Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2019-02-14 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1679 |
Niezwykłe przypadki Karolka Gratki
Siedząc na pniu drzewa, z łokciami na kolanach i brodą wspartą na rękach, Karolek z głębokim niesmakiem patrzył na las. Niezadowolenie i rezygnacja malowały się na jego twarzy.
— No jakże to tak, zbliża się noc, a ja jeszcze nie dotarłem do miasteczka, tylko krążę ciągle po lesie? — zastanawiał się głośno z lekka już przerażony. — Jak duży ten las może być? Co ja zrobię? Boję się nocy w lesie.
Rozglądał się dookoła i próbował sobie przypomnieć z przeczytanych książek jak powinien się zachować w nocy w lesie i gdzie powinien szukać schronienia przed dzikimi zwierzętami. Złościł się na siebie, bo jakoś nie potrafił sobie nic przypomnieć. A przecież wiele książek przeczytał. Najpierw w swoim ukochanym rodzinnym domu, a potem w znienawidzonym przez siebie domu dziecka.
Domu dziecka Karolek nie cierpiał i zawsze myślał o nim ze wstrętem, ponieważ znalazł się tam wraz z dwójką swojego młodszego rodzeństwa po wielkiej tragedii rodzinnej. Kiedy podczas pracy w polu od uderzenia pioruna zginęli jego kochani rodzice. Młodsze rodzeństwo Karolka było tam razem z nimi, ale na szczęście, w tym tragicznym momencie, bawiło się w niewielkim oddaleniu od rodziców i nic mu się nie stało. Natomiast Karolek w tym czasie spędzał krowy z pastwiska. Rodzice go o to prosili, gdyż już wcześniej zauważyli nadciągającą burzę. Kończyli akurat podkopywanie ziemniaków i zamierzali za chwilę zwołać młodsze dzieci i w porę zejść z pola. I wtedy to właśnie stała się rzecz straszna... A wydawało się przecież, że do burzy jeszcze daleko, że zdążą przed burzą spokojnie wrócić do domu. Niestety. Bo tu nagle, ni stąd, ni zowąd, potężna eksplozja przeszyła niebo i ogromny słup ognia uderzył w ziemię... Po tej tragedii Karolka i jego rodzeństwo zabrano do domu dziecka. Karolek nie chciał tam iść. Błagał wszystkich tych ludzi, co po nich przyjechali, żeby ich zostawili w domu. Że on ma już 15 lat i jest na tyle duży, iż sam może zaopiekować się swoim braciszkiem i siostrzyczką. Że dobrzy sąsiedzi mu pomogą. Ale nie, o tym ci ludzie nawet słyszeć nie chcieli. Zabrali ich, i już. I to zaraz po pogrzebie rodziców. Kiedy ich prowadzili do samochodu, Karolek widział, że wszyscy płakali. Ciotki, wujkowie, sąsiedzi. Płakali nawet jego koledzy i koleżanki. Zaś ksiądz proboszcz, co rusz, ręką robił znak krzyża w powietrzu. Nikt nic jednak nie mówił. Nikt nie protestował. Każdy jak gdyby godził się na ich zabranie. A przecież mieli swój dom rodzinny. Przecież nie zdążył go nawet zamknąć. Cóż stanie się z nim, gdy ich tam nie będzie? Co stanie się z ich gospodarstwem? Co stanie się z ich zwierzętami domowymi?
Kiedy ich ci obcy ludzie wsadzali do auta trzyletnia siostrzyczka Krysia i czteroletni braciszek Pawełek płakali cichutko, nie rozumiejąc w ogóle, co się stało i gdzie jest ich mama i tato. Nie wiedzieli też, co ich czeka, gdzie pojadą tym dużym autem. Karolek zaś, który doskonale rozumiał ogrom tragedii, jaka ich spotkała i domyślał się, że te obce osoby chcą zabrać ich do domu dziecka, zapierał się nogami i krzyczał wniebogłosy. Krzyczał, że nie mają prawa ich tak po prostu zabrać. Że on się na to nie zgadza. Że bez jego zgody nie jest to możliwe. Krzyk jego jednak na nic się zdał, bo nikt się jego krzykiem nie przejmował. Wręcz przeciwnie. Jeszcze bardziej stanowczo zaczęto popychać go w stronę auta. W stronę starego rozklekotanego mikrobusu. A kiedy nagle podszedł do niego znajomy mu policjant z ich wiejskiego posterunku i złapał go pod ramię, wtedy przestał krzyczeć. Nie przez to, że się wystraszył policjanta, o nie, lecz przez to, że wreszcie sam doszedł do wniosku, iż ten jego krzyk nic nie da, a jedyne co, to przestraszy tylko młodsze rodzeństwo. Zrezygnowany, dał się poprowadzić policjantowi do otwartych drzwi mikrobusu, po czym sam już bez słowa wszedł do środka. Usiadł między Krysią i Pawełkiem, i szlochając bezgłośnie, mocno ich do siebie przytulił. Gdy mikrobus ruszył, oglądnął się natychmiast za siebie i patrzył za oddalającym się cmentarzem. Patrzył za oddalającymi się ludźmi tam zebranymi. Za oddalającą się coraz bardziej wsią. Oczami szukał swojego domu. Pragnął chociażby jego dach zobaczyć. I kiedy udało mu się go dostrzec pomiędzy dwoma olbrzymimi kasztanami, połyskującego w słońcu czerwienią dachówek, poprzysiągł sobie, że na pewno do niego wróci, i to razem ze swoim rodzeństwem. Potem przechylił się w stronę okna i popatrzył na piękne tego dnia błękitne niebo. Wpatrywał się w nie intensywnie, tak jak by chciał oczami prześwidrować jego błękit i ujrzeć gdzieś tam, w jego bezkresie, swoją ukochaną mamę i tata. Nie zobaczył tam jednak nic, ale poczuł nagle jakieś dziwne ciepło w swym skołatanym i wylęknionym sercu. Od tej pory, już zawsze, kiedy tylko było mu smutno i źle, patrzył w niebo. Za każdym razem czuł wtedy bliskość rodziców. Ba, czuł nawet ich spojrzenie na sobie. A w nocy, we śnie, widział ich bardzo często. Jak na jawie. Widział ich jak stoją koło niego i uśmiechają się serdecznie. Czasami nawet czuł ich ciepły dotyk.
Mijały miesiące, minął rok, a Karolek ciągle nie umiał się w domu dziecka zaaklimatyzować. Malutka siostrzyczka Kysia i niedużo większy braciszek Pawik (maluchy same tak siebie nazywały), czuli się w domu dziecka całkiem dobrze. Polubili swoją panią Justynę i czasami nawet, w rozpędzie, zwracali się do niej — `mamusiu`. A do pana woźnego, za którym wręcz przepadali, zwracali się — `tatko`. Karolka drażniło to bardzo, i kiedy tylko był w ich pobliżu i słyszał to, za każdym razem zwracał im uwagę, że to nie jest ich mamusia ani tatko. Że ich mamusia i tatko są tam, wysoko, i wskazywał na niebo. Maluchy posłusznie patrzyły wtedy do góry i robiły naburmuszone miny, wołając za każdym razem: — „Przecie tam nikogo nie ma… Nawet Bozi nie widać!” — Karolek wiedział, że właściwie to powinien być zadowolony, iż oni czują się dobrze w domu dziecka, że nie cierpią tak jak on z powodu braku rodziców i domu rodzinnego. Że są zbyt mali, aby rozumieć co stało się z ich rodzicami. Podejrzewał, że ich już nawet nie pamiętają. Jeszcze na początku pobytu w domu dziecka czasami go pytali, gdzie jest mama i tato lecz z czasem przestali. Czas zatarł w ich dziecięcej pamięci obraz ukochanych istot. Karolek ubolewał nad tym bardzo. Nie miał jednak na to większego wpływu. Wiedział, że są za mali, aby zapamiętać rodziców. Zdawał sobie jednak sprawę, że jakkolwiek by się nie potoczyły ich losy, to na nim właśnie spoczywa odpowiedzialność, aby im o rodzicach ciągle przypominać. A kiedy będą już na tyle duzi, by zrozumieć wszystko, to on musi im o życiu i śmierci rodziców opowiedzieć. Nigdy też nie przestał myśleć o wydostaniu się z domu dziecka i powrotu do domu rodzinnego. Czuł się dorosły, i uważał, że potrafi zaopiekować się młodszym rodzeństwem. Że nie muszą być w domu dziecka, gdzie pełno było różnych dzieci, w większości smutnych i zagubionych. Nie brakowało w nim też złych dzieci, które mu dokuczały i nierzadko pastwiły się nad nim psychicznie. Zdarzało się, że i fizycznie. Zwłaszcza te starsze od niego. A tych było w domu dziecka najwięcej. Karolek domyślał się, że to w pewnym sensie i jego wina, że tak jest traktowany przez inne dzieci. Czuł, że swoim zachowaniem i postępowaniem, stworzył jakąś niewidzialną barierę, którą oddziela się od reszty. Że zamknął się w sobie i że, bardziej podświadomie niż świadomie, nikogo do siebie nie dopuszcza. Nawet te dobre dzieci. Wcale go to nie dziwiło, że wszystkie dzieci miały go za odludka. I że jedne, te dobre, go unikały, a inne, te złe, mu dokuczały. Jednak w większości było mu wszystko jedno. Bo też sam nie mógł zrozumieć, dlaczego zrobił się taki niedostępny i ponury. Przecież zawsze był otwartym i wesołym chłopcem… To znaczy, wiedział dlaczego, ale wiedział też, iż nieraz starał się wykrzesać w sobie choć odrobinkę wesołości, próbował też czasami zbliżyć się do innych mieszkańców domu dziecka, jednak, jak do tej pory, bez powodzenia. Po prostu nie potrafił. I to go dodatkowo smuciło. Zbyt duży ogrom nieszczęścia, zbyt mocno go przytłaczał. Nikt nie umiał mu pomóc. On sam niczyjej pomocy zresztą nie pragnął. Wręcz ją odrzucał. Ani jego wychowawca, ani pani dyrektor, ani też pani psycholog, jak dotychczas, nie znaleźli właściwej drogi, aby dotrzeć do jego obolałej duszy. Karolek nie chciał się otworzyć przed obcymi. Uważał, że to jego osobista sprawa i nikomu nic do tego. A że do tego wszystkiego jeszcze, czuł się winny śmierci rodziców, na samą myśl, że musiałby komuś o tym opowiadać, kurczył się aż w sobie z rozpaczy. Tysiące razy w myślach analizował ten tragiczny wypadek i zawsze dochodził do wniosku, że to jego wina… Bo gdyby wtedy, on sam w porę zauważył nadciągającą burzę i szybciej spędził bydło z pastwiska, to by też szybciej wrócił na pole i pomógłby rodzicom zebrać się do powrotu do domu… A tak? Karolek był pewien, że te myśli będą go prześladować już przez całe życie. Że nigdy nie będzie umiał sobie wybaczyć. Wiedział też, że nie może bezczynnie siedzieć w tym nieszczęsnym domu dziecka i czekać na boskie zmiłowanie. Że dłużej tego nie zniesie. Że musi zacząć działać, bo inaczej zwariuje. Pojął, że to jedyna droga, aby pomóc sobie w cierpieniu. Postanowił uciec z domu dziecka i wrócić do domu rodzinnego, aby zająć się nim i przygotować wszystko na powrót rodzeństwa. Marzyło mu się, że jak wszystkim pokaże, że sam potrafi zająć się całą gospodarką i zarobić na życie, to mu w końcu dadzą rodzeństwo pod opiekę. Tak, to była myśl! Myśl, którą Karolek żył i już po roku pobytu w domu dziecka wprowadził w czyn. Uciekł.
Ta jego ucieczka jednak nie na wiele się zdała, gdyż jeszcze w tym samym dniu był z powrotem w domu dziecka. I to jeszcze bardziej załamany i nieszczęśliwy. Okazało się, że jego dom rodzinny był już zajęty, i to zajęty przez jego wujka z rodziną, którego on w ogóle nie znał. Nawet na pogrzebie rodziców nikogo z tej rodziny nie widział. Był to starszy brat mamy (ze swoją żoną i dwójką synów), który na jego widok strasznie się zdenerwował i wykrzyczał mu, że ma wracać skąd przyszedł, bo to już nie jest jego dom i nigdy jego już nie będzie. Że teraz on jest jego prawowitym właścicielem, gdyż to był jego dom rodzinny już wcześniej i do jego zmarłych rodziców należał. Karolek tą hiobową wieścią był tak zdruzgotany, że nawet nie pamiętał, co z nim się wtedy działo. Przez mgłę przypominał sobie tylko, że z krzykiem na ustach puścił się biegiem przed siebie. I kiedy spamiętał się już trochę, spostrzegł, że leży na grobie swoich rodziców. Poczuł też wtedy, że jest mokry od łez, na wskroś zziębnięty i wycieńczony. Z domu dziecka uciekł przed świtem. Cały dzień bez jedzenia przedzierał się przez las, by dotrzeć do swojej wsi. Ale wtedy nie czuł ani głodu ani zmęczenia. Myśl, że przed nocą powinien dotrzeć do domu, dodawała mu sił i otuchy… A tu taki zawód go spotkał. Takie nieszczęście. Przecież on tego wujka nigdy na oczy nie widział. Co to za wujek, skoro ich nigdy nie odwiedzał ani nawet swoich rodziców za ich życia? Przecież dziadkowie mieszkali z nimi w tym domu do końca. Karolek dokładnie pamiętał ich pogrzeby. Na żadnym z nich tego wujka nie widział. Co to za wujek wreszcie, skoro kazał mu iść precz z jego własnego domu? Karolkowi to wszystko nie mieściło się w głowie. Chciał umrzeć. I to natychmiast. Ale wtedy przypomniał sobie nagle o Krysi i Pawełku. Poczuł też w tym samym momencie jakieś dziwne ciepło, jakby z grobu rodziców promieniujące. Zastanowiło go to bardzo. Nie zdążył jednak dojść do jakiegokolwiek wniosku, gdyż ni stąd, ni zowąd, usłyszał donośny głos: — „Czy to Karol Gratka?!” — Zerwał się wtedy na równe nogi i zobaczył przed sobą policjanta. Nie, nie wystraszył się go. Było mu już wszystko jedno. Spokojnie dał się zawieźć z powrotem do domu dziecka.
W domu dziecka przez kilka dni chodził jak nieprzytomny. Nie mógł dojść do siebie po tym, co przeżył w swojej rodzinnej wsi. Na nic się zdały próby wychowawców przeprowadzenia z nim rozmowy. Milczał jak zaklęty. Nikt go za ucieczkę nie skrzyczał. Nie dostał też żadnej kary. Ale Karolka w ogóle to nie obchodziło. Zupełnie zamknął się w sobie.
I tak mijał dzień za dniem. Wreszcie i parę miesięcy minęło, zanim Karolek jako tako doszedł do siebie. Doszedł jednak na tyle, by podjąć następną decyzję. Przemyślał sobie wszystko dokładnie i wywnioskował, że skoro nie ma już domu i nie ma dokąd wracać, ucieknie za granicę. Tam będzie pracować w pocie czoła i zarobi dużo pieniędzy. A kiedy będzie już pełnoletni, wróci do kraju. Wybuduje nowy dom i zabierze swoje rodzeństwo z domu dziecka. Wtedy będzie miał już takie prawo. Nikt i nic nie stanie mu już na przeszkodzie. Karolek pamiętał z przeczytanych książek, że taką dobrą na pracę zagranicą jest Ameryka. Postanowił więc dotrzeć do Ameryki. Nie wiedział jeszcze jak, ale że tego dokona, był pewien.
Każdego następnego dnia od podjęcia tej decyzji, przygotowywał się do ucieczki i zbierał różne informacje na temat możliwości tam dotarcia. Przeszkodą był brak pieniędzy i dokumentów. Karolek nie zrażał się jednak tym i postanowił dostać się do Ameryki nielegalnie. W myślach układał sobie jak ta jego nielegalna podróż będzie przebiegać. Najważniejsze było wydostać się z domu dziecka i nie dać się złapać. Potem, dotrzeć przez las do następnego miasteczka, w którym znajduje się olbrzymia fabryka samochodów osobowych. I tam, niezauważonym przez nikogo, wsiąść do jakiegoś TIR-a wywożącego te samochody w świat i dostać się nim nad morze. A może przy odrobinie szczęścia, uda mu się nawet tym samym TIR-em dostać na statek do Ameryki? To byłby fart! Karolkowi tak bardzo spodobała się ta myśl, że postanowił nie zwlekać, tylko jak najszybciej swój życiowy plan wprowadzić w czyn… No i wreszcie przyszedł taki upragniony dzień. Dzień ucieczki. Z Kysią i Pawikiem pożegnał się wieczorem dnia poprzedniego, nic im o swoich planach oczywiście nie wspominając. Nie chciał, żeby go w swej dziecięcej naiwności, co nie daj Bóg, przed kimkolwiek z domu dziecka zdradzili. Powiedział im tylko, że ich bardzo, ale to bardzo kocha, jak nikogo innego na świecie i że zawsze będą dla niego najważniejsi. Że całe życie będzie się starał o to, aby byli szczęśliwi. Potem ich mocno do siebie przytulił, i połykając po kryjomu łzy, gorąco wycałował.
Skoro świt, dobiegał już do ściany gęstego lasu. Cały dzień przedzierał się przez gęstwinę leśną. Z dala od ścieżynek. Kierując się jedynie słońcem, starał się przed nocą dotrzeć do miasteczka, gdzie mieściła się fabryka samochodów. Słońce, niestety, jak na złość często chowało się za chmurami. Karolek musiał wędrować więc na wyczucie. Był zły z tego powodu. Liczył na bezchmurny dzień. Przecież synoptycy w telewizji zapowiadali piękną, słoneczną pogodę. Od tygodnia sprawdzał pogodę na najbliższe dni i właśnie dlatego akurat ten dzień wybrał na ucieczkę. Chciał bez problemów pokonać las, który według mapy miał jakieś dwadzieścia kilometrów długości, a zaraz zanim rozciągały się zabudowania fabryki samochodów… A tu taki pech! Słońce najwyraźniej kpiło sobie z niego. Albo synoptycy byli do kitu. Karolek jednak nie w ciemię bity, próbował też wykorzystać umiejętności z harcerstwa i sprawdzał kierunek wędrówki po mchu na drzewach. Wiedział, że mech obrasta drzewa tylko od strony północnej, gdyż nie lubi słońca, łatwo mu było więc określić północ, ale on musiał iść akurat na południowy wschód. I choć ciągle zaglądał za mchem, to najwyraźniej musiał jednak zboczyć z drogi.
Kiedy tak błądząc po lesie, spostrzegł że słońce zaczyna chylić się już ku zachodowi a on ciągle nie widzi jego końca, zmartwił się bardzo. Coraz bardziej odczuwał zmęczenie. A co gorsza, zaczął odczuwać też i lęk. Starał się jednak zachować zimną krew. Usiadł na pniu drzewa i wyciągnął z plecaka kawałek suchego chleba oraz butelkę z wodą. Jedząc powoli i popijając, usilnie starał się przypomnieć sobie z przeczytanych książek jak w ogóle jest w nocy w lesie i co powinien zrobić, by czuć się w nim bezpiecznie. Nigdy jeszcze nie był w nocy w lesie. Ani sam ani z nikim. Dumał i dumał i jakoś nic konkretnego do głowy mu nie przychodziło. W końcu nawet jeść mu się odechciało. Schował do plecaka resztkę chleba, łyknął trochę wody i butelkę też schował. Podparł rękami swą ociężałą głowę i dumał dalej… I nic. W głowie pustka. Za nic nie umiał sobie przypomnieć chociażby jednej książki przyrodniczej. Wreszcie wkurzył się na siebie i z lękiem rozglądnął dookoła. W lesie robiło się coraz ciemniej.
— Co robić, co robić? — zastanawiał się gorączkowo. — A jak mnie zaatakuje wilk? Albo jakiś inny dziki stwór? — Wystraszył się samej swojej myśli i popatrzył natychmiast w niebo.
Długo wpatrywał się w granatowy już bezkres, wyłaniający się miedzy koronami drzew, i nagle przypomniał sobie, że ma w plecaku finkę harcerską. Od razu poczuł się trochę raźniej. Zaczął rozglądać się za jakąś solidną gałęzią. Przyszło mu na myśl, żeby wystrugać sobie coś na kształt dzidy. Szybko podniósł się z pnia i chwycił najbliżej leżącą gałąź. Nie była zbyt imponująca, ale w poszukiwaniu odpowiedniejszej lękał się zapuszczać dalej w las. Wolał pozostać w tym miejscu, które już za dnia poznał. Miał wprawdzie w plecaku latarkę, ale nawet świadomość jej posiadania niewiele mu otuchy dodawała. Zdecydował, że właśnie w tym miejscu przeczeka noc. W pośpiechu wystrugał szpic na jednym końcu gałęzi. Przejechał po nim dłonią. Był ostry. Znów poczuł się nieco lepiej. Wyciągnął z plecaka swoją ciepłą kurtkę, położył ją na ściółce tuż obok pnia i usiadł na niej, opierając się plecami o pień. Plecak postawił obok i wsparł na nim prawe ramię z dzidą w dłoni. W lewej dłoni trzymał finkę. Dziwnie się czuł tak uzbrojony i w takiej scenerii, ale lęk tak jakby zelżał. A kiedy jeszcze wyciągnął z plecaka latarkę i położył ją między nogami, gotową do użycia, prawie przestał się bać.
Wprawdzie zanim doszedł do takiego stanu wewnętrznego, spoglądał też co chwilę w niebo, ale i tak przyznać trzeba, że był to jego niezaprzeczalny sukces. Siedział przecież sam w ciemnym lesie i dookoła widział tylko ciemność. Nawet niebo było przerażająco ciemnie, choć miała być pełnia księżyca. Tak przynajmniej stało w kalendarzu, w którym zaznaczone były fazy księżyca, a który dokładnie przed ucieczką przeglądnął. Gdzieniegdzie, między koronami drzew, widział tylko zamglone migotanie gwiazd. Księżyca zaś, ani widu ani słychu. Ale było mu już wszystko jedno… Byle do świtu...
cdn.