Przejdź do komentarzySzipot cz.2
Tekst 43 z 51 ze zbioru: poważne historie
Autor
Gatunekprzygodowe
Formaartykuł / esej
Data dodania2018-08-04
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1311

ROZGLĄDAM SIĘ TAM. Poza tym, że napisy cyrylicą, to prawie jak u nas. Tyle, że luźniej. Policja nie widzi, gdy pijesz. Alkohol do kupienia wszędzie – także tam, gdzie rękodzieło pamiątkarskie, ręcznie robione skarpety, mieszanki herbat, drewniane zabawki – wśród tego wszystkiego stoją zgrzewki piwa i flaszki z wódką. Bar na dworcu z wódką? Nic z tego powodu złego się nie dzieje.

Drogi mają fatalne. Pytam o tego Polaka Nowaka, który został tam u nich macherem od dróg. Ich nie obchodzi to, że on uciekł od nas przed prawem. Mówią, że od kiedy jest zaczęto naprawiać drogi. Ja na to, że kiedy się nic nie robi, to ciężko o łapówki – te łatwiej wyrwać przy okazji robienia czegoś. Inna perspektywa patrzenia na te sprawy.


Kiedy z nimi rozmawiam na wierzch wyłażą kompleksy: daleko nam jeszcze do was. Mówię, że się mylą. Poszliśmy innymi ścieżkami. Nie wszyscy muszą mieć to samo i tak samo. To, że alkohol wszędzie, ale nie leżą pijani,  to tylko pierwszy przejaw, że u nich inaczej, ale nie gorzej. I dostrzegam frapujące behawioralne rozwiązania. Trzy mistrzowskie patenty.

Pierwszy to spryskiwacze. Plus chusteczki. Ten zestaw to świetne rozwiązanie na utrzymanie higieny na obozowisku, gdzie nie ma toalet i wody bieżącej.

Drugi to podżopnik. To kwadratowy kawał karimaty, zapinany na pasku na wysokości nerek – i nie obchodzi cię, że trawa mokra. Siadasz, gdzie chcesz, a tyłek masz suchy i czysty.

Trzeci to ognisko. Upiekłem raz ziemniaki w takim naszym ognisku – chtonicznym, horyzontalnym – i zostałem skrytykowany: tyle opału zużyte do przygotowania tak niewielkiej ilości pokarmu? I patrząc na nich w działaniu przyznałem: tak, ja durak.

Ich ogniska to mistrzowskie wykorzystanie tego, co pod ręką. Budują z kamieni palenisko, komin o wysokości ok. 30 centymetrów, drewna układają na wierzchu, a pod spód chrust. Ten komin jest z jednej strony niższy, co tworzy naturalny ciąg, wspomagający palenie wilgotnego drewna. A to grube co spada w głąb tego komina, leżąc w grubej warstwie popiołu pozwala rankiem łatwo uruchomić ognisko od nowa. No i nagrzane kamienie długo trzymają ciepło, i długo je oddają. A na drwa układane w poziomie na szczycie komina doskonale ustawia się garczki.


Tam na górze jest tylko stok, trawa, drzewa i dwa strumienie po bokach stoku. Siuranko może być po tej stronie strumienia, ale na sranko wypada udać się na jego drugą stronę. Mycie? – w strumieniu. Może to ja mam taką tolerancję na chłód, ale kiedy pierwszy raz wstawiam do płynącej wody stopy, to nie wyciągam ich po chwili. Da się myć w niej zęby, a potem okazuje się, że i całe cielsko, łącznie z dupskiem i jajami, ogolić się, a nawet umyć głowę.

Te ogniska – a jest ich wiele – płoną co dnia. Chrust, a nawet takie grube, już nie chrustowe, są do tego używane. Kontekst sytuacyjny: jesteśmy w parku narodowym. I nikt nie marudzi na ten temat. Owszem, to drewno nie pochodzi z wyrębu, tylko jest zbierane po lesie, to z wiatrołomów i tego co strumienie przyniosą. Wania pokazuje mi jak rozpalić takie mokre drewno, gdy ognisko przygaśnie. Nóż, papier toaletowy i idziemy do świerków. Skrobiemy żywicę takiego iglaka w papier i to jest jak rozpałka. Wania mówi: zrób sobie trzy takie piguły.

Robert, gdyśmy się do tego wyjazdu szykowali, mówił, co trzeba zabrać. Zignorowałem jego rady i odcierpiałem za to. Mówił: karimata. Ja: nie przeszkadza mi twarde. Ale karimata to też izolacja od spodu. A tam zimno. Niby lato, ale tam słońce daje ciepło tylko przez 5, 6 godzin dziennie, a wcześniej i potem tylko świeci. I spałem w opakowaniu. Bez latarki dałbym sobie radę, bo w nocy, wbrew pozorom, pod niebem, nie jest ciemno, ale łażący z czołówkami co i rusz mnie oślepiali.


Rano ten co wstawał pierwszy uruchamiał ognisko. Potem lądował na nim garczek z wodą. Kto się załapał na kipiatok, to mógł sobie zrobić kawę. Potem do kipiatoku sypana była herbata. Przed herbatą ktoś już wyciągał flaszkę i bez kawy dla chętnych oczy już szerzej się otwierały. Po parzeniu herbaty w garczkach przygotowywano coś na ciepło na śniadanie: kasza, makaron. Częstujcie się, którzy chcecie.

Potem przychodziła pora na gotowanie barszczu. Ten pojawiał się gotowy około południa, a zanim to nastąpiło wokoło ogniska spotykali się ludzie. Ten przyniósł flaszkę wódki, tamten butlę wina, inny butlę nastojki. Te mocniejsze dzielono po 25 gram. Powoli, spokojnie, nikomu się nigdzie nie spieszy.

Potem szliśmy do wsi, na dół, tam zjadałem obiad. A powrót był trudny, bo pod górę, więc z piwem w plecaku taką popołudniową porą to już prawie nic nie jadłem. A rano od nowa. Wieczorem też coś tam pichcono. Spotkania towarzyskie przy stoliku turystycznym odbywają się pod rozpiętą między drzewami plandeką. A ludzie tam mili i gościnni, nie mam raczej negatywnych wspomnień. Więc tam należy być bardziej powściągliwym niż tu. I oni wszyscy  - no same dobre słowa mi się tu cisną – dali mi taki pozytywny filtr patrzenia na nich. I na siebie poprzez nich.

Rząd budek z pamiątkami. Ręcznie dziergane skarpetki. Wyszywańce na torbach i koszulkach. Naszyjniki i herbaty. I. Jedna półka wina, w półtoralitrówkach, druga półka nalewek, a czasem jeszcze była i nastojka. I to jest na każdym straganie. Nie wiesz, czy smaczne, czy chcesz kupić? – nalewają próbkę gratis. Częstując się tak tu i tam, więc do końca alejki można dotrzeć na gumowych nogach. Bo te nalewki mają sporą siłę, a próbka to ok.20 g. Wieczorem sklepikarze sprzedawali takie rozczęstowane do dwóch trzecich za połowę ceny. Ale tak samo wygląda to przy domach. Sprzedają mleko i sery. I, oczywiście, wino z czernicy. Sery o mistrzowskich smakach.

Niekoniecznie trzeba spać w tym namiotowisku na górze, można wynająć … komnatę. No, kwaterę. Ale do takiej komnaty należało wieczorem zejść z góry, stok stromy, kamienisty i mocno zadrzewiony – ślisko i w dół. Namiot był o wiele lepszą opcją, był tuż obok i był gratis.


Ze wsi do namiotowiska na zboczu góry był dobry kilometr. Drugiego czy trzeciego dnia na teren obozu wjeżdżają quady. Mkną dróżkami między namiotami. Tak, przywiozły tych, którzy chcą to zobaczyć, ale nie chce im się wspinać. Mnie to irytuje. Pytam jednego z hippisów o te pojazdy. Och, taki sposób zarobku, nie ma się co oburzać. A ja myślę, że dlaczego akurat tutaj? W parku narodowym to jest dozwolone? I pytam, drążąc temat, czy nikt nie pomyślał o lektykach? Też na górę, ale cicho i ekologicznie. Hippis odpowiada, że 4 punków wniosłoby mnie tu za flaszkę wódki. No cóż, nie jesteśmy tu więc wszyscy razem – jesteśmy tu obok siebie. Apogeum tych jazd na górę następuje w dzień rozpalenia watry. Pojawiają się też gaziki przywożące po kilka osób. A na jednym z quadów widzę właściciela, który siedzi z tyłu, bo kierownicę oddał turystce – jadą w dół, do wioski. To chyba lekka niefrasobliwość z jego strony, nieprawdaż?

Ale mimo to przyjazd tu oznacza spotkanie przedstawicieli wielu subkultur, poszukiwaczy nowych duchowych ścieżek. Rozmowa odbywa się mieszanką ukraińskiego, rosyjskiego, polskiego – interlokutor anglojęzyczny jest trudniejszy do spotkania. On do mnie po ukraińsku, ja po polsku i mniej więcej się rozumiemy. Staram się słuchać i uczyć, więc po kilku dniach radzę sobie – w moim mniemaniu – całkiem nieźle. Wymieniamy się słowami, objaśniamy ich znaczenie.

A kiedy już wracam do Polski uświadamiam sobie swoją durnotę. Tak, chciałem zabłysnąć. Mówię do nich: kuciapka i oczekuję jakiegoś podobnego rdzennie ukraińskiego słowa. A kiedy nie ma ich już obok mnie, myślę o tym, ze nie zapytałem o to, jak po ichniemu jest krańcówka, zawór bezpieczeństwa albo karta charakterystyki. Nie usłyszałem technicznego ukraińskiego – oj, głupi ja, głupi.


Kiedy już zbliża się czas powrotu, rozmowa coraz częściej skręca w stronę tego, co chcemy zobaczyć we Lwowie. Robert, który bywa tu często, opowiada o tym, co chce nam pokazać. To nie do końca pokrywa się z naszymi ( a zwłaszcza moimi) oczekiwaniami. Krążąc po obozowisku i rozmawiając rozumiem, że przybyli na Iwana Kupałę są dość dalecy od nacjonalizmu. Co chcę zobaczyć? Muzeum UPA. Bez wyjściowego nastawienia, tylko ciekawość tego, jak oni to prezentują. A jest coś takiego? Mnie się wydaje, że powinno, oni mówią, że jest, owszem, knajpa „Bunkier UPA”, ale muzeum? Ja do takiej knajpy nie chcę.  No i przypadek – tam w górach zgubiłem nóż, a obok starego ratusza we Lwowie widzę coś co wygląda jak military shop: tu kupię nóż. A w środku zaskoczenie: to mikromuzeum ukraińskich formacji militarnych od początku XX wieku. Manekiny w mundurach, plansze, mnóstwo gadżetów z epoki i zdjęcia ważnych postaci z opisami. 10 grywien za wstęp. Chcę to zobaczyć. Od Strzelców Siczowych po dziś. Są Kozacy z czasów I wojny, jest żołnierz 14 dywizji „Gałyczyna” ( oprowadzacz mówi, że to budząca największe kontrowersje część ekspozycji) i jest też manekin w uniformie UPA. Ale jest też manekin w mundurze 49 pp sprzed września 1939 – pelerynka, kapelusz ( nie taki jak u strzelców podhalańskich – bez piórka, z wywiniętymi brzegami i otokiem błękitno żółtym) – bo to pułk huculski był. To akurat fajne, ale czy Huculi to Ukraińcy? Oprowadzacz mówi o faktach, te uwypuklając stosownie do ekipy zwiedzającej, tamte pomijając. Bez konfrontacyjności, raczej siląc się na obiektywizm. A na końcu obszerna prezentacja Majdanu: zdjęcia, gadżety – kij hokejowy używany zamiast bejsbola!

W budach z pamiątkami papier toaletowy z twarzą Putina. I fikcyjne blankiety prawa jazdy – biorę taki z Putinem. Z normalnym zdjęciem, bo jest i taka wersja, gdzie ma on fiuta na twarzy. Jest też dokument Trumpa – mam też Dudę, mówi sprzedawca.

A potem spotykamy Ihora i wyruszamy na spacer po mieście z nim.  Ma spokojnie z 7 dych, ale prowadzi nas do nowoczesnej ( on sam też disajner) mrocznej knajpy -  pub „Dante”.  Na ścianie nad barem dekoracja z banknotów różnych państw – na polskiej setce jakaś obca twarz. A, to jeden z członków lwowskiego zespołu muzycznego KURWA MAĆ. Pijemy wino z granatów!


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×