Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-11-27 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3203 |
Stałem tu już dobre pięć minut, zastanawiając się, do czego przyrównać leżące na parkingu zwłoki. A raczej to, co z nich zostało. Przypominały bardziej robaka rozpłaszczonego na szybie pędzącego auta, czy może gówno, rozbryzgnięte na tablicy upamiętniającej katastrofę smoleńską?
Spojrzałem w górę. Szczyt wieżowca ginął w obłokach. Wyglądało to tak, jakby budynek urywał się nagle, przenikając od połowy w całkowicie inny, niewidoczny dla zwykłych śmiertelników świat. Lot musiał trwać kurewsko długo.
– Jebany! – krzyknął mój nowy asystent, podziwiając rozrzucone w promieniu kilku metrów wnętrzności. – Miał jaja! Ten kolos liczy przynajmniej czterysta pięter.
– Ta… – odburknąłem.
Od niechcenia wpakowałem palec wskazujący głęboko do nosa. Jakoś nigdy nie lubiłem korzystać z chusteczek. Wydawało mi się to takie… Burżujskie. Czekałem na reakcję młodego. Niedawno ukończył szkolenie i powinien wiedzieć, od czego zaczyna się dochodzenie w takich sytuacjach.
Michałow wydobył z walizki tester elektroniczny. Po przyłożeniu go do pierwszego z brzegu zlepku bebechów zrobił minę, jakby zobaczył co najmniej uczciwie pracujących Cyganów.
– Szefie, stężenie THC w jego organizmie stukrotnie przekroczyło dopuszczalną normę – stwierdził po kilkukrotnym powtórzeniu badania z użyciem dwóch różnych aparatów. – Albo ten sprzęt jest chujowy, albo koleś przez ostatni miesiąc nie robił nic innego, tylko jarał blanty. Jednego za drugim.
Normalnie sam doszedłbym do takiego wniosku. Niestety, sprawa wydawała się znacznie bardziej skomplikowana. Zanim tydzień temu przydzielono mi Michaiła, miałem styczność z jeszcze kilkoma podobnymi przypadkami. Młodzi chłopcy, odurzeni niezwykle silnym narkotykiem, skakali z dachów drapaczy chmur. Dlaczego? To pytanie jak na razie pozostawało bez odpowiedzi.
– Co teraz? – spytał Michaił.
– Ty mi powiedz. Ja swój staż odbębniłem dziesięć lat temu.
– Pasowałoby poszukać świadków – odparł nieśmiało.
– Powodzenia, młody – rzuciłem na odchodne, okraszając pożegnanie złośliwym uśmieszkiem.
Przy dobrym wietrze zebranie zeznań od wszystkich mieszkańców wieżowca powinno zająć mu jakiś tydzień. Ja jednak postanowiłem go nieco podkurwić.
Masz trzy dni – założę się, że kiedy piętnaście minut później odczytywał tego esemesa, przechodniom popuchły uszy od bluzgów, jakie z siebie wydobywał.
*
Nienawidzę jak ktoś telefonuje do mnie w środku nocy, ale to, co usłyszałem w słuchawce, zmroziło mi krew w żyłach. Przed chwilą jakiś ksiądz, spacerujący po parku z małym chłopcem, znalazł w krzakach głowę Michaiła. Natychmiast zadzwoniłem po taksówkę i pojechałem na miejsce.
Okolicę rozświetlał błękitny blask policyjnych kogutów. Funkcjonariusze przeczesywali teren w poszukiwaniu resztek mojego asystenta. Fragmenty ciała porozrzucano dosłownie wszędzie. Stopy leżały w śmietniku, do pływających w sadzawce kawałków nóg dobrały się ryby, a zakopane w piaskownicy dłonie obżarły szczury. Wychudzony kundel paradował dumnie z fiutem w pysku. Oddał zdobycz dopiero, gdy potraktowano go paralizatorem.
Korpus wisiał na starym dębie, przywiązany do jednego z konarów za jelita. Wiatr bujał nim jak ogromnym wahadłem. Krew wymieszana z ekskrementami kapała na chodnik, co zwabiło chmary ogromnych much. France wdzierały się do ust i nosa, dopóki ktoś nie pozbył się ich starą sprawdzoną metodą, czyli miotaczem ognia zmajstrowanym z dezodorantu i zapalniczki.
Po spakowaniu Michaiła do foliowego worka i zakończeniu papierkowej roboty, udałem się do jedynej osoby w tym zawszonym mieście, która mogła wiedzieć cokolwiek na temat ostatnich wydarzeń. I tak zbyt długo odwlekałem tę wizytę, ale żywiłem nadzieję, że sytuacja samoistnie się wyklaruje. Zapłata, jakiej Curvella Bum Bum żądała za rozplątanie swojego gadziego języka, potrafiła skutecznie odstraszyć każdego psa węszącego w poszukiwaniu informacji. Ja jednak nie miałem wyboru.
*
Dzielnica, którą właśnie przemierzałem, nie bez powodu cieszyła się opinią najniebezpieczniejszej w mieście. Mieszkały tutaj same szumowiny. Mordercy, gwałciciele, pedofile, społeczni degeneraci. Wojny gangów stanowiły codzienność, a wizyty stróżów prawa ograniczały się do krótkich patroli raz w miesiącu. Po takiej przejażdżce radiowóz zazwyczaj wyglądał jak sito i nadawał się tylko do generalnego remontu. Ale jak mus, to mus, a służba nie drużba.
Burdel Curvelli mieścił się niedaleko centrum, w dawnym wariatkowie. Przypominały o tym zakratowane okna oraz pokoje gościnne, w których seks uprawiało się na pordzewiałych szpitalnych łóżkach ozdobionych resztkami pasów unieruchamiających. Żelbetonowe ściany pokrywały strzępy materaców lub wymalowane krwią i odchodami obrazy, jakich nie powstydzili by się najwięksi klasyczni surrealiści.
Curvella czekała w swoim gabinecie. W tej okolicy nawet leżące pod płotem rzygi miały oczy i uszy, dobrze zresztą opłacane przez sześćdziesięcioletnią burdelmamę, więc o moim przybyciu wiedziała, odkąd wkroczyłem w pierwsze zaułki osiedla.
Widok napalonej kobiety przyprawił mnie o spazmy obrzydzenia, połączone z nagłymi skurczami żołądka. Z wielkim trudem powstrzymałem wymioty i wysiliłem się na powitalny uśmiech. Dobrze wiedziała po co przyszedłem i była gotowa odebrać zaliczkę. Leżała rozkraczona na starym materacu ginekologicznym, pamiętającym zapewne niejedną skrobankę. Plamy zaschniętej krwi czerwieniły się na pożółkłym prześcieradle. Gestem dłoni nakazała, abym się zbliżył.
Jej pomarszczona, zgrzybiała cipa cuchnęła gorzej niż obsrany kibel miejski. Uklęknąłem i zacząłem ją lizać. Mój język z trudem przebił się przez grubą warstwę strupów. Kiedy to nastąpiło, przeszedłem do muskania ociekających upławami ścianek macicy, a chwilę później łechtaczki. Miętosząc w dłoniach obwisłe cycki, ssałem zalazłe rzepem „cudowne miejsce”. Co jakiś czas schodziłem nieco niżej, by pieścić odbyt, porośnięty rozjątrzonymi parchami. Szorstkie od skrystalizowanego moczu włosy łonowe raniły mi dziąsła.
Ciałem Curvelli wstrząsały ekstatyczne drgawki. Jęczała głośno i przeciągle. W pewnym momencie odepchnęła mnie z ogromną siłą. Tonem nie znoszącym sprzeciwu nakazała otworzyć stojącą w rogu pomieszczenia lodówkę, co też niezwłocznie uczyniłem. Z zamrażalnika wydostałem długi, brązowy przedmiot, zmarznięty na kość. Przypominał pogryziony i wypluty baton czekoladowy, z orzechami pełniącymi rolę wypustek.
– Rżnij mnie! – nakazała burdelmama. – Rżnij mnie tym zamrożonym stolcem!
Tym razem nie wytrzymałem. Obfita porcja gęstych wymiocin rozbryzgnęła się na pomarszczonym ciele Curvelli, co tylko rozochociło ją jeszcze bardziej. Zaczęliśmy się całować jak dwoje nastolatków na ławce w parku. Chwyciła moją dłoń – tę, w której trzymałem zamarznięte gówno – i raz za razem wpychała sobie w waginę. Pod wpływem ciepła stolec topił się i ciepłe strużki ekskrementów wypływały na zewnątrz.
Dochodziła kilkukrotnie, a z każdym orgazmem z jej piczy tryskała krwawa breja. W końcu padliśmy wyczerpani na ziemię. Dysząc ciężko, zadałem pytanie, a Curvella napisała odpowiedź na starej recepcie. Tak jak podejrzewałem, w rozprowadzanie tego niezwykle silnego narkotyku zamieszany był gang rastamanów ze wschodniej dzielnicy. Nigdy nie mogłem dopaść ich szefa, jednak teraz, mając adres i nazwisko, mogłem pokusić się o aresztowanie bydlaka.
Zostawiłem Curvellę Bum Bum tak, jak leżała, sapiącą i rozpaloną, a sam wróciłem do biura, by umyć się i przygotować do akcji.
*
Willę otaczał mur, zwieńczony zasiekami z drutu kolczastego. Prowadzącej na podwórze bramy pilnowali dwaj czarnoskórzy ochroniarze. Pomimo znacznej odległości, pchły buszujące im w dredach były doskonale widoczne. Jak gdyby nigdy nic przeskakiwały z jednej głowy na drugą, dlatego musiały przeżyć spory szok, kiedy pociski snajperów zmieniły ich domy w krwawą breję.
Rozpoczynający szturm oddział komandosów rozdeptał drgające jeszcze ciała na miazgę.
Po sforsowaniu bramy wpadliśmy do ogrodu. Wtedy rozpętało się prawdziwe piekło. Najpierw z krzaków wyskoczyły psy. Bydlęta wielkości jaguarów, zamiast zwykłej karmy dostawały chyba jakieś ruskie sterydy, bo takiej masy mięśniowej nie powstydziłby się sam Pudzian. Dobrze, że nie okazały się kuloodporne, bo nie wiem, czy wyszedłbym z tej konfrontacji bez szwanku.
Chwilę później powietrze przecięły pociski. Komandosi obrzucili nadbiegających rastamanów deszczem granatów, kosili seriami z karabinów maszynowych lub zarzynali przy pomocy porcelanowych noży z telezakupów.
I nagle wydarzyło się coś strasznego. Z najwyższego okna przytulonej do willi wieży wystrzelił srebrzysty promień. Jego blask był tak silny, że w przeciągu dosłownie sekundy wypalił oczy przerażonym żołnierzom. Porażeni nim zmieniali się w wysuszone truchła, podobne do zostawionej na słońcu brzoskwini. Zupełnie jakby wyparowała z nich woda.
Korzystając z zamieszania, wskoczyłem do rowu, ale czekała tam na mnie przykra niespodzianka. Ogłuszony przez cuchnącego zielskiem Murzyna, straciłem przytomność.
*
– No, no, no! Kogo my tu mamy! – Głos wydawał mi się dziwnie znajomy, a gdy otworzyłem oczy, mój pęcherz, opróżniając się samoczynnie ze strachu, utwierdził mnie w przekonaniu, iż nie myliłem się.
Przede mną stał Screwface we własnej osobie. Odziany w hawajską koszulę i krótkie spodenki, z połyskującą kataną w dłoni, szczerzył dziąsła pognite od wcierania koki. Zarzucił na plecy skołtunione kłaki, po czym spojrzał na mnie tymi swoimi obrzydliwymi ślepiami. Każde miało tęczówkę w innym kolorze.
– Kiedy Curvella napisała, że to ty, myślałem, że robi sobie jaja. Ale, jak widzę, nadal żyjesz – powiedziałem, starając się ukryć przerażenie.
Chyba nie za dobrze mi to wychodziło, bo dygotałem cały jak w malignie. Towarzyszący nam rastamani wybuchli gromkim śmiechem.
– Taaa – syknął Screwface. – Steven nieźle mnie pochlastał. Ale pewni, ekhm, dżentelmeni pomogli mi się wylizać. W zamian obiecałem załatwić im wejście na rynek z nową odmianą maryhy. Daje takiego kopa, jak żadna inna, czego zresztą sam będziesz świadkiem.
– Ty świrze! – wrzasnąłem. – Jaki jest sens wykańczać własnych klientów?
– Klientów nie ma sensu. Ale tamte gównojady srały mi na markę. A teraz spokojnie, otrzymasz niepowtarzalną szansę posmakowania tego niezwykłego produktu.
Ku mojemu przerażeniu, z ciemnego korytarza obok wyłoniła się postać tak karykaturalna, że na jej widok zwątpiłem w swoje zdrowie psychiczne. Wątłe ciało, wielka głowa, owadzie oczy. Pierdolony kosmita!
W mackowatej łapie ściskał odpalonego jointa. Wepchnął mi go do ust, a ja nie potrafiłem zaprotestować. Nie wiem czy to hipnoza, czy inne gówno, w każdym razie zaciągałem się tym świństwem jak rasowy ćpun, nie mogąc poruszyć nawet pieprzonym palcem u nogi.
– Widzisz, przyjacielu – nawijał Screwface – skończył się czas kolumbijskich karteli, chińskich triad, włoskich mafii… Przyszłość maluje się w zupełnie innych barwach. Już dość ukrywania plantacji na samotnych wyspach Pacyfiku, w piwnicach melin czy podziemnych laboratoriach. Nastał czas marihuany importowanej z kosmosu. Ci malcy chcą pozostać anonimowi, dlatego za pośrednictwo płacą niezły szmal. A ty, cóż…
Jego słowa straciły znaczenie. Świat wokoło wirował, a ja sapałam z podniecenia. To on sprawił, że moje sutki twardniały, a po udach ciekł kisiel.
Był gigantyczny, potężnie zbudowany, o barach szerokich jak wagon kolejowy wypełniony po brzegi węglem. Dżin? Ta naprężona klata, ten seksowny sześciopak, te wijące się w ekstazie pejsy… Pochwycił mnie w olbrzymie dłonie i poczułam się jak dziewica porwana przez King Konga. Wyfrunęliśmy oknem, w stronę gwiazd.
Światła wieżowca błyskały szaleńczo, tańczyły na lodzie, oślepiały maestrią barw. Pięliśmy się wyżej i wyżej. Sto pięćdziesiąt, dwieście, dwieście pięćdziesiąt… Nie wytrzymałam i w połowie drogi na szczyt wepchnęłam sobie dłoń w waginę. Poruszając nią z intensywnością młota pneumatycznego, orgazmowałam co kilka pięter.
Nareszcie, dach. Nareszcie razem, nareszcie… Odpływasz? Czemu odpływasz? Podążę za tobą, mam przecież skrzydła… Nie mam? I cóż z tego? Poczekaj, ach, poczekaj! Poniesie mnie wiatr…
oceny: bezbłędne / znakomite
Ps. Żeby nie było: mnie ta - z takiego kosmosu - marihuana wcale nic nie jara, ale dla koneserów podobnej fantasy/SF to strzał między i w punkt...
...chociaż pod Słońcem gorejącem - to kompletne i dokładne nihil novi czyli tzw. "ale to już było... i nie wróci więcej!":
powielona na gotowcach, klarowna w swej skrystalizowanej postaci, zawsze wsparta na szokująco jałowej - pardon!! - gównianej leksyce klasyka starego jak Ziemia-Matka gatunku pt. "witamy w szambie". Wymazany równo cały w gnoju "2 w 1" "wash & go" bohater/narrator NIE MOŻE tego nie widzieć, nie słyszeć, nie czuć - i nie wiedzieć; po to się tak przecież po same słyszące uszy i myślące oczy wybabrał.
"Jaka róża - taki cierń. Nie dziwi nic!"