Autor | |
Gatunek | przygodowe |
Forma | artykuł / esej |
Data dodania | 2018-08-04 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1287 |
SZIPOT
Lwów to najpiękniejsze polskie miasto, a Warszawa to najpiękniejsze ukraińskie miasto ( słowa jednego ze spotkanych Ukraińców).
PODRÓŻ TAM I Z POWROTEM. Startujemy z Kielc autobusem do Przemyśla. Jadą z nami Polacy, ale i Ukraińcy. Kilka godzin, niektórzy już szykują się na nadchodzące rozrywki. Krąży butelka wódki wśród młodych ludzi, a kiedy jeden z nich wyciąga puszki z piwem to starsza kobieta wkracza do akcji: chyba nie zamierza pan pić piwa w autobusie! Seteczki jednak znikają w gardłach wśród siedzeń, by ułatwić pokonanie podróży. I docieramy do Przemyśla, gdzie czeka na nas nocleg u znajomego.
Piwo dla gospodarza i dla nas, a potem spacer po mieście. Całe ciągi pięknych, ale zaniedbanych kamienic. Na jednej z nich gargulce jako sztukateria na fasadzie. I działki zabudowane kamienicami ciasno, pod kątem – na przykład 3 na jednej działce.
Nagle na rynku słychać pijackie śpiewy. My idziemy wypić piwo nad Sanem i dochodząc na bulwar widzimy, że wielu tak robi. Ale pojawia się patrol Straży Miejskiej i my oddalamy się. Potem nasz gospodarz ujawnia nam, że tego dnia jeden z klubów piłki kopanej z tego miasta obchodzi setną rocznicę powstania. Tak, zwróciliśmy uwagę na grafitti typu: jebać czuwaj! Chodzi o harcerzy? Nie, jedna strona miasta kibicuje jednemu klubowi – granicę wpływów stanowi San. Akurat nazywa się on Czuwaj.
Sam Przemyśl ładny, ale biedny i dziwny. Kilku słoneczników na krzyż i żadnego salonu tatuażu. I tam zaczyna się strefa wpływu czeboraka. To taki naleśnik złożony na pół, z farszem w środku, smażony w głębokim oleju. Ceny niskie dla turystów, bo i miejscowi biedni. Warto zobaczyć tam Centrum Dowodzenia Obrony Cywilnej mieszczące się w podziemiach SP 14 – do obejrzenia po telefonicznym uzgodnieniu. Plus Kopiec Tatarski i mieszcząca się na nim zjeżdżalnia saneczkowa. I park pod Kopcem.
Plus, ni z gruchy ni z pietruchy, knajpa „Posłusznie melduję” poświęcona Szwejkowi, gdzie nie ma czeskiej muzyki, tylko Anglicy wyruszający do Lwowa na zjazd świadków Jehowy. Biorę piwo. Małe czy duże? A jakie jest duże? Litrowe. To biorę duże.
A potem, jak się już pozbieraliśmy ( to znaczy ci, którzy byli niepozbierani) idziemy na dworzec PKS, a stamtąd busik do granicy za 2 złote. Spieszy nam się i chociaż widzę to, co tam się odbywa, to idziemy na Ukrainę. Granica. Ponura ukraińska celniczka i już jesteśmy z tamtej strony. Piwo na rozruch i maszrutka do Lwowa po 53 grywni od twarzy. Takich busów już w Polsce prawie nie ma – w takim stanie technicznym. Ta droga jest dużo krótsza, ale my jedziemy zakosami. Sama trasa Lwów - granica jest całkiem całkiem, jak zapomniana powiatowa polska droga, taka którą gminy przejęły od powiatu, ale to po bokach… Jeden pas jest w miarę przejezdny i kiedy spotykają się dwa pojazdy jadące z naprzeciwka, to pojawia się problem. Choć momentami są odcinki, gdzie asfalt zniknął zupełnie. A my po takich siołach zbieramy i wysadzamy pasażerów. Ale za to większość tych betonowych wiat przystankowych wyłożona ślicznymi mozaikami. Zabudowa rzadsza niż w Polsce i wiele pustych przestrzeni. A poza tym tu pasą się konie, tam krowy, a tu w zagrodzie siedzi koza. A w następnej następna koza. ( Potem, już wracając przez Polskę, zastanawiam się nad tym, skąd u nas bierze się mleko. Ukraińskie krowy i kozy widać często – polskich prawie wcale.)
Wysiadamy nieopodal dworca kolejowego we Lwowie. Mini bazarek, głównie starzyzna. I dworzec, wielki, tłum wokoło się kłębi. Wielu żołnierzy, bo Ukraina prowadzi wojnę. Wchodzimy i kupujemy bilety, a potem bar i kibel. A ja przeżywam szok kulturowy. Tu bar, tam bar, a tu sklep z pamiątkami – a w każdym piwo, wino, wódka ( poza żarciem i fantami oczywiście), wszyscy piją i nigdzie nie widać pijanych, turlających się, nikt nie leży speneżony. A kibel? Byłem w syfie i dla mnie to nie jest dramat, sranie na skoczni, ale tam to norma. I mimo innych standardów higienicznych sprawia to, że choć brudno, to trudniej się ubrudzić, bo nie dotykasz deski i innych takich sytuacji. Robert mówił: weź coś na sraczkę, bo tam brudniej; na tym dworcu rozumiem w czym rzecz.
Wsiadamy w elektriczkę. Pociąg do Wołowca kosztuje po 37 grywni od twarzy, a na bilecie masz numer miejsca i bileterka kieruje dokąd masz iść, a potem sprawdza, czy usiadłeś tam gdzie trzeba. I ta podróż trwa ponad 3 godziny, a kosztuje taniej niż ta busem od granicy. Jedziemy powoli, wokoło równiny, które po półtorej godziny powoli przechodzą w krajobraz z górami na horyzoncie, a potem nagle jesteśmy w górach. I te góry są coraz wyższe. Gadamy z Ukraińcami, którzy jadą z nami i wiozą coś, co mnie przypomina orczyki. Ale to okazuje się być drążkami do przenoszenia krawężników, a oni jadą w delegację by układać chodniki. Jedziemy na siedzeniach trzech naprzeciw trzem, więc dużym dorosłym jest ciasno.Za oknami śliczne cerkwie, wszystkie w żywych kolorach. Ukraińcy tłumaczą nam, które są unickie i czym różnią się od prawosławnych.
Marcel jest spory i idzie położyć się przy wyjściach z wagonu. Koło kibla, ale tam jest przestrzeń. Dojeżdżamy po 3 godzinach, a trzeba jeszcze dostać się do góry, a tam już czekają busiarze. Szybko się dogadujemy. Po 70 grywni za kilkanaście kilometrów, ale pod górę i miejscami przeraźliwie ciasno. A potem to już per pedes na górę. Nie potrafię powiedzieć jak długa ta droga, ale co najmniej kilometr. To ichni park narodowy i powinniśmy ujścić opłatę, ale umundurowany funkcjonariusz akurat gapi się w swoją komórkę i przechodzimy darmo.
Na górze, przy wejściu na namiotowisko siedzi Afrika i handluje naszyjnikami, fajeczkami i takim rękodzielniczym pamiątkowym badziewiem. Jesteśmy na miejscu.
Elektriczkę do Lwowa z powrotem mamy z Wołowca o 7.40, więc spod rogatek parku musimy wyruszyć około 7.00. Budzimy się półtorej godziny wcześniej, żeby się umyć i spakować. Dogadani wcześniej z bursiarzem – tym razem po 75 grywni za osobę – nie możemy go znaleźć i wsiadamy do takiego, który bierze nas za cenę, za jaką tu dotarliśmy. Na dworcu tłum. Ale czeka nas mała niespodzianka: tym razem elektriczka ( ta sama trasa, ten sam czas przejazdu) kosztuje po 43 grywni od osoby. Warunki w pociągu takie same. Czy mówiłem już, że w tych pociągach nie ma przedziałów, ale siedzenia ustawione po 3 z lewej, 3 z prawej i po 3 naprzeciw? Takiemu szczypiorowi jak mnie jest niekomfortowo, a wielkodupi są tu utrapieniem i przeszkodą dla siebie i reszty. Po ponad 3 godzinach jesteśmy we Lwowie. Postanawiamy obejrzeć trochę z tego miasta i korzystając z tramwaju ( bilet to 5 grywni) docieramy na starówkę. Wrócę do tego dalej.
Pod dworcem rozpytujemy o dotarcie do granicy. I znów jest inaczej: po 150 od osoby. Godzimy się, ale to jest jeszcze przed wyruszeniem w miasto. Kiedy wracamy okazuje się, że po 25 złotych od osoby oferują nam taki kurs. Jesteśmy tak skatowani, że się godzimy. Po drodze nasz woziciel bierze dodatkowego pasażera, coś tam ze sobą uzgadniają, a potem jest telefon. Jak wynika z kontekstu rozumiem, że dopytują, czy na granicy ma dyżur polski pogranicznik Tomasz? Nie ma go, więc ich plan jakby był popsuty – ten co się dosiadł ma ze sobą sporą torbę – a resztę sobie dopowiedzcie. Negocjujemy cenę. Nie mamy złotówek, więc mogą być grywnie? Zjeżdżamy do 800 za nas 4.
Na granicy postanawiamy się obkupić. Ja biorę 4 piwa, chałwę, biały kwas i dwie paczki fajek. Po prostu nie chce mi się dźwigać. Kolega wciska mi wino, żebym je przeniósł przez kordon. Poza tym biorą dla siebie suszone kalmary, wódkę, chałwę, wina. Jeden z kolegów chce jeszcze kupić „Kozaki” – to takie ichnie papierosy bez filtra, ale skoro Polacy nie chcą takich kupować, to nadgraniczne sklepiki ich nie sprzedają –bo niechodliwe. ( Tu dygresja: kiedy je pierwszy raz przywiózł to miały 24 substancji smolistych i 2,4 nikotyny. Dziś mają 12 smoły i 0,7 nikotyny. Zmiany, zmiany.) Przyjeżdża rzeszowski PKS i wyrzuca przed granicą całe stado chasydów. Wygląda to tak, że zamierzają ją przebyć pieszo!
Wymieniamy resztki grywni i kierunek kordon. Sprawdzają plecaki. Tam jestem świadkiem rozmowy pogranicznika z panią. Poprzednio miała ze sobą 3 paczki papierosów ( wolno mieć dwie) i za tą trzecią zapłaciła 210 złotych kary - !!! Po polskiej stronie trwa orgia handlowa – wódka, papierosy. Obok snują się pijani zombie. Tablice wokoło zakazują takich praktyk, ale nikt tego nie pilnuje. Autobus i lądujemy w Przemyślu. Jest wieczór i w kierunku Kielc nie jedzie nic. Rano również, więc jadę busem do Rzeszowa ( 2 godziny). Tam na dworcu, na stanowisku jest autobus za kilka godzin, ale w budynku jest inny rozkład, a na nim autobus za godzinę. Sprawdzam inne warianty: pociągi przez Kraków, z przesiadkami, busów nie ma. To jakaś komunikacyjna makabra. Ale przyjeżdża ten autobus z drugiego rozkładu, wsiadam i po 3,5 godzinach jestem w Kielcach.
Z dworca w Rzeszowie drobna obserwacja: mija mnie dziewczyna w zabandażowanych stopach – ten bandaż to jak onuce zamiast skarpet. A kolo Stopnicy widzę stracha na wróble: latawiec przymocowany do słupka, fruwający nad polem.