać, aż wypłyną z niej życiodajne soki. I kiedy miałem ją już na szpikulcu, i, jak się wydawało, wszystko jest okay jak podczas stworzenia świata, wtedy przypomniała sobie coś bardzo ważnego, jakąś uduchowioną frazę, którą wypowiedział jej mistrz zen, podczas posiłku, na jakimś spotkaniu. I nastała wielebna powaga. I nie było już mowy o wygłupach, klapsach, kajdanach i całej gamie tych sprośnych rzeczy, na które człowiek nieraz naiwnie czeka po kilka tygodni, i na które się godzi. Niewątpliwie taka rozrywka wytrąciłaby ją ze stanu samozadowolenia i równowagi, w które wpędziła się właśnie dzięki butelce wina. Kochać mogła się jedynie z truskawkami i grapefruitami!
- Gadaj ze mną normalnie, ty wstrętny skurczybyku – upomniała mnie, drapiąc się w ramię i ziewając.
Po śniadaniu zaczyna podkręcać tempo; wpada w lekki szał. Szybko przemieszcza się, nerwowo pochrząkując, z pokoju do pokoju. Właściwie zachowuje się jak wariatka, skacze po meblach, wywleka na środek walizki, torby i mierzy je wzrokiem niby nie widziane od lat koleżanki, na które właśnie wpadła na mieście. Trzaska szafkami, wyciąga fatałaszki, przymierza, składa, układa w walizce albo wrzuca z powrotem do szafy. Po tej ceremonii podchodzi do mnie, podciąga kieckę i mówi jak wytrawna prostytuta:
- Chcesz sobie jeszcze podotykać?
Na koniec siada przed lustro i poprawia sobie makijaż. Nawija przy tym o mamusi.
- Ach, jeszcze to, zupełnie zapomniałam...
I z niedopudrowanymi polikami sięga po jakąś strasznie ważną kieckę, w której pójdzie na bal.
- Dzwoń po taksówkę – mówi, kiedy jest już skończona.
Wyskakujemy na klatkę schodową. Do piersi przyciskam wielką, wypchaną walizę. Na schodach stąpam po omacku, podczas gdy ona, Letta fika sobie zwinnie i lekko z przodu. Kiedy jedziemy, robi się zupełnie ciemno. Noc jak wtedy, podczas pierwszego dnia na Ziemi. Brakuje tylko oceanu i trzepotu skrzydeł. Na dnie bagna zapalają się morskie latarnie. Parasolki strzelają w niebo. Spadają lodowe kulki wielkości żołędzi; syczą, odbijają się, wirują, turlają. Grad bije w maskę samochodu, dachy domów, w drogę, po której jedziemy i trawniki wokół. Ludzie sprawiają wrażenie mrówek, w których mrowisko ktoś rzucił kamieniem. Masowo opuszczają ulicę, zatrzaskują za sobą drzwi, okna, wpełzają pod łóżka niczym gady. Ewakuacja. Nalot bombowy. Wielkie niezadowolenie. Szlag by to trafił!
Na moście korek, Letta klnie. Pod nami marznie rzeka. W lusterku widzę zaniepokojoną twarz kierowcy, on też mnie widzi. W radio grają wiadomości. Dżihad!
- Nie da rady szybciej, szefie? - Syczy Letta.
Jest poirytowana. Kierowca wzrusza bezradnie ramionami. Zerka na boki. Robi się nerwówka.
- Cóż, proszę pani, jest korek... stoimy.
Jakiż tragiczny los człowieka w całym tym zgiełku. Świat bąbelkuje w kielichu Stwórcy. Dokąd tak naprawdę wyruszyliśmy i dokąd zajedziemy? Co jest na końcu? Ostatnie wersy arcydzieła rozchodzą się głucho po wszechświecie jak po naciśnięciu pstryczka w kontakcie. I nastaje upragniona ciemność, upragniona cisza, upragnione nic; żadnej gwiazdy w zasięgu.
Na dworcu pakujemy toboły do wagonu. Dokoła ludzie żegnają się witają, prychają do siebie jak konie. Później wszyscy gdzieś znikają, każdy idzie w swoją stronę. Pociąg rusza. Pozostają jedynie garby półbogów drzemiących na horyzoncie. Samotne garby, które strzegą tej krainy.
oceny: bezbłędne / znakomite
Proza bogata w trafne, prawdziwe, nie przegadane obrazy i emocje.
Chyba tylko stać mnie na: DZIĘKUJĘ! Fajnie, że zajrzałaś!
Zbyt świętoszkowaci jesteśmy, by skomentować samych siebie? Jako Odbiorcy, wyrażając jakiś pogląd, pisząc coś, cokolwiek o czymkolwiek, przecież ZAWSZE nieuchronnie wyrażamy swoje wystudiowane "ja"
Czy się z nią identyfikujesz, droga Czytelniczko? A Ty, szanowny Czytelniku, co o niej sądzisz?