Autor | |
Gatunek | satyra / groteska |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-10-29 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 3743 |
Janek Kielecki szybkim krokiem wracał ze sklepu z przeźroczystą reklamówką, w której łatwo można było dostrzec dwie butelki wódki. Przed południem, a zwłaszcza w środku tygodnia starał się nie pić, ale tym razem miał ku temu poważne powody. Na marginesie, trzeba podkreślić, że Janek próbuje zawsze trzymać się swoich zasad, a każde ich złamanie jest konsekwencją nieoczekiwanych zbiegów wydarzeń, okoliczności, w których po prostu, najnormalniej w świecie się gubi. W każdym bądź razie, to nie zmienia faktu, że prawdziwi dżentelmeni gorzałę piją po dwunastej, i on o tym dobrze wiedział. Kiedyś, wbrew sobie zresztą, wypił wódkę z „gwinta”, ale wtedy to nie było innego wyjścia, bo założył się z sąsiadem. Tak to przez całe życie z kieliszków pija, bo choć to zasady pijackie i dla większości mało ważne, to jednak jego własne i sam je przecież stworzył aby przestrzegać. Innym razem złamał swój „kodeks”, gdy zdenerwował się po wyrzuceniu z kolejnej pracy. Mianowice, pomagał przy budowie galerii handlowej, gdzie zarabiał niemałe pieniądze, ale majster się go uczepił, że niby wiecznie przerwy robi i nie miał z niego pożytku. Tak się zdenerwował, że poczęstował się ostatnim papierosem z paczki Franka ze Stuposian, wiedząc że ostatniego to nawet kurwa nie bierze...
Tym razem to, co zmusiło Janka do pójścia tak wcześnie do sklepu po wódkę było spowodowane telefonem od mamusi z Kanady, która niespodziewanie oznajmiła, że za tydzień przyjedzie, po pięciu latach nieobecności, odwiedzić dom rodzinny. Powinien się cieszyć z wizyty rodzonej, bo matka jest jedna i najważniejsza, ale lata jej nieobecności dużo zmieniły w jego życiu.
Dom, w którym obecnie mieszkał nadawał się do gruntownego remontu i mamusia wiedziała o tym, wyjeżdżając za ocean. Dlatego regularnie, co miesiąc, wysyłała połowę swojej pensji na konto Janka, który obiecał doprowadzić chałupę do takiego stanu, że jak wróci, to własnego domu nie pozna i będzie tylko z zachwytu zdychać. Uwierzyła pani Kielecka w obietnice syna, chociaż nigdy nie miał stałej roboty i pieniądz się go nie trzymał, ale wyjeżdżała z nadzieja, że jak sam zostanie z domem, to skończą się koledzy, pijaństwa i przepuszczanie pieniędzy. W sumie jakże mogła wątpić, skoro dostawała od Janka regularnie listy, w których pisał szczegółowo, fachowym słownictwem, o postępach budowy. Jej zdaniem musiał lubić tę robotę, bo tak pięknie pisał o mieszaniu zaprawy, układaniu płytek i parkietu, montowaniu instalacji sanitarnych, a nawet wymianie sieci elektrycznej z aluminiowej na miedzianą, podpierając się przy tym prawie że naukowym językiem. Najwięcej radości sprawiały jej dołączane zdjęcia z postępów budowy. Gdyby nie opisy, to w życiu nie uwierzyłaby, że to ich chałupa tak cudownie się zmienia, ale widocznie taki postęp teraz w Polsce. Pięknych czasów dożyła, że nawet w Kanadzie pochwalić się swoim domem można.
Janek wszedł do kuchni, wyciągnął jedną butelkę z reklamówki, usiadł przy stole i nalał wódki do szklanki. Gdy wypił całą jej zawartość, łykając jak herbatę, odpalił papierosa. Zrobiło mu się lżej trochę w duchu, to i mógł zacząć normalnie myśleć. Tydzień czasu to nie tak mało, można by coś nowego wymyśleć ale pomysły wyczerpane, a dolarów coraz mniej. Listy do matki pisał razem z Kazikiem, co całe życie na budowie robi. Fachowiec pierwszej maści, to problemów z opisywaniem postępów w remoncie nie miał, zwłaszcza jak wypił trochę. Ma się rozumieć, za każdy list flaszkę musiał Janek stawiać, bo usługa fachowca kosztuje. I jak tu pieniądze mają się uchować, nawet te kanadyjskie, zagraniczne. Swego czasu aparat fotograficzny też musiał kupić, bo mamusia zdjęcia chciała oglądać i zachwycać się tym ich pięknym domem. Pogadał z Frankiem Sośnickim z drugiej strony wsi, co nowy dom stawiał, i za drobną opłatą w postaci wódki, zdjęcia robił na bieżąco z postępów na jego budowie i podpisywał jako swoje. Praca szła tam pięknie, że nieraz Janek spoglądając na zdjęcia, myślał że to naprawdę jego chałupa na tym zdjęciu stoi.
Teraz główkował, co zrobić żeby mama wyjechała z Polski z myślą, ze ten dom faktycznie wyremontował. Po śmierci ojca wyemigrowała, bo nie miał kto zarabiać pieniędzy, a w Kanadzie życie sobie na nowo ułożyła. Poznała tam Polaka w swoim wieku i razem sobie tam żyją. Niedawno obiecywała, że przyjedzie do ojczyzny z nowym mężem dopiero na wesele syna, ale te listy i zdjęcia musiały ją tak niemiłosiernie zachwycić, że postanowiła szybciej przybyć do rodzinnej wsi. W ślub Janka wierzyła, bo jej fotki wysyłał z piękną narzeczoną i opisywał w listach jaką to cudowną ma tę Mariolę. W rzeczywistości do zdjęcia pozowała Anka Gałuszkowa z Bolestraszyc, bo ją Janek prosił. Początkowo odmawiała, bo innego narzeczonego przecież miała, ale jak dostała dolary, od razu inaczej na sprawę spojrzała i nawet do tych zdjęć się uśmiechała, a do Janka tuliła niczym do swego chłopa. Wódki też wypiła sporo przy okazji, bo gości w domu Kieleckich co dzień było tyle, że konkurencje miejscowej knajpie robili. Pił tam każdy, kto przyszedł z flaszką, albo i nieraz bez. Ankę którejś nocy ten prawdziwy narzeczony złapał w łazience z tym nieprawdziwym narzeczonym i już nie była niczyją narzeczoną. Do zdjęć też już nie chciała pozować, bo jak już ją Janek miał, to nie jest tak na niby, i jak sama stwierdziła: „ona kurwą nie będzie”. Nawet na pieniądze już się nie skusiła i kilka tygodni temu wyjechała ze wsi do miasta, do pracy. Ponoć w Lublinie teraz pracuje jako kelnerka w pizzerii.
Wieczór nastał, w kuchni już nie siedział tylko Janek, dołączyli do niego bracia - Mieciu i Zbysiu Gwizdowie - sąsiedzi i stali bywalcy w domu Kieleckich. Oczywiście obydwaj pozostawali na bezrobociu i tylko czasami pomogli rodzicom na gospodarstwie. Teraz rozmyślali tak razem, we trzech, w czym miała im pomóc kolejna butelka wódki. Przesadne w tym miejscu byłoby stwierdzenie: „co trzy głowy, to nie jedna”, ze względu na poziom intelektualny debatujących. W ich przypadku musiałoby się użyć zmodyfikowanej wersji przysłowia – co dziewięć siódmych głowy, to nie jedna- ale jakby to brzmiało…
Z flaszki ubywało, a pomysłu jak nie było, tak nie ma. Jankowi jeść się zachciało ale poza kilkoma kanadyjskimi dolarami nie miał gotówki, a w lodówce i spiżarni puściutko. Wszystkie ziemniaki na frytki poszły, a przetwory od ciotki Anieli na zagrychę, bo zapotrzebowanie na jedzenie w czasie imprez jest duże.
- Nic tak nie wymyślimy, chodźmy do pokoju, może coś w telewizji chociaż będzie - powiedział Mieciu.
- Głodny jestem, to myśleć nie mogę. Załatwilibyście coś z domu – wstając z krzesła rzekł Janek. - Wódkę kupiłem, to wy jedzenia dajcie.
- Dobra, skocze do domu, coś przyniosę – rzucił niechętnie Zbysiu. Wstał ociężale z krzesła, jakby przespał na nim całą noc, ubrał kurtkę i wyszedł z domu, a Mieciu z Jankiem przenieśli się z butelka i szklankami do pokoju, gdzie włączyli telewizor.
Siedząc na kanapie, wpatrywali się bezmyślnie w ekran, a Janek skakał po kanałach, szukając punktu zaczepnego.
- O, jest! Zostaw to! - Wykrzyknął Mieciu i aż mało nie podskoczył z kanapy. - Patrz, co tu się będzie działo!
Zatrzymali się na filmie dokumentalnym, nawiązującym do zniszczenia dwóch wież budynków World Trade Center.
- Patrz jak rozwalili, jak się wszystko pali – Mieciu nie mógł wyjść z podziwu.
- Takie rzeczy tylko w Ameryce, tam to strach normalnie żyć. Dobrze, że u nas chociaż samoloty nad wsią nie latają... - Janek przerwał na chwilę, po czym wstał z miejsca i klasnął w dłonie. - Mam! Terrorystów u nas nie ma, ale dom się spalić zawsze może!
Mieciu popatrzył na kolegę z niedowierzaniem, a po chwili namysłu przytakując dodał:
- W sumie, tak. U Nowaków w Zarzeczu tamtego roku całe gospodarstwo poszło z dymem, jak stary Nowak po pijaku, z petem w łóżku przysnął.
- Dokładnie, czyli plan już mam. Spalimy dom, tak żeby mamusia nie poznała czy to ten stary, czy ten na niby, wyremontowany. Jak wyjdzie, że to przez przypadek, to i odszkodowanie dostanę.
- Jaśku, ty to masz łeb nie od parady. Ty się marnujesz na bezrobociu, w gminie powinieneś pracować, dodatki unijne załatwiać!
Gdy już układali plan działania, Zbysiu przyniósł chleba i konserwy rybne. Przy jedzeniu doszli do porozumienia, że nazajutrz, jak Jasku na pocztę pojedzie zadzwonić do matki, to bracia wezmą się za wzniecenie ognia w domu, wylewając wcześniej benzynę w pomieszczeniach. Co cenniejsze rzeczy postanowili niepostrzeżenie, do domu braci wynieść w nocy, tak żeby ciekawości u sąsiadów nie wzbudzić. Gdy już mieli się rozstawać, Mieciu zapytał Janka, zresztą słusznie, co zrobi ze sprawą narzeczonej.
- Powiem mamie jak jest - że do miasta za robotą pojechała, bo chce na nasze wesele grosza uzbierać. Ucieszy się, ze dziewczę samodzielne jak ona i o przyszłości myśli.
Następnego dnia, gdy już wynieśli cenniejsze rzeczy, Janek udał się na pocztę. W tym samym czasie chłopaki wzięli kanister benzyny i zakradli się od ogródka domu Kieleckich.
Janek podenerwowany układał w myślach przebieg rozmowy. Zadzwoni pod pretekstem, że chce znać dokładną godzinę przyjazdu, bo niby chce dom wysprzątać i jakieś małe przyjęcie powitalne zorganizować. Matka wysyłała mu kartę telefoniczną, taką do automatu, bo z niej tanie połączenie za granicę były. Telefon komórkowy też miał ale dawno nie ładowany i praktycznie bezużyteczny teraz leżał, gdzieś w pokoju Miecia i Zbysia.
- Halo! Mama? Cześć, tu Jasiu, twój synek. O której planujesz przyjechać do domu? – Prawie krzyczał na całą pocztę, aż skupił na sobie uwagę wszystkich obecnych w urzędzie. Stał tak, przeskakując z nogi na nogę, a jego twarz stawała się coraz bardziej czerwona.
- Jak to, nie przyjedziesz? Ale przecież... - przerwał, odkładając słuchawkę z wielka siłą i wybiegł z poczty, zostawiając zdziwione spojrzenia pracowników i klientów.
- Boże, moja chałupa! - Biegł w stronę domu, widząc w oddali unoszący się dym dokładnie w miejscu gdzie stała rodzinna posiadłość. Gdy dobiegł na miejsce, dym gryzł go w oczy, a przed domem stali gapie -dom rodu Kieleckich bez wątpienia płonął. Ludzie zaczęli spoglądać na niego, niektórzy mówili, żeby się nie martwił i ze to szczęście w nieszczęściu, ze go tam nie było. I jakby był do tego pijany, to by pewnie żywcem spłonął. Janek stanął blady, nie mógł słowa wypowiedzieć, w załzawionych oczach tylko ogień mu się odbijał, a wzrokiem braci Gwizdów zaczął szukać. W końcu sami podeszli do niego, a Zbysiu nawet oczko dyskretnie mu puścił.
- Co żeście, kurwa, najlepszego narobili!
Ci, obejrzeli się na siebie, spojrzeli wokół, czy nikt nie słyszy, a Mietek puknął się palcem w czoło. Wziął Janka pod rękę i zaczął szeptać, rozglądając się na boki i upewniając czy nikt ich nie obserwuje.
- Co ty chłopie wygadujesz? Zamknij się, bo się domyślą i policji wydadzą.
- Nie przyjedzie.
- Właśnie, że gamoniu policja przyjedzie. Zawsze przyjeżdża!
W oddali słychać było wycie syren wozów strażackich, a ludzi przybywało, bo to choć tragedia, to zawsze jakaś atrakcja we wsi.
- Matka! Nie przyjedzie. Dzwoniłem, to powiedziała ze w tym roku już do Polski nie zawita, bo super robota jej się trafiła. Ale w następnym jak zawita, to tylko żeby na wczasy nas nad morze wziąć, znaczy mnie i narzeczoną. Powiedziała jeszcze, że dom jest mój, bo ona kiedyś sobie swój postawi ale w mieście...
Janek przykucnął i zaczął płakać. Chłopakom się go widocznie trochę żal zrobiło, bo spojrzeli na siebie, a Zbysiu zaczął pocieszać:
- Wstawaj, do nas pójdziesz mieszkać. Zresztą i tak ciągle razem siedzimy, tyle że teraz to ty gościem będziesz. Aparat fotograficzny schowany, to zdjęcia w listach dalej będziesz matce wysyłał. I pamiętaj, to był twój pomysł. Tak ci tylko przypominam, żebyś czasem nie wpadł na pomysł głupot na komendzie gadać.
- Mam schowaną flaszkę w polu, to ją dziś obalimy. Nie ma co się smucić – Mieciu nawet się uśmiechnął. – Zagrycha też będzie, bo mama w domu kurę biła.