Przejdź do komentarzyMały lis i przyjęcie
Tekst 4 z 4 ze zbioru: zbiór 1
Autor
Gatunekbajka
Formaproza
Data dodania2017-09-20
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1754

Mały lis przechadzał się bez celu po lesie, będąc świeżo po podjęciu decyzji o tym, że lepiej jest chodzić, niż siedzieć cały dzień w norze. Wałęsał się po ścieżkach wydeptanych przez inne zwierzęta, dla samej przyjemności wałęsania. Było to częste zachowanie wśród zwierząt – robienie czegoś tylko po to, by robić cokolwiek, mimo, że to, co robią, ma tyle samo sensu, ile jest w nie robieniu niczego. Pozbawione zamysłu przebieranie łapami, byleby posuwać się do przodu, minąć kolejne drzewo, wkroczyć na kolejną ścieżkę, odetchnąć kolejnym łykiem zimnego powietrza.

A było bardzo zimne. Mały lis spostrzegł, że już od kilku dni w lesie utrzymuje się mało satysfakcjonujący trend spadku atrakcyjności powietrza. O ile dawnej powietrzu nigdy nie zdarzało się kąsać go w uszy czy wilgotny nos ani sprawiać, że palce łap mu drętwiały, o tyle teraz takie ekscesy miały miejsce. Nagle z naprzeciwka zawiał nadspodziewanie silny wiew lodowatego powietrza. Zwierzę stanęło w miejscu, i pochyliło się do przodu, zawzięcie walcząc, by po wykonaniu  tylu mozolnych kroków do przodu nie zostać zmiecionym z zajmowanego skrawka ziemi z powrotem tam, skąd się przyszło.

Nagle przystanął w miejscu. Nieopodal przed nim znajdował się felerny fragment świata. Zwierzę, zdziwione widokiem uszczerbku na czymś tak doskonałym, jak las, ostrożnie podeszło bliżej. Była to jednolita biała plama na miejscu, w którym według wszelkich dotychczasowo panujących reguł, powinna być brązowa ziemia albo trawa jakiegokolwiek koloru. Mały lis nigdy nie spotkał się z przypadkiem, by w lesie cokolwiek było jednolitego koloru. Żadne zwierzę takie nie było. Niebo też nie.

Było tylko jedno wytłumaczenie i absolutnie żadnego innego. Las został uszkodzony. Mały lis, struchlały tą myślą, zaczął szacować straty, gdy nagle spostrzegł że pośrodku tego spustoszenia stoi biały lis i na niego patrzy.

Tego to było już za wiele. Nogi drobnego zwierzęcia ugięły się pod jego ciężarem, aż brzuch otarł się o ziemię. Takich rzeczy się nie robi lisom.

- Zabrali ci kolor? – rzucił przed siebie pytanie, które upadło na ziemię w połowie drogi między nimi. Ten nie odpowiedział, tylko patrzył przed siebie, stojąc tak daleko od małego lisa, że ten nie widział, na co dokładnie on patrzy i czemu akurat tam, a nie gdzie indziej. – Stój tam dalej, zaraz postaram się pomóc.

Wyglądało na to, że tym razem biały lis go dosłyszał, po posłusznie usłuchał polecenia i stał dalej w miejscu. Tymczasem małe zwierzę, które dopiero co postanowiło, że po raz pierwszy w życiu to ono uratuje komuś skórę, a nie, jak dotychczas, ktoś uratuje ją jemu, zapadło się w sobie na skutek ciężaru tej obietnicy. Jak niby miałby zabrać białego lisa z uszkodzonego, a zarazem szkodzącego kawałka, samemu nadal będąc posiadaczem pełni spektrum lisich barw?

- To jest to, co miałeś na myśli, mały lisie?

Oba lisy siedziały w progu jednego z wejść do nory Mamuciej, w której mieszkał lis kuternoga ze swoją rodziną. Patrzyły na jednolitą biel, która, w ciągu szaleńczej, dramatycznej ucieczki małego lisa przed własnymi myślami prosto do nory Mamuciej, zdążyła pokryć każdy fragment lasu – każde źdźbło trawy, każde ziarnko piasku, nawet najmniejszym, bogu ducha winnym patyczkom się nie upiekło. Wszystko było białe, biel odbijała się w szklanych, wytrzeszczonych oczach małego lisa ukrytego nieco za wyprężonym torsem młodego lisa kuternogi.

- Jak mi to kiedyś tłumaczyłeś? – pisnął mały lis. – Że co to jest czas?

- Czas to jest to, czego nie było, zanim się urodziłeś, i czego nie będzie po tym, jak umrzesz – odpowiedział lis kuternoga swoim ulubionym tonem mentora układającego wiedzę na odpowiednich miejscach w głowie małego lisa samą mocą głębokiego tembru swojego głosu. – To jest to, co się zaczyna, jak się budzisz, a kończy, jak zasypiasz. W międzyczasie możesz robić wszystko, co tylko chcesz. Możesz nawet biegać sobie w kółko, czekając, aż twój czas upłynie, i nikogo to nie będzie obchodzić.

Od kiedy las się zepsuł, mały lis stracił kontrolę nad swoim życiem. Nie wiedział, czy już jest wieczór, czy jeszcze dzień, bo słońce świeciło krócej, więc mrok pojawiał się szybciej. A nei chciał się spóźnić i zostać tym samym napiętnowanym mianem impertynenta. Nie pamiętał, czy zaprosił go na wystawny poczęstunek, czy na pospolitą biesiadę, więc nie weidział, czy powinien uczesać się cały, czy wystarczy poskromić sierść na czole i przylizać wiecznie niesforne wąsy koło nosa. W obliczu tej wątpliwości postanowił uczesać się cały, a w razie konieczności, to znaczy, gdyby przyjęcie okazało się stosunkowo skromne, ukradkiem zmierzwi trochę futro na grzbiecie i niegrzecznie nastroszy ogon, żeby nie wyjść przed zgromadzonym tam gremium na pajaca.

Taki miał plan.

A może to nie on zapomniał, może lis kuternoga mu nic nie powiedział...

Małe zwierzę, targane takimi rozterkami wychynęło ze swojej nory tuż przed zajściem słońca. Było zimno, a ono miało całkiem spory szmat drogi do pokonania. Rzucił okiem na wielką, płaską połać białego uszczerbku na trawie. Szybko porachował w głowie minimalną ilość kroków niezbędną do wykonania, by dobrać się do jedzenia na przyjęciu. Rachunek wyniósł go cztery sztuki małych, lisich łap przemarzniętych do szpiku kości. Lecz mimo to wyruszył, a gdy dotarł do Nory Mamuciej, u progu przywitał go sztywny kark lisa kuternogi i jego sztywne spojrzenie, uniesione wysoko ponad ziemię.

- Witaj, mały lisie. Chodź za mną – powiedział do niego tak, jak nie mówił nigdy, odwrócił się i poszedł w ciemność głębi nory krokiem tak dostojnym, że jego widok pociągnął za sobą mimowolnie wszystkie łapki małego, przestraszonego lisa.

Mały lis trwonił tyle wysiłku, ile tylko potrafił, ale za nic nie był w stanie przypomnieć sobie, kiedy ostatnio czuł się tak dobrze tylko dlatego, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Nie przypominał sobie, żeby podobne, błogie uczucie bycia całkowicie wszystkim obojętnym kiedykolwiek wcześniej miało miejsce. Umościł się wygodniej w miękkim zakręcie ciepłego ogona lisa kuternogi. Następnie swoim zwyczajem przyjął, że skoro nic takiego nie pamięta, to niczego takiego nie było.

Lis kuternoga chwilę po wymianie uprzejmości podwinął ogon razem z małym lisem bliżej siebie. Pochylił pysk nad domniemanym uchem towarzysza, który zaginął w mglistych kłębach rudej sierści, i, umieściwszy oś źrenic na wielkim kawałku szarawej ryby, powiedział do niego:

- Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio Nora Mamucia gościła tyle znamienitych osobistości.

Mały lis, nagle splątany nową, dziką myślą, podzielił się z kuternogą swoją autorską interpretacją takiego stanu rzeczy, słowem rozpędzonym jak kamień spadający ze stromej skarpy:

- Może nigdy przedtem po prostu żadnych znamienitych osobistości tu nie było...?

Mały lis spojrzał na lisa kuternogę. Zastał go akurat w sercu rozrywkowej wymiany przyjemnych zdać z siedzącą obok jaszczurką bez ogona.

Zakopał się niżej w czerwonej pianie ciepłego futra. Gdy w końcu upewnił się, że nie ma na tym świecie żadnej możliwości, aby ktokolwiek dojrzał go za ogonem lisa kuternogi, otworzył oczy. Tę sztukę opanował do perfekcji, z czego był bardzo dumny. Nie znał nikogo, kto byłby w stanie dorównać mu kunsztem chowania się w taki sposób, by nikt go nie widział, jednocześnie ze swojej kryjówki widząc każdy szczegół każdego, kogo tylko chciał.

Wypuścił snop wzroku z czarnych, szerokich źrenic prosto przed siebie, a ten utknął po drugiej stronie zgromadzonych pośrodku potraw, tam, gdzie stał wąż z metalową puszką tkwiącą na głowie. Jeden koniec cienkiego, zielonkawego zwierzęcia leżał zwinięty w kłębek na ziemi, a drugi koniec z puszką sterczał pionowo, kołysząc się ledwo dostrzegalnie na boki.

- To nowy mieszkaniec lasu – szepnął lis kuternoga do swojego ogona, poświęcając nietypowo dużą ilość uwagi swoim pazurom. – Cierpi na kryzys tożsamości.

Mały lis nie dyskutował, tylko skręcił wzrokiem w lewo w poszukiwaniu kolejnego zwierzęcia o wyglądzie agresywnie nastawionym wobec jego oczu.

Nie zajęło mu to dużo czasu. Po prawej stronie wiekowego myszołowa siedział bezbarwny lis, bielą swojego futra bezpardonowo zaczepiając oczy małego lisa oraz spokój jego ducha.

- Ej, ej, to on. Patrz – szeptał mały lis do podbródka lisa kuternogi, chcąc zwrócić jego uwagę w taki sposób, aby nikt przy tym nie zwrócił uwagi na niego. – Ten biedny lis bez kolorów.

Jednak kuternoga go nie słyszał, pochłonięty wysłuchiwaniem opowieści o dramatycznych kolejach życia jaszczurki bez ogona oraz jej rozpaczliwych prognoz dotyczących pędzenia żywota bez części ciała odróżniającej ją od pospolitej żaby. Lis kuternoga już uchylił usta by odruchowo jowialnie zgodzić się z czymkolwiek, co rozmówca powiedział, gdy w ostatniej chwili szczęśliwie kątem oka zauważył siedzącą tuż za jaszczurką znajomą mu żabę, która w akcie odwetu za ujmę na honorze wydała z siebie uniwersalne ,,kum”, odwróciła się i skoczyła przed siebie, ginąc w ciemności cieni rzucanych przez zgromadzonych gości. Mały lis, rozproszony, przez moment chciał poradzić jaszczurce dogadanie się z wężem z puszką na głowie, który przecież zasadniczo nie składa się z niczego poza ogonem, lecz momentalnie się zreflektował, że przecież wszystko ma swoje priorytety i ugryzł lisa kuternogę w ogon.

Dziwne. Przedtem krzyczał za każdym razem, gdy cokolwiek go gryzło, bo, jak twierdził, to odruchowe. Tym razem mały lis na własne oczy widział, jak tylko skrzywił się lekko i na niego spojrzał.

- On tu jest, ten lis bez kolorów. Mówiłem ci przedtem, że las jest uszkodzony. Zabiera lisom czerwone!

Lis kuternoga już miał przemówić swojemu ogonowi do rozumu, gdy nagle wszystkie dźwięki znikły. Mały lis wysunął głowę zza kłębów futra i rozejrzał się za nimi. Wszystkie zwierzęta patrzyły gdzieś w lewo. Mały lis jak nigdy przedtem, nagle dał się porwać powiewowi konformizmu.

- Ekhm – charknął donośnie stary myszołów i uderzył dziobem trzy razy w skorupę jakiegoś młodego żółwia. Mały lis schował się i nadstawił uszu. – Dziękuję wszystkim tu zgromadzonym za to, że się tu zgromadzili.

Mały lis już chciał być grzecznym i odpowiedzieć, że nie ma za co, ale ponieważ wszyscy inni milczeli, to on się do tego milczenia dołączył. Nikt nawet się nie ruszał, nie licząc węża, który odwrócił puszkę w stronę myszołowa dopiero, gdy usłyszał jakiś dźwięk.

- Szczególnie dziękuję tym, co mają daleko do domu, oraz tym, którzy już o tej porze roku spali, a już wyjątkowo chciałbym podziękować lisowi polarnemu, mimo, że nie mam pojęcia, jak się tu dostał.

Biały lis, dotąd nieruchomy, skinął łbem, patrząc na myszołowa. Zwierzęta rzuciły na niego okiem, ale żadne nie wyraziło współczucia z powodu jego niepełnosprawności barwowej. Nawet pewna czarna mysz na niego zerknęła, która do tej pory siedziała sztywno, sparaliżowana strachem, po lewej stronie przemawiającego myszołowa, całkiem przekonująco naśladując małego lisa w sztuce bycia kompletnie dla nikogo nieistotnym.

- Jeżeli państwo pozwolą, przejdę do meritum – rzekł myszołów. Mały lis nie zauważył, by ktokolwek mu pozwolił, a mimo to ten kontynuował. – Zebraliśmy się tu dziś, by uczcić jubileusz pracy twórczej pająka Mnogonogiego, który mimo przeciwności losu nie poddał się i wytrwale tworzy swoje znamienite pajęczyny, będąc tym samym klasą samą dla siebie.

- Jakich przeciwności losu? – zapytał szeptem mały lis lisa kuternogę, owijając się szczelnie jego ogonem.

- Jest niewidomy – mruknął, nie ruszając ustami ani oczami akurat zajętymi osobą myszołowa.

- A gdzie ten pająk w ogóle jest? – znowu zapytał mały lis, rozglądając się zza kłębów białorudego futra po suficie.

- Ostatnio widziano go na parapecie domu państwa Tokarskich – odszepnął lis kuternoga. – To bardzo delikatny temat.

- Przyszliśmy także wznieść toast za lata wytrwałej pracy u podstaw niewidomego kreta oraz niezrównanego gronostaja – łucznika, który niestety z przyczyn losowych nie mógł do nas trafić.

- Kreta też nie ma – mruknął mały lis. – Może trzeba było nie zapraszać niewidomych...

- Nie możemy zapomnieć o kolejnej rocznicy twórczości niezależnej tercetu karpii: Kacpra, Melchiora i Baltazara, którzy niestety z powodu różnic środowiskowych nie mogli przybyć na nasze spotkanie.

Pośrodku zbiorowiska milczących zwierząt wszelskiej maści i rodzaju leżało jedzenie, blado oświetlane pojedynczym, obdrapanym lampionem postawionym na samym środku. To był jeden z lampionów zwisających z krawędzi dachu ojcowsko obejmującego ściany domu państwa Tokarskich, a przynajmniej wiecznie wytrzeszczone, bo wiecznie ciekawe świata oczy małego lisa z jakiejś przyczyny przekonane były, że już kiedyś ten kształt odbił się w ich szklistej powierzchni.

Mały lis oparł pysk o skrzyżowane łapy i wbił krótkie jeszcze pazury w ciepłą ziemię pod sobą. Patrzył na białe światło lampy stojącej pomiędzy nim a jakimś starym, siwiejącym gołębiem. Nie wiedział, skąd się bierze jej dziwne światło. Ostatnio po raz pierwszy w życiu zobaczył na własne oczy ogień – lis kuternoga zabrał go wieczorem pod okna domu państwa Tokarskich, gdzie to mały lis siedząc na tym samym blaszanym parapecie, co zawsze, zobaczył stojące na stole długie białe świecie zjadane od góry przez żółte, kosmate płomienie. Wszystko zaraziły swoim kolorem – obrus spływający po pustym stole jak bladożółta woda po obłym kamieniu, ściany, a nawet szyby. Innym razem przez przypadek trafił nocą w okolice miejsca, gdzie draby z obrzeży lasu akurat donośnie rozkoszowały się chwilami swojego całościowego znieczulenia na świat, siedząc wokół ogniska w intrygująco żwawy sposób. Mały lis, nauczony przez starego borsuka nie przechodzić obojętnie obok wywołujących powszechny niesmak aktów bumelanctwa, postanowił zainterweniować i okazał drabom oraz ich odrażajacym praktykom wyraz absolutnej dezakceptacji, pełen wymownego milczenia omijając ich szerokim łukiem. Pamiętał, jak ten ogień wyglądał – dawał mnóstwo żółtego ciepła.

Tymczasem białe światło lampki stojącej na ziemi, otoczonej kłębami brązowoczarnych korzonków i kiści jakichś czerwonych jagód w żaden sposób nie przypominało niczego, co znał. Myszołów, na którym tego wieczora nagle skupiono tyle uwagi, ile od zawsze marzył, z pasją walczącego o życie przybliżał wszystkim gościom sylwetkę pająka Mnogonogiego i jego dokonania na polu promowania lokalnej twórczości wśród kobiet.

- Nie może być tak, żeby to był koniec – mruknął mały lis sam do siebie, sam trochę zdziwiony, że niespodziewanie jedna z myśli wymknęła mu się z głowy przez usta, nieco zawstydzony, że nie panuje nad własnym ciałem.

- Co? – zapytał półgłosem lis kuternoga, który nie dosłyszał.

- Mówiłem, że szkoda mi tej myszy, siedzącej tam, obok myszołowa – powtórzył mały lis. – Wygląda, jakby duch już z niej wyszedł, a ciało prosiło już tylko o to, żeby zostawić je w jednym kawałku.

- Nie, nie, nie – roześmiał się lis kuternoga w sposób nijak nie przystający do tego, jak dotychczas zawsze się śmiał. – Myszołów nie poluje na myszy. Wyzbył się bestialskich instynktów, haniebnie nieprzystających do czystego umysłu, lawirującego między szczytnymi ideami a świetlanymi mirażami przyszłości, wysoko ponad uwłaczającymi godności pierzastej powłoki – zaszczytnie dźwigającej tak wielki, nieokiełznany intelektualnie umysł – degustującymi potrzebami kurtuazyjnie pomijanymi milczeniem.

- Ale przecież on jest myszołowem – zauważył mały lis, po czym niezwłocznie dodał, gwoli ścisłości. – On je myszy.

- Nie je myszy. On tylko tak się nazywa. Siłą lotności swej jaźni zdołał oderwać się od krzywdzących, pochopnych wniosków związanych ze swoim imieniem.

- To co on je? – wyrzucił z siebie mały lis, miotany wewnętrznym rozłamem między taktem a świerzbiącą ciekawością.

- Nie wypada pytać.

Mały lis uniósł lekko łeb, by wzrokiem sięgnąć za rudy puch ogona lisa kuternogi aż do myszołowa. Zastał go w centrum batalii między zdolnościami oratorskimi a chęcią zaimponowania słuchaczom płynnym przejściem do ideałów wyznawanych przez kreta.

- Koronka pajęczej sieci, w zdumiewającym białym pięknie tak bliźniaczo podobna do małego diamentu wiosennej, oszronionej kropli rosy zawieszonej na płatku konwalii... Tak! Tak, właśnie to musiało stanowić inspirację do działania dla kreta Spoko-oka, wirtuoza wyzwań logistycznych...

Mysz, która przedtem profilaktycznie żegnała się z życiem, siedząca po lewej stronie myszołowa, zniknęła, co, zdaje się, było ptakowi na rękę, gdyż dodatkową przestrzeń wykorzystywał jako arenę ekspresji swojego wolnego ducha, wymachując rytmicznie skrzydłami w takt emocjonalnych porywów. Mały lis patrzył na niego w sposób, w jaki wzrokiem obdarzał te sprawy, których zupełnie nie potrafił zrozumieć. Jakby świadom chwilowej dysfunkcji rozumu, całą powierzchnią swoich ogromnych oczu chłonął w siebie bodźce, wszystkie szczegóły niecodziennego obrazu, który miał przed sobą, a wręcz zapachy i dźwięki na wypadek, gdyby nos i uszy cokolwiek przeoczyły. Gromadził dziwności na później, bo nie zdołałby wypytać lisa kuternogę o wszystko naraz, a poza tym jego odpowiedzi, mimo, że z pewnością prawdziwe, czasem wydawały mu się zbyt nielogiczne, by mogły go przekonać.

No i jeszcze ten biały lis.

- Zapomniałem ci powiedzieć – mruknął znowu, cicho, tonem głosu kogoś, kogo nie trzeba kajać za niezdarność, bo już zaczął kajać samego siebie. – Coś jest z lasem nie tak, zaczął zabierać zwierzętom kolory. Patrz – dodał, wskazując wzrokiem białego lisa na potwierdzenie swoich słów.

Lis kuternoga nie sprawiał wrażenia, jakby słuchał małego lisa, a mimo to powiódł wzrokiem tam, gdzie ten wskazał.

- Nie, to jest lis polarny. Pochodzi z bardzo daleka, z miejsca, gdzie nie ma drzew ani trawy, ani nawet ziemi. Jest tylko lód, lodowe góry, słońce, które nie topi tego lodu i śnieg, pod którym to wszystko leży.

Mały lis znowu wytrzeszczył oczy, tym razem tak bardzo, jak nie wytrzeszczał ich nawet na samochód państwa Tokarskich, gdy go pierwszy raz zobaczył i usłyszał jego warkot brzmiący jak soczysty pęk gróźb wymierzony w kierunku wszystkiego, co porusza się po ziemi. Jeszcze nigdy nie słyszał z ust lisa kuternogi takich niedorzeczności. Jego własne, autorskie wytłumaczenie dalece bardziej przekonywało jego samego. Małe, niepozorne zwierzę zwinęło się w kłębek i przy pomocy drobnych przednich łap zakryło uszami zlepione powieki. Być może nie wypadało, aby spał, ale przecież nikt nie zauważył niewielkiej futrzanej narośli na ogonie lisa kuternogi. A skoro nikt braku manier nie widzi, to znaczyć musi, że one są, a przynajmniej tak wywnioskował z dotychczasowych obserwacji.

W jamie było gorąco. Przez okrągły otwór w suficie wlewała się do środka nitka zimnego powietrza, szybko roztapiająca się w gorącej, dusznej chmurze zwierzęcych oddechów. Mały lis patrzył przez zaspane powieki wartkim strumieniem wzroku na takie same spojrzenia wypływające z przeróżnych oczu, obdarzając je nierozpoznanym jeszcze uczuciem. Zapachy potraw walczyły ze sobą zacięcie w kolejce do jego nozdrzy – woń czerwonych, drobnych jagódek zerwanych z krzaka razem z całym krzakiem, zielonych owoców zebranych z ziemi zębami, które odcisnęły się w ich skórce, i świdrujący zapach korzonków miażdżonych w zębach. Jama wypełniona była gorącem powietrza opatulającego słowa zaplatane językami rozgadanych gości – krótkimi, rozwidlonymi, pozwijanymi – i wypuszczane na wolność, by, unoszone otuliną oddechu wydostały się przez mały prześwit w suficie i, raz zużyte, dosięgły jeszcze czyichś uczu.

Ciepły, miarowy tembr głosu lisa kuternogi w połączeniu ze szmerem rozmów z jakiegoś dziwnego, niezrozumiałego powodu sprawiał, że mały lis stał się śpiący.

Ułożył policzek na skrzyżowanych, gorących łapkach, cały rząd czubków zwierzęcych głów zniknął mu sprzed oczu za rudobiałym parawanem puchatego ogona. Zamknął oczy tak, że i uszy przestały cokolwiek słyszeć.

Kiedyś on też będzie miał znaczenie. Kiedyś i on będzie tak podziwiany, jak Myszołów. Tak. Kiedyś nie będzie ukrywał się za ogonem lisa kuternogi, nie będzie się bał być wśród tylu zwierząt naraz. Kiedyś zasiądzie wśród nich, jak dorośnie i jak zacznie być im równy. Będzie opowiadał znamienite historie, puentował salwami ich śmiechu, rozszerzał im źrenice i wytrzeszczał oczy mocą dobrej opowieści, których będzie miał w zanadrzu nieskończoność, tak, jak Myszołów. Tylko musi dorosnąć, a ta magia się stanie.

Lis kuternoga wyszedł z przyjęcia ostatni. Chwycił zębami kark małego lisa i zaniósł go, pogrążonego w marzeniach tak głęboko, że aż do snu, do nieużywanej odnogi Nory Mamuciej, na zwitek zeszłorocznej, szeleszczącej słomy. Powłócząc wymęczonymi łapami prześlizgnął się do jamy, w której spały wszystkie dzieci z rodziny lisów z południa. Przydreptał bezszelestnie do swojego kąta, umościł łapami słomę pod sobą, położył się na zmarzniętych łapach i zasnął.

Kiedyś i on będzie miał znaczenie. Kiedyś i on oplatany będzie wiciami podziwu i niemówionego respektu, to na niego będą patrzeć jak na Myszołowa. Jak na kogoś, kogo się słucha. Jak mały lis patrzy na niego każdego dnia.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×