Przejdź do komentarzy'Przepis na miłosć'
Tekst 1 z 1 ze zbioru: Opowiadanka
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2011-10-20
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń2307

„Przepis na miłość”



- Wszystkiego najlepszego z okazji trzydziestych piątych urodzin Anetko! – wykrzyknęła moja przyjaciółka, Ewa, podtykając mi pod nos tort w standardowym, okrągłym kształcie.

Wcale nie cieszyłam się z tych obchodów, wręcz przeciwnie, byłam przygnębiona i rozżalona. Kończyłam właśnie trzydzieści pięć lat, a niczego do tej pory nie osiągnęłam! Nie miałam męża, dzieci, wymarzonej pracy i domu na przedmieściach. Cholera! Nie miałam nawet rybki akwariowej którą mogłabym się zająć! Jak to zawsze powtarzała moja matka, trzeba było brać pierwszego lepszego kawalera, bo latka nieubłaganie uciekają, a ja nie staję się młodsza. Niestety, tego dnia musiałam udawać, że wszystko gra, że jestem szczęśliwą młodą kobietą. A to tylko chociażby dlatego, aby nie sprawić przykrości koleżanką, które wyprawiły dla mnie przyjęcie urodzinowe w skromnym mieszkaniu Ewy.

- Dawaj, dawaj! – poganiały mnie dziewczyny. – Pomyśl życzenie i zdmuchnij świeczki!

-Chwilka, muszę się zastanowić... Właściwie to mam wszystko czego można chcieć – kłamałam jak z nut – wspaniałe przyjaciółki, dobrą pracę...

- Oj, przestań chrzanić tylko dmuchaj! – szturchnęła mnie Patrycja, koleżanka z pracy. – Myślisz, że przyszłyśmy tu dla ciebie? Chcemy spróbować tortu – zaśmiała się, a reszta ochoczo jej zawtórowała. Na szczęście z wyrazu jej oczu mogłam odczytać, że to tylko żarty.

-No dobra – mruknęłam i wzięłam głęboki wdech. Miłości! Miłości! Chcę miłości i faceta! Dmuchnęłam. – Zadowolone? Podajcie nóż, pokroje to cacko.

Ten piątkowy wieczór mijał w przyjaznej atmosferze. Mimo kilku butelek wypitego wina nie doszło do żadnych nieprzyjemnych dyskusji między koleżankami. Tyle dobrego – pomyślałam. Pod koniec imprezy pomogłyśmy Ewie zebrać brudne naczynia ze stołu i włożyć je do zmywarki. Po chwili towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Na koniec zostało nas tylko cztery, rozłożyłyśmy się na podłodze słuchając ckliwych kawałków z lat 80.

- Ewunia, nie została może jeszcze jedna butelka wina ?- zapytała Monika, czkając przy tym głośno, co znowu wywołało salwy śmiechu.

Monika była młodą i piękną bizneswoman. Była właścicielką wspaniale prosperującego ekskluzywnego hotelu. Strasznie jej zazdrościłam! Ona posiadała wszystko, czego ja tak bardzo pragnęłam. Miała kochającego męża, hotel odziedziczony po babce i dwójkę dzieci. Była panią swego losu i na wszystko było ją stać. Dlaczego ja tak nie miałam? I to właśnie Monika dała mi pracę, za którą tak naprawdę wcale nie przepadałam.

Od pięciu lat byłam szefem kuchni w restauracji jej hotelu. Oczywiście kocham gotować, ale praca w takiej restauracji wcale nie przynosi mi satysfakcji. Od kiedy pamiętam, uwielbiałam eksperymentować w kuchni, łączyć różne smaki, wymyślać nowe przepisy. Najbardziej jednak lubowałam się w przyprawach. Bazylia, lubczyk, oregano, szafran i wiele innych, to był mój konik. Wiadomo, że najlepiej wykonane danie bez odpowiednich przypraw będzie niczym. Zawsze marzyłam o własnej restauracyjce w której mogłabym serwować co dzień inne potrawy, używać rozmaitych przypraw... A tak? Ech, w swojej dotychczasowej pracy czułam się ograniczona, przygaszona. Wszystko według przepisu i utartych reguł, zero eksperymentów. Nie raz sugerowałam Monice jakieś ożywienie menu, lecz ona niestety nie chciała tego słuchać. Cóż, jej sprawa. Takie życie, już do końca swoich dni będę kisić się w tej hotelowej kuchni...

- Kieliszeczek ? – z zamyślenia wyrwała mnie moja druga najserdeczniejsza przyjaciółka, Agnieszka. – Oho, ktoś nam chyba odpłynął.

- Przepraszam, zamyśliłam się troszeczkę. A za wino dziękuję, już mi chyba na dziś starczy.

- A ja się jeszcze napiję, co mi tam! – zawołała Monia. – Powiem mojej szefowej, że nie chce mi się iść jutro do pracy...

- Przecież ty nie masz szefowej – zauważyła niezbyt błyskotliwie Ewa.

- No właśnie, nie mam! I to jest piękne, czyż nie ? – zaśmiała się.

- Taaak, a jakże, bardzo piękne – odparłam. Miałam nadzieję, że koleżanka nie dopatrzy się w mojej odpowiedzi nutki goryczy.

- Hej, a co byście powiedziały, jakbyśmy wybrały się jutro wieczorem do kina ? – zaproponowała moja pracodawczyni, co oznaczało, że raczej nie odczytała mojego niezadowolenia. – Wyszło teraz wiele nowych filmów. Co wy na to?

Ewa wymówiła się randką ze swoim nowym facetem, przybierając zawiedziony wyraz twarzy. Patrycja natomiast stwierdziła, że nie ma ochoty na sobotnie wypady, zaplanowała sobie na jutrzejszy dzień domowe Spa. Monika spojrzała na mnie wymownie, a ja wzruszyłam tylko bezradnie ramionami. Może i byłam samotną kobietą, ale jakoś nie podchodziłam z entuzjazmem do spędzenia czasu z koleżanką. Powinnam szukać mężczyzny mojego życia, a nie siedzieć w sali kinowej. Ponownie wzruszyłam ramionami i stwierdziłam, że jutro po południu dam jej znać co do moich zamiarów.

Wieczór powoli zmieniał się w noc. Czułam, że po ilości wypitego alkoholu będę miała kaca. W głowie lekko mi szumiało, tak więc postanowiłam zrezygnować z pieszej wędrówki do domu i zamówiłam taksówkę. Zebrałam do torby podarowane mi upominki, m.in. młynek do mielenia kawy, zapachowe mydło i książkę z przepisami, i pożegnałam się z koleżankami. Wyszłam z ciepłego mieszkania Ewy na obskurną klatkę schodową. Gdy otworzyłam drzwi na ulicę ogarnął mnie chłód. Miałam na sobie tylko letnią sukienkę, na ramiona narzuciłam jedwabny szal. Mimo gorącego lata,  ta noc nie była najprzyjemniejsza. Powoli zaczynałam szczękać zębami, a na mojej skórze pojawiła się gęsia skórka. Zaczęłam obserwować swoje jasne włoski na rękach, które stanęły jak na baczność, gdy zatrzymała się koło mnie taksówka. Wsiadłam do auta od strony pasażera i od razu mój zmysł powonienia uderzyła odrażająca woń pomieszanych ze sobą samochodowych odświeżaczy powietrza. Resztka zapachu wanilii, dominujący świerkowy las plus morska bryza dawały mieszankę wybuchową.

Podałam kierowcy adres i pragnęłam jak najszybciej wydostać się z tego auta. Jak on może wytrzymywać w takim smrodzie?! – pomyślałam. Spojrzałam na srebrny zegarek spoczywający na moim lewym przegubie dłoni. Dochodziła północ. Mimo wyczerpującego dnia nie czułam znużenia. Głowa trochę mi ciążyła, ale to z powodu wina. Zastanawiałam się co będę robić gdy dotrę do domu...

-Cholera! Minął pan mój blok! – wykrzyknęłam, gdy spostrzegłam, że mój wieżowiec pozostaje w tyle.

-Przepraszam panią – wysapał tłusty kierowca – ale mogłaby pani powiedzieć mi wcześniej. To pani tu mieszka, nie ja. Nie znam dokładnie tego osiedla...

- Och, niechże się już pan nie tłumaczy – warknęłam z niespodziewaną dla siebie agresją. – Jako taksówkarz powinien pan wiedzieć gdzie wozi ludzi! No proszę zawrócić, a nie stać jak ten pacan...

-Chyba na zbyt dużo pani sobie pozwala – odparł, zaciskając dłonie na kierownicy. – Nie pozwolę aby ktoś w moim aucie mnie obrażał, to niegrzeczne!

- Niech mi pan wybaczy – chlipnęłam. Zaczęły szczypać mnie powieki. Wiedziałam, że wyładowywałam się na bogu ducha winnym człowieku...- Miałam ciężki dzień, nie chciałam pana urazić. Wiem, niepotrzebnie wybuchłam. Wybaczy mi pan?

-No nie wiem, nie wiem – pokiwał głową. – Cóż, dla tak pięknej kobiety mogę zrobić wyjątek i puszcze te niemiłe słowa mimo uszu – puścił w moją stronę oczko. – No, już jesteśmy pod pani blokiem.

Uiściłam należność za przejazd, dorzuciłam do tego parę groszy więcej w ramach zadośćuczynienia. Zaczęłam grzebać w mojej wypchanej torbie w poszukiwaniu kluczy od głównych drzwi. Na chodnik wypadła mi puderniczka, a znajdujący się w niej puder zamienił się w pokruszony pył. Zaklęłam pod nosem zgarniając ją z powrotem do torebki. W końcu odnalazłam to, czego szukałam. Klucz szczęknął, a ja dostałam się na klatkę. Czekała mnie teraz przejażdżka skrzypiącą i obrzydliwie śmierdzącą windą na siódme piętro. Zawsze się zastanawiałam czy w naszym bloku nocują bezdomni i czy załatwiają tu swoje potrzeby, bo często śmierdziało tu moczem.

Po chwili znalazłam się w swoim mieszkaniu. Salon, sypialnia, kuchnia i mała łazienka – żadnego szału. Gdy się tu wprowadziłam jedyną zmianą jaką wprowadziłam było przemalowanie ścian. W moim gniazdu rządziły odważne barwy, czerwienie, fiolety, intensywna żółć. Drugą rzeczą, którą kochałam, zaraz po przyprawach, były żywe kolory. Nie znosiłam chłodnego błękitu, bladego różu i słodkich, pastelowych barw.

Rzuciłam szal na szafeczkę stojąca w korytarzu, szpilki walnęłam pod ścianę. Chwiejnym krokiem ruszyłam do kuchni. Po wymacaniu włącznika światła w pomieszczeniu zapanowała łagodna jasność. Torba z prezentami wylądowała na kuchennym stole, a ja dopadłam lodówki. Nie wiem czemu, ale zaczęło ssać mnie w żołądku. Nigdy nie jem po godzinie dwudziestej, ale teraz zrobiłam wyjątek. Ukroiłam sobie kawałek soczystego i apetycznego arbuza. Mniam! Spałaszowałam ten przysmak, zgasiłam światło w kuchni i po omacku doszłam do łazienki, przylegającej do mojej małej, aczkolwiek przytulnej, sypialni.

Zapaliłam lampkę nad lustrem, oparłam się o umywalkę i zagapiłam w kobietę stojącą pod drugiej stronie czystej tafli szkła. Spoglądały na mnie zielone, cętkowane oczy w kształcie migdałów. Znajomi zawsze zachwalali moje oczy, uważali je za mój atut. To dlaczego, do cholery jasnej, nikt się w nich jeszcze nie zakochał?! Przeczesałam palcami swoje gęste blond loki, okalające szczupłą twarz. Skupiłam się na swoich drobnych piegach, które rozścieliły się na skórze mojego nosa. Nienawidziłam ich z całego serca! Gdy byłam w podstawówce bardzo przez nie cierpiałam. Wtedy miały jeszcze bardziej intensywny kolor i rozchodziły się po policzkach. Dzieci wołały za mną : „pieguska”, co bardzo mnie irytowało. Byłam dość niepewnym dzieckiem i zawsze takie komentarze doprowadzały mnie do łez. Teraz brązowo-rude plamki pozostały mi tylko na nosie i najbardziej widoczne były latem. Czyli właśnie przechodziły swoje dni świetności.

Dość tej analizy mojego odbicia. Odkręciłam chłodną wodę w kranie i przepłukałam opaloną twarz. W końcu zaczęło ogarniać mnie zmęczenie. Pośpiesznie umyłam zęby i zmyłam makijaż. W drodze do łóżka zdjęłam z siebie sukienkę i bieliznę, rzucając ją gdzie popadnie. W końcu moja głowa spoczęła na miękkiej, zapadającej się poduszce. Moje ciało otulił przyjemny chłód pościeli. Wtuliłam twarz w kołdrę i powoli wdychałam zapach mojego ulubionego płynu do płukania. Stary zegar wiszący w korytarzu wybijał swój spokojny, usypiający rytm. Tik, tak, tik, tak, tik, tak... Sama nie wiem kiedy, a znalazłam się w krainie sennych marzeń.


***


- Szybciej, na co czekacie?! Nie czujecie, że ryba się przypala? – wydzierałam się na całą kuchnię. Kolejny stresujący dzień w pracy.

- Pani Aneto pomidory się skończyły – sapnął jeden z pomocników kucharza. Ręce mi opadały niekiedy nad bezradnością pracujących tu ludzi.

- To co, mam iść ci na stragan i kupić?! – wykrzyknęłam po raz setny już tego dnia. – Idź do chłodni i przynieś!

- Szefowo, zaczynamy wydawać pierwsze danie – poinformowała mnie pani Halina, jedna z osób, dzięki którym jeszcze jakoś się powstrzymywałam przed całkowitym wybuchem.

- Świetnie, w końcu – posłałam jej ciepły uśmiech, który odwzajemniła. Po chwili już jej nie było, udała się koordynować pracę ludzi odpowiedzialnych za tak proste zadanie, jak pokrojenie gotowego ciasta. Niekiedy nawet to sprawiało im trudność.

Nie znosiłam takich dni jak ten. Środek sezonu, upał i cholerne grupy gości hotelowych. Godziny od trzynastej do piętnastej były najgorsze. Grupa po grupie. Zupa, drugie danie, deser. Wkoło to samo. I każdy domagał się zaserwowania obiadu w tej samej chwili. Koszmar. Moi kucharze uwijali się jak w ukropie, dosłownie, bo w kuchni panował zaduch. Właśnie dziś rano zepsuła się klimatyzacja i nikt jeszcze nie raczył jej naprawić. Gdy się trochę uspokoi chyba zamknę się w chłodni... Chociaż nie, to chyba nie najlepszy pomysł...

Wyjrzałam na sale. Kelnerzy latali między stolikami jak mrówki, zbierając po drodze brudną zastawę, gdzie indziej podając już deser. Jeszcze chwila i rozpocznie się znajome szuranie krzesłami, stukot odkładanych sztućców, pobrzękiwanie zbieranych szklanek. Spojrzałam na zegarek. Okey, została jeszcze jedna grupa Turków i w restauracji w końcu na jakiś czas zapanuje upragniony spokój. Kelnerzy odpoczną, ale my niestety nie. W hotelowej kuchni prawie przez cały czas robota wre. Przygotowywanie niektórych potraw na wieczór, indywidualne zamówienia, wstępna obróbka warzyw, które właśnie przywieźli. Raz na jakiś czas trzeba przejrzeć produkty i sporządzić listę tych z krótkim terminem ważności. Co się oczywiście wiąże z przyrządzaniem i wciskaniem potraw z tych właśnie produktów naszym klientom. Biznes is biznes.

Czas mijał, a ja wraz z popołudniową zmianą pracowników uprzątnęłam nasze stanowisko pracy, przejrzałam sprzęt nie mogąc znaleźć swojej ulubionej patelni. Odnalazłam ją pod stertą brudnych pater. W końcu zrobiłam sobie przerwę i usiadłam przy wspólnym biurku. Oparłam czoło o blat i nie miałam nawet siły żeby o czymkolwiek myśleć.

-Cześć Anetko – poczułam czyjąś dłoń na ramieniu. To Halinka. – Dla mnie na dziś koniec.

- Zazdroszczę ci, ja tu jeszcze trochę pokwitnę – westchnęłam. – Już nie pamiętam kiedy miałam wolną niedzielę...

- To czemu nie pogadasz z Moniką? W końcu jesteście koleżankami, mogłaby dać ci w końcu cały weekend wolny.

-Wiem, wiem, ale ja jednak mam pewne zasady i nie mieszam spraw zawodowych z prywatnymi. Zresztą, wiesz jaka ona jest...

- Cii... – przerwała mi, przykładając palec do ust. – Tu ściany mają uszy, lepiej uważać na to co się mówi.

- Może masz rację – moje ramiona powędrowały w górę i dół w geście obojętności. Zwisało mi to, czy ktoś nas podsłuchuje.

-Mam, wierz mi. Dobrze, ja zmykam. Przynajmniej nie zostajesz sama. Masz jeszcze Pawła do pomocy. Razem zawsze raźniej – zachichotała i puściła mi oczko jak jakaś nastolatka, która przekazała przyjaciółce żarcik.

- Taa, raźniej – mruknęłam pod nosem. Paweł był starszym kucharzem. Nie przepadałam za nim. Był zbyt zarozumiały i co chwila sypał zbereźnymi kawałami. Na szczęście hamował się odrobinę w moim towarzystwie. Ceniłam go jednak za jego umiejętności. Z pewnością był świetnym kucharzem. Może trochę ograniczonym, ale jednak świetnym. – To leć do domu. Pozdrów męża i ucałuj dzieciaki ode mnie.

- Na pewno nie omieszkam tego zrobić. Buziaki! – pomachała mi na do widzenia, podpisała się na liście kończących pracę i po chwili znikła za drzwiami, prowadzącymi na korytarz dla pracowników hotelu.

W końcu odrobina ciszy – pomyślałam. I gdy tylko ta myśl odbiła się w ścianach mojej głowy rozdźwięczał dzwoneczek znajdujący się przy okienku dla kelnerów. Westchnęłam głośno i udałam się w tamtą stronę. Wiedziałam, że Paweł jest na dole w magazynie, więc cokolwiek ode mnie chcą, będę musiała zrobić to sama.

W średniej wielkości okienku ukazała się rumiana twarz Ani, jednej z nowych pracownic restauracji hotelowej. Była przesympatyczna i bardzo rozgadana. Czasem mnie to drażniło, a czasem wręcz przeciwnie. Jej trajkotanie bywało błogosławieństwem w nudnawe dni spędzane w pracy.

- Samotny mężczyzna przy stoliku numer 6 – posłała mi swój hollywoodzki uśmiech. – Bardzo przystojny.

- Oj przestań, – zaśmiałam się – ty to tylko byś wypatrywała samotnych facetów. A może jednak wcale nie jest taki samotny?

- Musi być samotny. Jest niedzielne popołudnie. Gdyby miał żonę bądź dziewczynę pewnie spędzałby ten czas z nią. Obrączki też nie zauważyłam, więc żonkę na pewno możemy wykluczyć.

- Chyba, że specjalnie ściągnął obrączkę...

-Ty zawsze musisz komplikować – przerwała mi. – Nawet pomarzyć nie dasz – obruszyła się, próbując przybrać obrażoną minę.

-Dobrze, dobrze, może masz rację. Więc skoro jest samotny i przystojny to spróbuj swoich sił.

- A tam, mam chłopaka – wzruszyła ramionami.

- To po co ta dyskusja ? – zadziwiłam się. Myślałam, że będzie prosić o radę jak go poderwać. Jakby tak było to raczej źle by trafiła...

- Zaraz tam po co. Tak o, żeby sobie czas urozmaicić.

Ech, czasem naprawdę nie rozumiałam ludzi. Wpatrywałam się w ścierkę leżącą na kontuarze po mojej lewej stronie, aż coś do mnie dotarło.

-Anka! Gość czeka, a ty mi nawet zamówienia nie podała!

- O kurczę, ale ja zakręcona – znowu zachichotała. – Zupa krem z brokuł, a na drugie sola z ziemniakami i sosem serowo-ziołowym.

- Jakaś surówka, deser? – pytałam.

- Póki co, nie. Jeśli coś się zmieni dam znać. I lepiej się pośpiesz, on wygląda na jakiegoś ważniaka, więc pewnie będzie się wściekał, że tak długo to trwa.

Pokiwałam głową już nic nie odpowiadając. Obróciłam się na pięcie i udałam w stronę lodówki. Jak na złość zupa brokułowa już się skończyła. Przeklęłam pod nosem i szybko wstawiłam garnek z wodą. Wrzuciłam oczyszczone brokuły i czekałam. Coś mi się wydawało, że gość się zdenerwuje. W końcu brokuły dość długo się gotują.. A pal to licho! Najwyżej sobie pójdzie!

Gdy warzywa w końcu miały odpowiednią konsystencje, dodałam wcześniej przygotowany bulion warzywny i odrobinę masła czosnkowego. Zmiksowałam wszystko blenderem. Przyprawiłam według zwykłej receptury i zupa była praktycznie gotowa. Zaciągnęłam się jej aromatem. Jak dla mnie mdła i bez wyrazu. Ale skoro taką każą mi robić, to cóż, nie będę zmieniać przepisów... Jeszcze chwila i można podawać. Sięgnęłam jeszcze do szafki po groszek ptysiowy i mój wzrok padł na szufladkę z moimi przyprawami.

Od kiedy tu pracuję zbieram przeróżne przyprawy. Współpracujemy z wieloma firmami, więc zawsze mam dostęp do najlepszych. Mimo, iż większości z nich nie używałam do przygotowywania tutejszych potraw, było to moim niejakim zboczeniem.

Uchyliłam lekko szufladę i spojrzałam na małe pojemniczki z nalepkami. Na każdej była nazwa tego, co znajduję się w środku. Nasiona kozieradki, lubczyk, odrobina anatto. Oczywiście gorczyca, imbir, anyż, kardamon, cynamon, i wiele innych, bardziej i mniej znanych. Przejechałam palcem po każdym z wieczek. Zatrzymałam się przy rozmarynie i ostrej mieszance Chai Masala. Spojrzałam w kierunku garnka... A niech to! Co mi szkodzi. Wzięłam odrobinę każdej z tych przypraw i wymieszałam z kremem. Powąchałam. Subtelny zapach z domieszką ostrego pieprzu. Mam nadzieję, że nie przesadziłam. Jeszcze odrobina czubricy i listek bazylii do przystrojenia.

Delektowałam się tym aromatem modląc się w duchu żeby gość nie odesłał mojego wynalazku z powrotem do kuchni. Skosztowałam odrobinę i rozpłynęłam się z rozkoszy. Ale zapomniałam o jednym fakcie, a mianowicie, że ja miałam nieco inny zmysł smaku niż reszta. To co dla mnie dobre dla większości było przesadzone. Ciężko jest wszystkim dogodzić.

Raz kozie śmierć. Zawołałam Ankę i podałam jej bulionówkę z moim specyfikiem. Anka uspokoiła mnie, że klient był bardzo cierpliwy i już po chwili jej nie było, a ja wzięłam się za przygotowywanie ryby.

W końcu pojawił się Paweł, który zajął się resztą. Ja za to udałam się z powrotem do biurka i rozmyślałam nad przygotowaniem grafiku na następny miesiąc. Gdy byłam już w połowie, usłyszałam głos Pawła :

-Szefowo! Proszę przyjść na chwilę!

Z ciężkim sercem wstałam z wygodnego fotela i udałam się ponownie do kuchni.

- Co jest ?

- Ten facet przy stoliku numer sześć chce z tobą gadać – szepnęła Ania wychylając się przez okienko w moją stronę.

- O kurde! Jaja chyba sobie robisz? – odpowiedziałam z niedowierzaniem. No to czas przygotować się na ochrzanienie. Tylko tego dziś mi brakowało...

- Pewnie, że żartuję. No co ty! Leć, że do niego!

- Ale czego on może chcieć ode mnie ? – paliłam głupa.

- A skąd my możemy wiedzieć? – spytał Paweł. – Jak pójdziesz, to się dowiesz. Szybko, szybko, bo umrzemy tu z ciekawości!

- Nic dobrego z tego nie wyniknie... – mruknęłam i zdjęłam przepisowy czepek z głowy. Spojrzałam na poplamiony fartuch, ale doszłam do wniosku, że wcale nie muszę wyglądać dobrze.

Niepewnym krokiem powędrowałam do restauracyjnej sali i skierowałam swoje kroki do jedynego stolika, przy którym ktoś siedział. Gość był skierowany do mnie tyłem, więc nie mogłam określić jego wieku, ani tego w jakim może być nastroju. Widziałam tylko tył dobrze skrojonego garnituru. To pewnie jakiś snob...

Gdy stałam już przy jego stoliku, spytałam nieśmiało :

-Chciał mnie pan widzieć ? – I wtedy stało się! Bum! Spojrzał na mnie, a je odpłynęłam! Spoglądały na mnie najpiękniejsze oczy na świecie. Pożerał mnie ich szafirowy, głęboki kolor. Czułam się, jakbym znalazła się w głębinach oceanu. Cóż za niesamowity widok...

-Owszem, chciałem – wyrwał mnie z zamyślenia. Jego głos dla moich uszu był czystą melodią. Aż zrobiło mi się przykro, że facet, który zrobił na mnie tak piorunujące pierwsze wrażenie, będzie mnie teraz ochrzaniał, za to, że zupa była zbyt mocno przyprawiona!

-Halo, słyszy mnie pani?- cholera, znowu odpłynęłam.

- Przepraszam pana najmocniej, zamyśliłam się – palnęłam głupio.- Mógłby pan powtórzyć?

- Chciałem pani osobiście podziękować – że co, czy ja się przesłyszałam?!- za tak wspaniale przyrządzone danie. Takiej zupy jeszcze nie jadłem. Chciałem prosić panią o przepis, choć wątpię, że mi wyjdzie ona tak dobrze jak pani.

Stałam w osłupieniu, nie wiedząc co powiedzieć. Podziękowania? Wspaniała? Przepis? Aaaa! Jestem w niebie!

- Dziękuję bardzo, za te miłe słowa,- spuściłam wzrok, jak zawstydzona nastolatka – ale właściwie to zupa nie była robiona z przepisu. To znaczy nie do końca – zaczęłam tłumaczyć. – Przyprawiłam ją według własnego uznania. Już się bałam, że panu nie posmakowało...

- Nie posmakowało ? – przerwał mi.- Mógłbym coś takiego jadać codziennie! – zaśmiał się ciepło i spojrzał na mnie z zaciekawieniem. – Niech pani za mnie wyjdzie! – kolejny wspaniały uśmiech.

- Pochlebia mi pan – znowu się zaczerwieniłam. A w myślach krzyczałam : tak, tak, tak! Wyszłabym, choćby zaraz!

- Może zabrzmi to głupio, ale czy ma pani wolny dzisiejszy wieczór? – teraz to on spłonął rumieńcem.

Przez chwilę w mojej głowie szalała istna burza. W ogóle go nie znam, ale jest taki niesamowity! Ach, raz się żyje, co mi szkodzi. Wiadomo, że ideały się nie zdarzają, z tym facetem musi być coś nie tak, bo to byłoby zbyt piękne żeby było prawdziwe. A może ja się jeszcze nie obudziłam?

- Nie, nie mam żadnych planów. Proponuje coś pan? – zapytałam, zachęcona jego miłym spojrzeniem.

- Robert – wyciągnął dłoń w moją stronę. Uścisnęłam ją i przedstawiłam się. – A więc droga Aneto, dasz się wyciągnąć na wieczorny spacer po parku?

- Z przyjemnością! – odparłam, a moje serce zalała fala gorąca. Jak na skrzydłach wróciłam do kuchni. Tam dopadła mnie Anka z Pawłem. Niestety, niewiele się dowiedzieli, bo dalej byłam w szoku. Pogładziłam tylko z wdzięcznością moją szufladę z przyprawami, na co moi współpracownicy zareagowali zdumionym spojrzeniem po sobie. Gdy wreszcie trochę ochłonęłam, zrelacjonowałam im rozmowę z Robertem.

- Ha! Widzisz, jednak miałam rację, że samotny! – zawołała Anka z tryumfem.

- No dobra,, punkt dla ciebie – zaśmiałam się i ucałowałam ją z tej radości w oba policzki.


***


Dziś mija dzień moich trzydziestych szóstych urodzin. Znowu ten sam tort w standardowym, okrągłym kształcie. Znowu jestem poganiana przez Patrycję, Ewę i Monikę, do zdmuchnięcia świeczek. Ale jeszcze chwila refleksji.

Rozejrzałam się dookoła. Omiotłam wzrokiem ściany pomalowane na żywe kolory, antyramy ze zdjęciami bazylii, mięty i natki pietruszki, małe stoliki, przystrojone świeżymi kwiatami. Tak – to moja własna restauracyjka. Jedno z moim marzeń, które w ciągu minionego roku mogłam odhaczyć na swojej liście.

Ktoś złapał mnie za dłoń. Spojrzałam w te ukochane oczy przypominający bezkresny ocean. Robert posłał mi swój zabójczy uśmiech poczym cmoknął mnie czule w policzek. Odwzajemniłam się tym samym i spojrzałam na złotą obrączkę na swoim palcu. W oczach zakręciły mi się łzy wzruszenia. Robert był mężczyzną mojego życia, moim mężem, którego zawsze chciałam mieć. Jedyny w swoim rodzaju. To dzięki niemu otworzyłam restaurację. Okazało się, że mój facet jest rozchwytywanym adwokatem, i bez jego wsparcia finansowego, a także duchowego, nigdy nie miałabym tego, co mam teraz. Ale i tak największe szczęście było dopiero przed nami. Wolną dłoń oparłam na swoim zaokrąglonym brzuchu. Wiedziałam, że na te urodziny raczej będą przeważały takie prezenty, jak: małe dziecięce ubranka, kocyki, i tym podobne rzeczy, które z pewnością mi się przydadzą już za cztery miesiące.

Tym razem zdmuchnęłam wszystkie świeczki, nie wypowiadając żadnych życzeń. Bo czy można mieć coś więcej, oprócz kochającego męża, wspaniałych przyjaciółek, restauracyjki i dziecka w drodze? Raczej nie!

I to wszystko dzięki odrobinie przypraw...

KONIEC.

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×