Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2019-01-30 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1435 |
Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona (IX/XI)
Sławoj i Papkoj stali ciągle przy Chiorunku, i kiedy zobaczyli jak Napolcio wspaniale miota ogniem, oniemieli z wrażenia. Chiorunek najpierw też oniemiał, ale wnet poczuł przeogromny podziw dla brata. Trwał w podziwie dobrą chwilę, i stojąc pomiędzy druhami Napolcia, z rozdziawioną buzią biegał tylko oczami po pobojowisku, jakie urządził jego brat w pojedynkę, i to bez boju.
Sławoj był przyzwyczajony do widoku płonącej pochodni w ręku Napolcia, ale kiedy go zobaczył na szczycie Barddejów z pochodnią na głowie, trochę się zdziwił. Zdążył jednak swe oczy do tego dziwnego obrazka przyzwyczaić. Ale teraz, kiedy zobaczył że ta pochodnia na jego głowie już nie tylko płonie, a bucha potężnym ogniem, i w górę, i na boki, nie mógł nie oniemieć.
Natomiast Papkoj, ten to oniemiał całkowicie, i na dłużej. Nic dziwnego. On musiał oniemieć jeszcze bardziej niż Sławoj, bo przecież nie wiedział, co to za pochodnia i po co Napolcio nosi się z nią w biały dzień.
Roland również doznał podobnego uczucia co Papkoj, tyle że nie na tak długo jak on. Dla Rolanda Król Barbedetlandii był wielkim autorytetem i darzył go ogromnym szacunkiem. Podziwiał go zawsze i wszędzie. Tak że teraz, ta jego ognista akcja przeciwko wrogowi wydała mu się tak niezwykła, ale to tak niezwykła, że aż zupełnie normalna. Nawet wszystko to, co rozegrało się w jej następstwie, wydało mu się w końcu całkowicie normalne.
Napolcio zaś, główny sprawca ognistego zamieszania, sam był niesamowicie zaskoczony ogromnym ogniem wokół siebie. A był zaskoczony dlatego, gdyż całkiem zapomniał, że ma płonącą pochodnię na głowie. Ale nawet gdy sobie przypomniał, widząc ogień dookoła, zaskoczenie i tak nie minęło, przeciwnie, jeszcze większe go ogarnęło. Bo też ognia takiego rozmiaru się nie spodziewał. Od początku czuł, że to jakaś cudowna pochodnia. I z pewnością nie na darmo coś karze mu ją mieć ciągle przy sobie. Ale żeby aż tak cudowna była? Napolcio popatrzył z wdzięcznością ku niebu i szepnął: — „Dzięki ci, ojcze Jeremiaszu”. — Po czym, pełen bezgranicznej wdzięczności, zabrał się za tych co na ziemi. Najpierw zajął się ledwo żywym hersztem bandy, którego nadmiar emocji i strachu pozbawił jakiegokolwiek czucia. Podniósł go z ziemi i parę razy próbował postawić na nogi. Niestety, zabieg ten mu się nie udawał. Ale Napolcio uparty, przytrzymał go mocniej i oparł o zad Pegasusa. Jednak i to okazało się daremne. Herszt bandy, jak po równi pochyłej, na powrót zjechał na ziemię. Napolcio, zrezygnowany, zarzucił nieboraka sobie na plecy i zaniósł go Rolandowi. I tak bezwładnego, jak worek piasku, przerzucił mu przez ramię. Wytrzepał dłonie z kurzu, i z zamiarem załatwienia ostatniej sprawy z Królem Cruxlonem, skierował swe kroki w jego stronę. Czyli w stronę góry wymieszanych ciał niewolników i jej szczytu w postaci Cruxlona.
— Daj rękę, Królu Cruxlonie, pomogę ci wstać — odezwał się, pochylając nad leżącym. A gdy nie zauważył żadnej reakcji z jego strony, zwrócił się do leżących niewolników: — Powstańcie, nic wam nie grozi, a już na pewno nie z mojej strony. Przysięgam, jakiem Król Napoleon.
Słowa Napolcia dotarły do Króla Cruxlona, ale Cruxlon czuł się tak okropnie przerażony, a jeszcze bardziej poniżony, leżąc jak niemota poniżej swej królewskiej godności, że musiał najpierw sam ze sobą dojść do ładu. To jednak nie było mu dane, gdyż jego niewolnicy natychmiast zareagowali na słowa Króla Napoleona i zerwali się z ziemi, zrzucając go tym samym ze swych pleców. Król Cruxlon poczuł smak ziemi. A za moment, poczuł jak czyjeś silne ręce podnoszą go z tej niezbyt smacznej ziemi i sadzają w lektyce.
— No co, Królu Cruxlonie, doszedłeś już do siebie? — odezwał się znów Napolcio, upewniając się najpierw czy go dobrze posadził i czy lektyka pewnie stoi na ziemi. — Bo jeżeli nie, to mogę jeszcze chwilę poczekać z moją ostatnią sprawą do ciebie, aż dojdziesz.
— Gadaj, co to za sprawa, bo już mam dość twojego towarzystwa. Chcę wracać… Gdzie są moi rycerze?! — Król Cruxlon najwyraźniej jeszcze nie całkiem doszedł do siebie. — Pytam, gdzie są moi rycerze, najwaleczniejsi z walecznych? Coś zrobił z moimi rycerzami, ty nikczemny Królu Jeremiaszu?! — wrzeszczał wniebogłosy.
— A kuku, to ja, Król Napoleon, syn Króla Jeremiasza! — zawołał Napolcio Cruxlonowi prosto w twarz. — Poznajesz mnie? Ale Król Jeremiasz też tu jest… i to właśnie on ma do ciebie sprawę. Otóż Król Jeremiasz chce ci przypomnieć o waszym Traktacie Pokojowym, a zwłaszcza o tym punkcie traktatu, który mówi o zniesieniu przez ciebie niewolnictwa… Halo, Królu Cruxlonie, dotarły do ciebie moje słowa…? To znaczy… słowa mego ojca, Króla Jeremiasza?
Król Cruxlon nie reagował. Siedział w lektyce i patrzył wybałuszonymi oczami w twarz Napolcia jak w abstrakcyjny obraz... I nic. Żadnego słowa więcej nie potrafił z siebie wydusić. Nie był w stanie. Wszak wszystko za szybko się potoczyło. Cała ta nagła zmiana sytuacji przerosła go. Był górą… i na górze, jest na całkowitym dole, i to ze wszystkim… Miał tylko Króla Napoleona przed oczami… teraz ma dwóch, bo i Król Jeremiasz do niego mówi. I jak tu dojść do siebie? Król Cruxlon nic już nie wiedział, niczego nie rozumiał. Niczego już też nie chciał… Tylko spać.
— Halo, Królu Cruxlonie! — Napolcio znów się odezwał. — Król Jeremiasz przekazuje ci swój pierścień z brylantem, abyś zawsze pamiętał o nim i… o zniesieniu niewolnictwa sobie przypomniał…
— Tak? Jaki brylant z pierścieniem…? — Król Cruxlon nie całkiem jeszcze oprzytomniał, ale słowa Napolcia gdzieś w oddali usłyszał. I tak jak mu się wcześniej wydawało, że już niczego nie pragnie, tylko spać, tak słowo „brylant”, nie mogło nie zrobić na nim wrażenia. Mowa wróciła mu od razu i zaczął wrzeszczeć: — Dawaj to! Dawaj, mówię! Dawaj mi ten brylant z pierścieniem, i to już!
— Pomału, Królu Cruxlonie! — Napolcio śmiał się z chciwości Cruxlona. Czuł, że nic mu już innego nie pozostało. — Zaraz dostaniesz ten brylant z pierścieniem… stop… wróć… pierścień z brylantem, tylko ja muszę być pewien, że ty już całkowicie kontaktujesz i dociera do ciebie, za co miałbyś go dostać. Więc powtórz: kto ci go daje, i za co.
— A nie zawracaj mi tu głowy tym twoim „powtórz”, tylko dawaj co moje! — zdenerwował się król Cruxlon i poderwał swoje ociężałe ciało z fotela. — Nakazuję ci natychmiast dać… No właśnie, a co miałeś mi dać?
Napolcio nachylił się nad Królem Cruxlonem jeszcze bardziej i zaglądnął mu w oczy. Och, jak bardzo by chciał, aby ten stary chciwiec doszedł już do siebie. Ukochana czeka, a on zabawia się tutaj bez końca. Postanowił więc działać efektywniej. Podsunął pierścień Cruxlonowi pod sam nos i popatrzył czy reaguje. Zareagował. Oczy wyraźnie zaśmiały mu się do tego świecidełka. — „No, wreszcie!” — krzyknął Napolcio, i zadowolony, jeszcze raz powtórzył mu od kogo ten pierścień i za co i ponowił pytanie. I o dziwo, dostał całkiem sensowną odpowiedź.
Król Cruxlon na tak bliski widok pięknego pierścienia z brylantem oprzytomniał całkowicie. Takiego cacka jeszcze nie widział. Misterna robota, dużo ażuru, zdobień. A ten brylant? Ogromny i połyskujący. Istne cudo! Król Cruxlon natychmiast zapragnął go mieć. Teraz był w stanie na wszystko się zgodzić, byleby tylko ten skarb mieć już w ręce. Zgodził się więc na przestrzeganie Traktatu Pokojowego spisanego przed laty przez niego i jego obecnego darczyńcę, króla Jeremiasza — i pozbyć się niewolników. Tak, powiedział: „pozbyć się”, nie — znieść niewolnictwo. Ale zaraz się poprawił i powiedzieć tak jak stoi w traktacie, czyli: „zobowiązuję się znieść niewolnictwo”, gdyż usłyszał głośny pomruk niewolników i Króla Napoleona. Ale w tym wszystkim, nie ten ich pomruk był dla niego taki straszny. Straszne było to, że wraz z pomrukiem prześliczny pierścień znikł mu nagle spod nosa.
— A więc, Królu Cruxlonie, trzymam cię za słowo! — zawołał Napolcio, zadowolony, że sprawy mają się ku końcowi. — Proszę, oto pierścień mojego ojca, Króla Jeremiasza… Ale pamiętaj, jego posiadanie zobowiązuje.
— Pamiętam, pamiętam… Co bym miał nie pamiętać — wymamrotał Król Cruxlon i wyrwał pierścień z ręki Napolcia.
Król Cruxlon, doszedłszy już całkowicie do siebie, promieniał ze szczęścia. Wreszcie miał w dłoni to cacko nad cackami. Szybko zapomniał o swoim dotychczasowym niepowodzeniu. A wpatrując się w ten pierwszej wody brylant (jak go zrazu oszacował), chichotał w duchu, że Król Napoleon razem ze swoim ojcem zza światów, Królem Jeremiaszem, może mu co najwyżej na puklerz skoczyć, a nie zmuszać do zniesienia niewolnictwa.
— No jak, Królu Cruxlonie? Podoba ci się pierścień? — Napolcio odgadywał myśli tego starego chytrusa. — Myślę, że tak. Twoja fizjonomia mi to mówi. A więc pożegnaj się ładnie ze swoimi niewolnikami, przepraszam, byłymi niewolnikami, bo dużo im zawdzięczasz.
— Jak to?! Pomału! A kto mnie zniesie ze szczytu Cruxlejów i zaniesie do pałacu? — zdenerwował się król Cruxlon.
— Twoi wierni rycerze.
— Rycerze, powiadasz? — Król Cruxlon rozglądnął się dookoła. — A gdzie oni są?
— Poszli sprawdzić, czy moi rycerze nie nadciągają — odpowiedział Napolcio i zachichotał w kułak.
— Co ty mówisz? To twoi rycerze też tu będą?
— Nie inaczej.
Król Cruxlon zastanowił się na moment, bo coś mu tu nie pasowało. Zwłaszcza to, że wszyscy jego rycerze zniknęli. — „Czyżbym im wydał jakiś głupi, to znaczy, jakiś nie do końca przemyślany rozkaz?” — pytał siebie w duchu. I pomału, pomału, zaczął sobie przypominać jakiś ogromny ogień. — „Tak, coś miotało ogniem… Na Belzebuba! Toż to ten młokos Napoleonik zionął ogniem!” — wrzasnęła nagle jego strwożona dusza… i wszystko sobie przypomniał. Spode łba popatrzył na Króla Napoleona i wtedy ogarnęło go jakieś dziwne, nieznane mu do tej pory uczucie. Respekt. Tak, poczuł respekt przed tym, którego uważał za gamonia i kpa. Z respektem też patrzył na płonącą pochodnię na jego głowie. — „A to ci broń, no, no!” — pokiwał głową z uznaniem. — „Z takim, to lepiej nie zadzierać” — zmartwił się swoim własnym stwierdzeniem. Poczuł się nieswojo. Odruchowo wyciągnął szyję, aby zaglądnąć za swoimi rycerzami.
Napolcio, przyglądając się twarzy Króla Cruxlona, domyślał się jakie uczucia nim targają. A gdy zobaczył, że on wyciąga szyję i rozgląda się wkoło, odezwał się:
— Idą… już idą z powrotem. O, widzisz, tam przy zejściu na wasze zbocze widać już ich hełmy.
Rzeczywiście, rycerze Króla Cruxlona niepewnie bo niepewnie, ale wracali. Dwójkami albo pojedynczo podchodzili powoli do miejsca, z którego jakaś piekielna moc ich wykurzyła i ze spuszczonymi głowami, niektórzy zawstydzeni, niektórzy ciągle jeszcze wystraszeni, ustawiali się powoli za lektyką swego Pana i Władcy.
Król Cruxlon na widok powracających rycerzy chciał na nich nawrzeszczeć i powiadomić, iż mogą zapomnieć o żołdzie, za to że się oddalili i go samego zostawili. Już otworzył nawet usta, ale że nie był pewien czy to on sam w jakimś konkretnym celu takiego rozkazu im nie wydał, usta szybko zamknął i nie powiedział nic.
Niewolnicy Króla Cruxlona cały czas stali ciasno zbici do kupy obok Króla Napoleona i wpatrywali się w niego jak w Boga. A stali tak od momentu, gdy ten do nich przemówił. I choć nie bardzo mogli uwierzyć, że od tego też momentu stali się wolnymi ludźmi, to jednak w duchu zaklinali wszystkie świętości, aby to było prawdą. Widok zbliżających się rycerzy zaniepokoił ich. Obawiali się, że w takiej sytuacji ich wybawca, Król Napoleon, stanie się niedoszłym wybawcą. Jeszcze ciaśniej obstąpili Króla Napoleona i z drżącym sercem patrzyli po sobie, wyczekując co nastąpi.
Król Cruxlon stał w lektyce i spoglądał to na pierścień, to na swych rycerzy. Tlił się w nim jeszcze mały promyczek nadziei, że skoro jego waleczni rycerze już są na powrót (słowo: „waleczni” na wszelki wypadek szybko w myślach wycofał, bo tak mu nakazywało poczucie chwilowej amnezji), to może jednak uda mu się wykolegować tego wstrętnego Napoleonika i zabrać swoich niewolników. Kupił ich przecież i wydał na nich pieniądze. To jak to tak, teraz ma ich stracić? Tak po prostu?
Napolcio podejrzewał, że Król Cruxlon nie tak łatwo będzie chciał zrezygnować z niewolników. Pomimo przyrzeczenia. Znał dobrze tego chytrusa. Dlatego postanowił kuć żelazo póki gorące i nie dać mu czasu do myślenia.
— Który z was jest najstarszy? — zwrócił się do ósemki niewolników. A mówił głośno, by Król Cruxlon wyraźnie słyszał.
— Ja, Królu Miłościwy! — zawołał jeden z niewolników.
— Powiedz mi, ilu was jest w pałacu Króla Cruxlona?
— Oprócz nas, jeszcze czterdziestu.
— No, no, Królu Cruxlonie! Jak mogłeś?! — Napolciowi aż głos się załamał.
Król Cruxlon milczał. Milcząc, popatrzył na Napolcia, a właściwie na jego płonącą pochodnię. Widok ten zmierził go. Jeszcze mocniej zacisnął usta i zajął się już tylko oglądaniem pierścienia.
Napolcio, widząc że nie ma z kim rozmawiać, na powrót zwrócił się do niewolników.
— Posłuchajcie mnie. Od dziś jesteście wolnymi ludźmi…
— Wielki Królu Napoleonie, nigdy my tobie tego nie zapomnim! Idziem z tobą do twojego królestwa, by móc ci służyć. Do końca naszych dni będziem cię wielbić za naszą wolność… i nasze dzieci, i nasze wnuki będą cię wielbić — wyszeptał wzruszony a i uradowany najstarszy z niewolników. W końcu radość jego eksplodowała, i jak nie wrzaśnie: — Niech żyje nam Jedyny Nasz Król, Wielki Król Napoleon!
— Niech żyje Nasz Jedyny i Kochany Król Napoleon! — huknęło pozostałych siedem gardeł.
Cruxlandscy rycerze zdębieli. Nie wiedzieli co się stało. I nic nie rozumieli.
Król Cruxlon rozumiał, ale było mu już wszystko jedno. A gdy na moment podniósł głowę i ponad głowami swych rycerzy zobaczył barbedetlandskich rycerzy nadciągających od zachodniej strony szczytu, zrezygnowany całkowicie klapnął z powrotem na fotel.
Cruxlon jako pierwszy miał okazję zobaczyć rycerzy Króla Napoleona. Wprawdzie jego lektyka stała teraz na ziemi, a nie na ramionach niewolników, ale stojąc w niej i tak miał oczy o wiele wyżej od wszystkich pozostałych, którzy stali obok lektyki. Widok ten nie był miły jego oczom. Natychmiast więc przeniósł swe spojrzenie na to cudo, które trzymał w dłoni. Chciał już wracać do swego pałacu. Czuł się zmęczony. Ale przede wszystkim nęciło go, by jak najszybciej pod szkłem powiększającym przypatrzeć się swemu nowemu nabytkowi. Wprost marzył, aby zamknąć się wreszcie w swojej królewskiej komnacie i przez nikogo już więcej nie niepokojonym rozkoszować się brylantem najczystszej wody.
Napolcio z uśmiechem poklepał po ramionach nowych obywateli swojego królestwa, i zwracając się do najstarszego wśród nich, mówił dalej:
— Jesteś najstarszy, więc mam do ciebie prośbę byś wybrał kogoś spośród was, kto by wrócił wraz z Królem Cruxlonem do jego pałacu i osobiście przekazał czterdziestu waszym towarzyszom tę wiadomość, iż stali się wolnymi ludźmi.
— Królu Najłaskawszy, pozwól, że to ja wrócę — rzekł najstarszy spośród byłych niewolników.
— Dobrze. Dam ci dwie sakiewki złotych dukatów — oznajmił Napolcio, a sięgając za pazuchę, popatrzył na Cruxlona, bo ten nagle zaczął tupać nogami o podłogę lektyki. Napolcio nie przejął się tym jednak i mówił dalej: — Podziel je pomiędzy wszystkich i powiedz im, że mogą iść dokąd tylko chcą.
— Królu Wielmożny, a czy my wszyscy możemy żyć w twoim królestwie, w twojej przepięknej Barbedetlandii? Przyjmiesz nas wszystkich? — spytał najstarszy drżącym głosem.
—Będzie mi bardzo miło. Przyjmę was z szeroko otwartymi ramionami i z gorącym sercem — odrzekł Napolcio. — W którejś z moich wsi dostaniecie miejsce na budowę własnego domu i ziemię pod uprawę. Będziecie mogli żyć u mnie spokojnie i dostatnio.
Napolcio musiał przerwać swoją mowę, gdyż nagle, jak spod ziemi, urósł przed nim Krzesimir.
— Królu Kochany, rozkazuj, co nam czynić? Będziem bój toczyć? — Krzesimir z wielkim przejęciem zasalutował mieczem.
— Nic nie musicie czynić. A o boju to ani mowy nie ma — zaśmiał się Napolcio. — Zaraz będziemy sprowadzać z Barddejów moją ukochaną Księżniczkę Indię i naszych szanownych weselnych gości… Czołem, moi kochani rycerze! Bardzo się cieszę, że już jesteście!
Napolcio tryskał radością, bo oto wszystko ma swój dobry finał. A najpiękniejszy i najmilszy, czyli ślub z Księżniczką Indią — ciągle przed nim. Z radością więc kończył ostatnią rzecz z Królem Cruxlonem, i żeby być pewnym iż została należycie zakończona, zwrócił się jeszcze raz do niego.
— Królu Cruxlonie, możesz już spokojnie wracać do swego pałacu. Proszę cię tylko o jedno, żebyś nie przeszkadzał swoim byłym niewolnikom w opuszczeniu twojego królestwa. Specjalnie wysyłam jednego z nich z tobą, abym mógł być pewien, że tak będzie. I pamiętaj, gdyby mu się coś stało, albo gdyby nie przybył do mnie ze swoimi czterdziestoma towarzyszami w ciągu dwóch dni, przyjdzie mi najechać na twoje królestwo. A wtedy pozbawię cię nie tylko darów, jakie ode mnie dostałeś, pozbawię cię królestwa i zdetronizuję. A potem całą Cruxlandię przekażę na rzecz twojego bratanka, Księcia Karola, wraz z twoją koroną… i z pierścieniem z brylantem.
— No, no… Już cicho, Królu Napoleonie…! — wrzasnął Król Cruxlon, przerażony, że słowa jego mogłyby się spełnić. — Nie najeżdżaj na moje królestwo… nie musisz najeżdżać. Nigdy nie będziesz musiał najeżdżać. Chcę być Królem Cruxlandii do końca mojego żywota. Książę Karol, po mojej śmierci… Nie szybciej!
— To tak też i będzie, skoro to od ciebie zależy — rzekł Napolcio i skłonił się uniżenie. Po czym się odwrócił i skierował kroki w stronę swoich rycerzy.
Rycerze Króla Napoleona nie mieli bladego pojęcia, co też tu mogło się stać, ale słysząc słowa swojego Króla, jak przemawiał do nieustraszonego Króla Cruxlona, czuli wielki podziw dla niego. Czuli też ogromną dumę, że są rycerzami tak dzielnego, mądrego i dobrego Króla.
Napolcio wydał rozkaz do odwrotu. I nie oglądając się już na nikogo, wskoczył na grzbiet Pegasusa i pognał do ukochanej. Pędził z sercem na ramieniu, co sił w nogach Pegasusa. I kiedy dojechał na miejsce, zauważył, że wszyscy virginislandcy rycerze i dworzanie nadal stoją wokół kryjówki Księżniczki Indii, tak jak ich zostawił. Poczuł ogromną wdzięczność do tych ludzi. Zeskoczył z konia i natychmiast pobiegł do ukochanej.
Księżniczka India na widok Napolcia bardzo się ucieszyła. A kiedy Napolcio bez zbędnych słów wyniósł ją na zewnątrz, uścisnęła go mocno i złożyła gorący pocałunek na jego policzku. Po czym spąsowiała jak czerwona róża, i by ukryć swoje zawstydzenie, pocałowała go w drugi policzek. Potem czym prędzej schowała twarz w swych gęstych i długich włosach.
To, co Napolcio poczuł w tym momencie, było to najpiękniejsze uczucie jakiego doznał w całym swoim życiu. Z miłości do tej istoty mało mu serce z piersi nie wyskoczyło.
Wszyscy Virginislandczycy, mając przed sobą tak cudowny obrazek, zrozumieli, że ich Księżniczka India jest uratowana i że oni też mogą czuć się uratowanymi. Uszczęśliwieni, i tym widokiem, i tą świadomością, zaczęli bić brawo. A Hrabina Amoroso krzyknęła: — „Niech żyje Król Napoleon! Niech żyje Księżniczka India! Niech żyje nam Kochana Młoda Para!” — Jak echo odpowiedziały jej wszystkie gardła. A po chwili dołączyły do nich gardła nadchodzących, a właściwie nadbiegających rycerzy Króla Napoleona i byłych niewolników. Nawet herszt bandy (a może jednak już były herszt bandy?), popychany do przodu przez Rolanda bił brawo i wołał: — „Niech żyje Królewska Młoda Para!”.
Chiorunek biegł na przedzie tej przedziwnej i rozkrzyczanej kolumny i krzyczał najgłośniej. Ale po swojemu: — „Sto lat Napolcio! Sto lat India!” — A kiedy dobiegł już do roześmianego Napolcia i Indii, zaśpiewał: — „Sto lat, sto lat, niechaj żyją nam…!”.
Wesoło zrobiło się na szczycie Barddejów. Pomimo trudów i znojów, jakie wszyscy przeżyli, nikt nie odczuwał w tej chwili zmęczenia. Każdy tryskał dobrym humorem i niespożytą energią.
Napolcio, najszczęśliwszy ze szczęśliwych, oddał Księżniczkę Indię pod opiekę Hrabiny Amoroso i natychmiast przystąpił do organizowania zejścia z góry. Zwrócił się do rycerzy i dworzan by pozbierali wszystko to, co pozostało jeszcze po grabieży cruxlandskich rabusiów i ułożyli w jednym miejscu. Sławojowi, Papkojowi i Rolandowi nakazał wybrać z tych rzeczy tylko te, które da się znieść. Resztę kazał im zakopać w kryjówce po Księżniczce Indii. Sam zaś zabrał ze sobą Chiorunka i byłych niewolników, nowych obywateli Barbedetlandii, i poszedł do koni, aby się zorientować w jakim są stanie. Zamierzał wszystkie konie sprowadzić w dół. Tylko nie bardzo jeszcze wiedział, jak ma to zrobić. Wszedł pomiędzy wylęknione i wycieńczone konie, i gdy zobaczył jak bardzo są słabe, serce mu mało nie pękło. Konie słaniały się na nogach z głodu, a przede wszystkim z pragnienia. Niektóre były tak słabe, że opierały się łbami o inne konie, i chrapały tylko cichutko. A gdy zauważył, że niektóre z koni, które należały do zaprzęgów karet z orszaku królewskiego, stały nawet z dyszlami, a pomiędzy nimi na ziemi siedzieli do cna przerażeni stangreci, łzy mu się w oczach zakręciły. Widok był naprawdę bardzo smutny i wzruszający. Nie mógł dłużej patrzeć bezczynnie na ten rozmiar tragedii. Pobiegł z powrotem do rycerzy i nakazał im zostawić wszystkie dobra materialne, a zająć się ratowaniem koni. Wpadł na pomysł, aby wszyscy rycerze barbedetlandscy i virginislandscy ustawili się szpalerem na całą długość zbocza, aż po samo Jezioro Bardeńskie, i w bukłakach podawali wodę z jeziora na szczyt. Napolcio zdawał sobie sprawę, że wycieńczone przede wszystkim brakiem wody konie, sprowadzać w dół nie ma nawet co próbować. Trzeba je najpierw napoić. Inaczej pójdą na zmarnowanie. A tego by sobie nie darował.
Ruch zrobił się na szczycie Barddejów niesamowity. Wszyscy rycerze rzucili się do wykonania rozkazu Króla Napoleona. Pozbierali wszystkie bukłaki, jakie tylko udało im się znaleźć przy koniach i puścili się biegiem na zbocze. Za nimi pobiegli też dworzanie.
Napolcio zawrócił z drogi biegnącego z rycerzami Krzesimira i wydał mu inny rozkaz. Otóż rozkazał mu, by zszedł do Korfantego i żeby razem wyznaczyli jednego z dziesięciu rycerzy pozostających u podnóża góry do dowodzenia pozostałymi rycerzami oraz do sprawowania opieki nad Zefcią. Sami zaś, żeby ruszyli niezwłocznie w drogę powrotną do pałacu w celu powiadomienia Królowej Beatrycze i Króla Virginusa, że Księżniczka India wraz z orszakiem królewskim odnaleziona i ma się dobrze. I że wszyscy razem przybędą do pałacu dopiero na drugi dzień, gdyż zostają na noc u podnóża Barddejów. No i też, żeby powiadomili wszystkich jego dworzan, iż ślub i wesele odbędzie się w niedzielę wieczorem. A potem kazał im ruszyć w dalszą drogę, do wsi Barbedów, z furą pełną jedzenia i picia i z sześcioma pustymi furami do przewiezienia wszystkich Barbadejanów z powrotem do ich wsi. Zaprzężone fury kazał im pozostawić do dyspozycji mieszkańców obu wsi, aby mieli nazajutrz czym na wesele przyjechać. Po wykonaniu tego zadania kazał im wracać do pałacu i zająć się przygotowaniami do ich przybycia spod Barddejów oraz dopięciem na ostatni guzik opóźnionej, ale przez to i huczniejszej jeszcze uczty weselnej.
Serce rosło Napolciowi, kiedy wydawał rozkazy Krzesimirowi. Nic dziwnego, rozkazy dotyczyły jego i Księżniczki Indii wesela. Napolcio doznał przypływu świeżej energii i zabrał się ochoczo do wyszukiwania kufrów podróżnych, które nadawałyby się na zrobienie czegoś na kształt koryt, w których można by było poić konie. Do Napolcia natychmiast dołączył Chiorunek i siódemka nowych Barbedetlandczyków. Napolcio wyciągał ze splądrowanych kufrów pozostałości po grabieży, i to co było jeszcze dobre odkładał na bok, a porwanymi ubraniami kazał swoim pomagierom owijać koniom kopyta. Przynajmniej u dwóch przednich nóg. Napolcio zdawał sobie sprawę, że koniom ciężko jest schodzić z góry w dół. A co dopiero tak osłabionym koniom. Wiedział też, że zbocze Barddejów jest szczególnie kamieniste, toteż z podkutymi kopytami konie ślizgałyby się okrutnie i padały. Owijanie im kopyt, czym się tylko da, wydało mu się więc najlepszym w tej sytuacji sposobem, aby tym biednym zwierzętom zapewnić w miarę bezpieczne zejście.
Chiorunkowi pomysł Napolcia bardzo się spodobał. Zaczął się więc sam rozglądać za czymś, co by nadawało się na takie szykowne końskie buciki. Biegał to tu, to tam, i zaglądał wszędzie gdzie się tylko dało. Wreszcie to coś, czego szukał, znalazł w połamanych karetach. Bo też wszystkie karety z orszaku Króla Virginusa od wewnątrz obite były grubym pluszem. Materiału miał więc co niemiara. Zadowolony z siebie, pozrywał obicia z pogruchotanych szczątków karet i zabrał się za wykrawanie nożem odpowiedniej wielkości kawałków. I gdy wykroił ich już całą stertę, natychmiast pobiegł z nimi do stłoczonych koni. Będąc już przy koniach, w pośpiechu i bez żadnych ceregieli, zabrał się za staranne obwiązywanie ich kopyt. Kopyto po kopycie. Był dumny ze swojego dzieła. Buciki wyszły mu jak się patrzy. Solidne i wytrzymałe.
Wyszło na to, że nie tylko Napolcio z Chiorunkiem i z nowymi Barbedetlandczykami krzątał się na szczycie, krzątały się też i niewiasty wraz z Księżniczką Indią i Hrabiną Amoroso. Zbierały z ziemi wszystko co miało jeszcze jakąś wartość i co się opłacało zabrać z sobą. A żeby nie było ciężko znosić tego w dół, zamiast pakować do ocalałych kufrów, układały to wszystko w zgrabne stosiki i obwiązywały… czymś. No właśnie, czym?
Napolcio zerkał parę razy kątem oka, by sprawdzić skąd one biorą tyle kolorowych i różnej długości powiązanych ze sobą wstążeczek. A kiedy się zorientował skąd, bo zauważył, że niewiasty jedna po drugiej wskakują do byłej kryjówki Indii i wychodzą stamtąd z kawałkami materiału w ręce, to aż spłonął rumieńcem. Tak bardzo się sam przed sobą zawstydził. Ale gdy zawstydzenie minęło, z wielką tkliwością pomyślał o tych wspaniałych niewiastach, które dla dobra sprawy, pozbywały się nawet części swojej spodniej garderoby.
Był jeszcze ktoś, kto pracował w pocie czoła na szczycie Barddejów. Ale o nim w ferworze pracy zapomnieli wszyscy. Nawet Roland. Nawet Napolcio. Był to herszt bandy. I dopiero kiedy on sam z jakimś skrawkiem materiału napatoczył się Napolciowi pod rękę, wtedy Napolcio sobie o nim przypomniał. I już chciał się do niego odezwać, by go przestrzec przed ponowną próbą ucieczki, gdy nagle zauważył, że on rzucił na ziemię to co miał w ręce i cichaczem się oddala. Napolcio rozeźlił się okrutnie i puścił się za nim biegiem, bo też zauważył, że ten złoczyńca znika gdzieś między niewiastami. Zziajany, dopadł go dopiero przy Księżniczce Indii, jak ten leżał plackiem u jej stóp i szeptem coś do niej mówił.
— A tobie co?! — krzyknął zły na niego, że znów straszy jego ukochaną. — Czego chcesz jeszcze od Księżniczki Indii? Mało jej i wszystkim damom nadokuczałeś? Idź precz!
— Nie, zostaw go Królu! — zawołała Księżniczka India. — On właśnie mnie przeprasza, i to w barbedetlandskim języku.
Herszt bandy (a właściwie — były już herszt, bo on sam już tak o sobie myślał), widząc wszystkich tych niezwykłych ludzi, czując ich ciepło i serdeczność, bardzo był nimi zachwycony. Podziwiał ich. I to podziwiał tak mocno, że nie mógł z podziwu wyjść. Trwał więc w podziwie dłuższy czas. I kiedy tak w nim trwał i trwał, wtedy właśnie coś sobie postanowił. Bo też tak długie trwanie w podziwie musi czymś zaowocować. Otóż postanowił, że z podziwu dla wszystkich, a zwłaszcza dla Króla Napoleona, na już zmieni swoje dotychczasowe życie. Króla Napoleona podziwiał przede wszystkim za jego wspaniałą, szlachetną postawę i jego postępowanie wobec innych ludzi. Najbardziej ujęło go to, jak on sam został przez niego potraktowany. Takiego traktowania nie doświadczył nigdy wcześniej od żadnego króla. A przecież zdążył ich poznać wielu, gdyż od dawna wraz ze swymi kamratami łupił wszystkie pobliskie królestwa. Zdarzało im się złupić nawet i odległe. Wiedział, co to znaczy kara. Nieraz siedział w lochach i był torturowany za swoje czyny. A Król Napoleon, nie dość że go wykupił sakiewką złotych dukatów, to jeszcze go w ogóle do tej pory nie ukarał. Och, jakże wdzięczny był mu za to. Król Napoleon i jego ludzie byli dla niego żywym przykładem na istnienie innego, lepszego świata — mentalnego i fizycznego, którego on dotychczas nie znał. Spodobał mu się ten świat. Całym sercem zapragnął w nim pozostać.
— Łaskawy Królu Napoleonie, jam twoim niewolnikiem do końca życia! — zawołał uroczystym głosem, i od stóp Księżniczki przerzucił się do stóp Napolcia. — I Księżniczki Virginislandii…
— Ja nie mam niewolników i mieć nie chcę — odrzekł Napolcio.
— A ja ci wybaczam. Jesteś wolny — wtrąciła swoje zdanie Księżniczka India i z wielką prośbą w swych pięknych oczętach popatrzyła na Napolcia.
— Królu Napoleonie, mój Panie i Władco, pozwól mi zostać przy tobie, będę służył Jego Królewskiej Mości i… innym również. Chcę odkupić swoje winy… a mam co odkupywać. Bóg mi świadkiem, że mam! Błagam pozwól mi zostać z tobą — skamlał były herszt u stóp Napolcia.
— Dobrze, już dobrze! Zobaczę na co cię stać — zaśmiał się Napolcio. — Ale pamiętaj, teraz masz jeszcze szansę odejść, nie ponosząc żadnej kary za swój czyn, lecz gdy zdecydujesz się jednak zostać w moim królestwie, to będziesz musiał żyć jak prawy człowiek, inaczej, zostaniesz ukarany… i to za wszystkie twoje czyny naraz.
— Tak, Miłościwy Królu, chcę zostać w twoim królestwie i być prawym człowiekiem, i żyć jak prawy człowiek… Tak mi dopomóż Bóg! — Byłemu hersztowi głos się załamał, skrył twarz w dłoniach i nagły spazm targnął jego ciałem.
— Przede wszystkim to ty sam sobie musisz pomóc. — Napolcio podniósł byłego herszta z ziemi i postawił na nogi. — Ty sam przed sobą musisz zrobić rachunek sumienia i przyznać się do grzechów. Zrozumieć je i postanowić nigdy więcej ich nie popełniać. Bo też nikt i nic nie jest w stanie ciebie zmienić… Tylko ty sam. Sam sobie musisz wytyczyć właściwą drogę i kroczyć nią wytrwale. I co najważniejsze: musisz uwierzyć w siebie i… w dobrego człowieka! Być dobrym, prawym człowiekiem, to najwspanialsza rzecz, jaką człowiek może osiągnąć za życia. I żebyś i ty mógł się nim stać, musisz uwierzyć, że ci się to uda… A że wiara czyni cuda, to ja już wierzę, że pozyskałem dla swojego królestwa dobrego obywatela.
— Och, Królu Napoleonie, jaki ty jesteś mądry — szepnęła Księżniczka India, wpatrzona w Napolcia z miłością w oczach.
— To mądrość mojego ojca, Króla Jeremiasza. Zawsze mam w pamięci jego słowa i często je analizuję. Dziś wiem, że są szlachetne i prawdziwe... Bo żeby iść przez życie z głową podniesioną, trzeba żyć w zgodzie z własnym sumieniem. A żeby żyć w zgodzie z własnym sumieniem, trzeba być prawym człowiekiem. Inaczej życie nie jest nic warte. Ot, żyje się po to, aby tylko żyć. Zwykła wegetacja. Żadnych wzniosłych doznań, żadnych prawdziwych rozkoszy… — Napolcio zawstydził się nagle przed Księżniczką Indią, że mówi o rzeczach zupełnie jej oczywistych. I by ukryć swe zawstydzenie, zwrócił się ponownie do byłego herszta bandy: — Pojmujesz o czym mówię?
— Nie bardzo… jeszcze nie bardzo, ale Bóg mi świadkiem, że pojmę — drżącym głosem odpowiedział były herszt bandy i w pośpiechu zaczął coś wyszarpywać zza pazuchy. — Proszę, szlachetna Księżniczko Virginislandii, oto dukaty, które dostałem za swój niecny czyn od Króla Cruxlona. Przyjmij je ode mnie… Chcę odkupić swoje winy.
— Nie, zatrzymaj je! — zaśmiała się India.
— Ale… ale one mi się nie należą — zająknął się były herszt bandy.
— I masz rację! — ocenił Napolcio. — Więc możesz je rozdać dzieciom ze wsi Barbadejowo i Barbedów, które przybędą na nasze wesele jutro wieczorem.
— Taaak, że… że dzieciom dać?! — żachnął się były herszt, ale po krótkiej chwili, cedząc słowa, dodał: — Tak właśnie zrobię…! Niech mają… one są… Nie, one nie są… niczemu winne i… na pewno zrobią z nich dobry użytek… Na pewno lepszy, aniżeli ja bym zrobił… Tak, tak… tego jestem pewien… że lepszy… No! Tak zrobię!...
cdn.