Autor | |
Gatunek | biografia / pamiętnik |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-11-16 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 4083 |
Tytułem wstępu
Tekst `Mój Wrocław` otrzymałem w maszynopisie po ukraińsku od ukraińskiego poety i pisarza. Wydał mi się tak interesujący, że odrobiłem lekcje ukraińskiego w roli samouka i przetłumaczyłem go na polski. Pokazuje on Wrocław lat 1928/29 oczyma ukraińskiego młodzieńca, ciekawego świata i marzącego o karierze literackiej.
Ułas Samczuk, urodzony w roku 1905 w Dermaniu k/Ostroga, to jeden z najwybitniejszych pisarzy ukrainskich XX wieku. W roku 1927, w czasie ćwiczeń zdezerterował z Wojska Polskiego i znalazł się w Niemczech. W Bytomiu zaprzyjaźnił sie z rodziną Blume. We Wrocławiu z przyjacielem Hermanem Blume, przez kilka miesięcy studiował na Uniwersytecie Wrocławskim. Po II wojnie wyemigrował do Kanady, gdzie zmarł w roku 1987.
Poniżej zamieszczam I część wspomnień, ca 15% tekstu. Jeśli wzbudzi Państwa zainteresowanie, będe sukcesywnie zamieszczał na portalu kolejne odcinki.
Ułas Samczuk
MÓJ WROCŁAW
Fragment wspomnień z tomu „Moja granica”
Z ukraińskiego tłumaczył Alf Soczyński
O ile pamiętam, blisko godziny wpół do dziewiątej, byłem na miejscu. Na peronie poczułem oddech wielkiego miasta. Olbrzymie sklepienia dworca, ludzie wydają się karzełkami, dźwięki szumem z gromami, przygłuszone głosy, rozproszone światła. A gdzież ten Herman? Jest!
Oto on, wysoki, w szarym płaszczu i ciemnym kapeluszu, podchodzi z naprzeciwka. Ściskamy ręce, wymieniamy się słowami, przywołujemy taxi. Jedziemy niedaleko od dworca, na Gartenstrasse 15(dziś ul. Piłsudskiego). Wielki pięciokondygnacyjny kompleks masywnego budynku z ciężkimi drzwiami, wysokimi oknami, szerokimi schodami. Nasze mieszkanie na parterze ma pięć pokoi i jeden z nich zajmujemy my. Obszerny, wysoki, dwoje okien, kaflowy piec, dębowy stół, szeroka kanapa, głęboki fotel, para krzeseł i dwa łóżka z puchatymi pierzynami. Wszystko wielkie, grube, ciężkie. Takaż i ich właścicielka – wdowa, handlarka, sama w całej tej przestrzeni, zawsze nieobecna. Cisza, zapach pustki, chłodno.
Herman zakłopotany, on nie lubi demonstrować swoich nastrojów, ale to widać nawet po nim, choćby po tym, jak wkłada z powrotem kapelusz. Od razu wprowadzamy wspólne porządki – razem kładziemy się, razem wstajemy, razem idziemy do uniwersytetu, razem spędzamy cały dzień i razem wracamy.
Życie wielkiego miasta wymaga próżności, dzień był za krótki, nadrabiało się nocą. Wielki gospodarczy „bum” tych lat dyktował nastrój. Wszystko żyło, buszowało, śpiewało. Rewolucyjnie zmieniały się kobiece mody, zagrzmiał dźwiękami film, zadźwięczały saksofony, pomknęły samochody, oślepiły migotliwe, kolorowe reklamy.
Nasz dzień zaczynał się o godzinie dziewiątej. Wstawaliśmy bez entuzjazmu. Temperatura pokoju była bliska ulicznej. Takaż temperatura kawy, jaką zostawiała nam gospodyni za drzwiami, wychodząc do pracy. Łykaliśmy ją pomiędzy goleniem, a ubieraniem się. Jechali tramwajem wzdłuż ulicy Świdnickiej do uniwersytetu nad Odrą, który wyglądał jak starożytny zamek. Tu nasze drogi się rozchodziły. German śpieszył na wykłady prawa, a ja zapisałem się na wykłady profesora Kunemana, który patetycznie, niczym mag wygłaszał oratoria na temat „Jako mówi Zarathustra” F. Nietschego. Temat znany i nieznany. Ja próbowałem to czytać kilka lat temu w ukraińskim przekładzie, bez specjalnego zachwytu i wielkiego zrozumienia. Teraz to miało się powtórzyć w mowie oryginału w swoistej interpretacji profesora Kunemana, znanego literaturoznawcy, ale on mówił tak szybko i z takim zachwytem, że mój skromny zapas niemieckiej szkoły nie mógł sobie z tym poradzić, więc ja nadążałem tylko za jego gestykulacją, tembrem jego głosu, który miejscami dochodził do takiego szczytu, że groził wybuchem. Jego postać w czarnym fraku ze stojącym kołnierzem, z pasiastym krawatem, bardziej pasowała do artysty dramatu niż profesora literatury.
A w ogóle było mi ciężko słuchać wykładów, ze słuchacza zamieniałem się w oglądacza, słowa zamieniały się w obrazy, dźwięki w melodie, a wszystko razem w przedstawienie teatralne. Działała także atmosfera. Ja to przeżywałem. Być pod wpływem najwyższej instytucji naukowej, w zasięgu cywilizacji ludzkiej, samo to jest uczuciem doniosłym. Aule, audytoria, katedry, profesorowie, wykłady… A poza tym menza, biblioteka, korporacje, kawiarnie. Takie słowa, takie pojęcia. Po rannych wykładach kierowaliśmy się do menzy ( jadalni, obszernej sali zastawionej stolikami na wyspie Odry w pobliżu Wyspy Piaskowej). Wiele młodzieży, wiele ruchu, przygłuszony gwar, czterdzieści fenigów za obiad, szklanka piwa, filiżanka kawy, jedli, odpoczywali, palili, głównie zaś rozmawiali. Dość szybko znalazłem się w centrum uwagi. Nie dość, że jedyny tu cudzoziemiec, do tego „rusee, zawsze koło mnie grupa ciekawych. Człowiek niemiecki w ogóle odznacza się ciekawością, a młody szczególnie. W ich zachowaniu sporo czegoś prowokującego... Niedawna wojna zostawiła wiele niepewności, postawiła wiele pytań, nie dając na nie odpowiedzi, pojawiło się wiele nowych problemów i między nimi na pierwszym miejscu była geopolityka.
„Naród bez przestrzeni”. Niedawna wielka próba rozwiązania tego problemu skończyła się fiaskiem. Młodzi Niemcy nie pogodzili się z faktem, że ich kraj przegrawszy wojnę na froncie, przegrał ją wewnętrznie. Zawiodła idea. Do władzy doszli ludzie słabej woli, naiwnej wiary, złowrogiego internacjonalizmu. Triumfowała perfidia Anglii i szowinizm Francji. Czuć było potrzebę rewanżu, szukanie sojuszników. Rosja Lenina pierwsza podała przyjazną rękę. Pytanie o wschodnią Europę było pierwszym punktem w programie nowej geopolityki, sprowadzona do 120 tysięcy niemiecka armia tworzy jądro przyszłych sił zbrojnych nie tylko Niemiec, ale i ZSRR. Jej fachowcy szkolą czerwonych dowódców, pomagają formować jej sztab. To były Niemcy, które wysłały tam czarodziejskiego Lenina, to były także one, które pomogły mu stanąć na własnych nogach.
Wtedy jeszcze była żywa doktryna wschodniej polityki Bismarcka, któremu zdawało się, że sojusz niemieckiego intelektu i rosyjskiego ducha mógł by dać piękną symbiozę współdziałania tych dwóch antytez dla europejskiej syntezy.
Ja nie należałem do rodzaju urodzonych polityków, ale siłą faktów byłem wciągnięty w tę atmosferę młodych ludzi, którym wszystko wydawało się możliwym i którzy tworzyli fantastyczne plany swojej przyszłości. Główne marzenie – przestrzeń. Raum. Przestrzeni, przestrzeni, przestrzeni! Skąd wziąć przestrzeni? Afryka, Azja? Za daleko, za późno, nienaturalnie. Europa! Ich oczy zwrócone są na wschód. Jeszcze raz „Drang nach Osten”. Nieopanowane przestrzenie, nieuregulowane rzeki, bezdrożne gubernie. Pytanie tylko, jak tam przeniknąć. Czy zasobami Bismarckowskiego aliansu, czy drogą Gotów i Ostrogotów, którzy kiedyś tam bywali, zgubili tam guzik, jaki trzeba znaleźć i zwrócić ich potomkom w Berlinie. Do tego trzeba było przesunąć Wisłę do Dniepru, Dniepr do Wołgi, Wołgę do rzeki Ob. Rozpocząć wędrówkę narodów w odwrotnym, pozaczasowym kierunku.
Dynamiczni ludzie, wielkie plany, ale czy realne? My ocenialiśmy je ze stron „Kuriera Lwowskiego”, „Krakowskiego Ilustrowanego”… Sądziliśmy, że to nie stanie się z woli Warszawy. Gdyż tam to nazywało się „marzeniami ściętej głowy”, a tutaj była pasja ludzi, którzy wymyślili nawet mapę. Niemcy - obudźcie się! Słowo imperializm wymawiało się z pobożnością.
Laboratorium marzeń, forum objawień. Widzieć tych ludzi z bliska, czuć ich temperament, zarażać się ich dynamizmem, to było duże przeżycie. Nie muszę się z nimi zgadzać, to jest dyskusja, mogę zaprzeczać, ale te kontakty dają siłę i po swojemu wzbogacają.
Przy mnie zawsze byli ciekawi ludzie.
- Wiesz… Ja dzisiaj zapoznałem się z szczególnie ciekawymi ludźmi, raz po raz chwaliłem się Hermanowi. – Ja jeszcze nie słyszałem od ciebie, że kiedykolwiek poznałeś ludzi szczególnie nieciekawych – śmiał się Herman.
Rzeczywiście – tak! Dla mnie oni są ciekawi. To jest uniwersytet… Śmietanka młodzieży. Możliwe, że najmniej ciekawym było samo otoczenie Hermana. Paweł Martin z Bytomia, Burkhard z polskich Katowic. Oni siadali przy partii skata i mogli tak przesiedzieć całą noc. Chociaż z drugiej strony nie było z tym tak źle. W czasie pięknej jesiennej pogody, po kolacji w mensie mogliśmy pójść wesołym bulwarem wzdłuż brzegu Odry z jego klonowym rzędem, hen do eleganckiej willi, na frontonie której uśmiechał się prowokujący napis „Oder Cafe”. Jak tylko przy wejściu zapaliły się jego lichtarze z brązu, tam już poczynało rozbrzmiewać „ gaudeamus” studentów. Dwie sale owalnych marmurowych stolików z miękkimi krzesłami służyły kawoszom. Tam można było spotkać także przedstawicielki piękniejszej połowy ludności, ale ta trzecia, ciemniejsza, z kwadratowymi drewnianymi stołami bez nakrycia, to było królestwo „burszen”(mężczyzn) i piwa, a do tego „skata”. Dla „freulain”(panienek) tam niewiele było miejsca. Pieniste kufle monachijskiego, papierosowy dym, szorstka, nieszlifowana mowa. Na ścianach portrety Hindenburga, Bismarcka, Starego Fryca. Obsługiwały dziewczęta w czarnych satynowych uniformach z białymi kokieteryjnymi fartuszkami.
Nasze towarzystwo, oczywiście, zajmowało miejsce na forum piwa. To należało do dobrego, męskiego tonu. Mnie ono nie bardzo smakowało, ale solidarność wymagała ofiar. Nie piłem piwa, nie grałem w skata, nie zaciągałem się dymem cygar czy papierosów. Na mnie przypuściła atak opozycja, ale bez powodzenia. Dopóki moi kumple rżnęli w karty i wypijali po pół tuzina piwa, ja mogłem wypić jedną kawę, przejrzeć „Schlesische Zeitung”, „Berliner Tageblat”,”Berliner Illustierte”, „Wiener Zeitung” i tym samym dowiedzieć się, co dzieje się na arenie politycznej… Zacząłem wiedzieć, kto to taki Gustaw Stresemann, Herman Muller, Aristid Brian, Frank Kellog. To był czas zawziętego sporu o wojenne odszkodowania, obsadzenia Nadrenii i Zagłębia Ruhry, czas paktu Kelloga-Briana, dominacji socjaldemokratów i partii Centrum...Z silnym zabarwieniem partii Taelmanna oraz antagonistów niemieckich nacjonalistów Gugenberga… Czas „swobody ducha” w stylu Tomasza Manna, Ryszardy Guch, Emila Ludwika… Czas ostrych ataków na niemiecki nacjonalizm w duchu powieści Ericha Remarque „Na zachodzie bez zmian”, czas wielkich starań liberalnej prasy, zwłaszcza Ulsteina, by zatrzymać Republikę Weimarską w środku pomiędzy ostrymi liniami komunizmu i narodowego socjalizmu.
To nowe, ciekawe, intrygujące.
Dlatego ja nie miałem pretensji do moich kolegów o ich skata… To było w ich normie. Do tego dochodziły inne zainteresowania – dziewczyny, polityka, sznaps (wódka), czasem sport. Skrajne zjawiska, jak na przykład alkohol działały na niektórych wyjątkowo silnie. To nie było jak napój, lecz można powiedzieć, jak dynamit. Niebezpieczna gra. Dla jej prowadzenia trzeba było specjalistów… W „Cafe Oder” podawali go w małych flaszeczkach w kształcie gruszki o nazwie galon i wypić taki galon o zawartości dwóch zwyczajnych kubków uważane było za bohaterstwo, godne orderu „Za dzielność”. Dochodziło do zawodów, szły zakłady, dawane były premie. Nie często zdarzali się tacy, którzy mogli wypić galon tak lekko, jak litrowy kufel piwa. I tutaj wreszcie pojawiało się pole do popisu także dla mnie. Ja łatwo przyjmowałem wyzwanie jakiegokolwiek współzawodnika, spokojnie do dna wypijałem ten galon, zagryzałem solonym preclem i nic… Robiłem się tylko trochę weselszy, po czy wszyscy przyjaźnie śpiewaliśmy „Gaudeamus” świętując zwycięstwo.
Do takich wydarzeń dochodziło także w „Schweidnitzer Keller”( Piwnicy Świdnickiej). Jest to robiące wrażenie miejsce Wrocławia, szczególnie staro-gotycka budowla Ratusza na placu Świdnickim. Jego ciosane sklepienia pokryte fantastycznymi scenami z mitologii germańskiej, zawsze były ciasno zapełnione dymem tytoniowym i w tym dymie widniała niezliczoność wszelakich oblicz twarzy, między którymi spory procent stanowili studenci, którzy zajmowali określone miejsce w hierarchii, o nazwie „żelaznych”, na znak tego, że ich studenctwo nie mogło się skończyć i stało się profesją ich życia. Herman uczcił ich pieśnią własnej kompozycji o nazwie „Bucht Kozaken” ( kozacy z taboru) :
„To kozacy taborowi – dziki, szubieniczny chór. Jak żwawo oni chwytają swoje kufle za pięknie wygiętych uszek zwór”.
To była ballada o heroicznym życiu tych „rycerzy Bachusa” i śpiewano ją na stojąco jak hymn przy każdej okazji.
My przychodziliśmy tutaj nie tyle na piwo, jak raczej z ciekawości i patriotyzmu. To jest bowiem część tradycji bytu narodu, o czym mówi się nawet w jego hymnie narodowym. Pić piwo, zwłaszcza pić go chwacko, uważało się za dobry ton na drodze do powodzenia obywatela.
Przykładem tego mogą być organizowane zjazdy piwoszy znane na cały świat jako „Ferajna studencka” z ich burzliwymi komersami i brawurowymi „menzurami”, na jakich młodzi ludzie w uniformach swoich organizacji ze szpadami wykonywali rytuały swoistej uroczystości i braterstwa. Każdy uniwersytet miał ich kilka, na wrocławskim było ich z pół tuzina, a największy miał nazwę „Silesia”.
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bezbłędne / znakomite