Przejdź do komentarzyPompony muszą być uczesane
Tekst 2 z 5 ze zbioru: Początki
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2019-05-16
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń1156

Posłuchałam taty. Właśnie zadzwonił właściciel jednego ze sklepów z pamiątkami, gdzie zostawiłam CV, zanim zaczęłam pracę w muzeum. Poszłam do sklepu przy głównym szlaku turystycznym naszego miasta. Po krótkiej rozmowie ustaliliśmy, że pracować będę od pierwszego sierpnia do połowy września. Godziny pracy według harmonogramu pani Magdy, ustalanego ad hoc w zależności od potrzeb. Praktycznie od dziesiątej do osiemnastej i od czternastej do ostatniego klienta. Przeszłam krótki, praktyczny instruktarz zamykania i otwierania drzwi szklanych. W ciągu dnia na otwartych drzwiach wisiały wieszaki z koszulkami, czapeczkami, serwetkami, pluszakami, szalikami itp., tak więc czynność nie była prosta.

Przeczytałam regulamin sklepu. Jeden z początkowych punktów mówił o stroju, który miał być schludny, skromny, składać się z białej lub firmowej bluzki i ciemnej spódnicy lub spodni, bez ozdób.

– Chodzi o to, żeby nie straszyć klienta zbyt atrakcyjnym ubiorem, sprzedawca ma być sługą klienta – wyjaśnił szef.

Pozornie w jaskrawej sprzeczności z powyższym był następny punkt regulaminu:

„Przed zamknięciem sklepu wszystkie kieliszki maja być starannie wytarte i ułożone na półkach a pompony uczesane.”

Rozglądnęłam się po sklepie. Pomieszczenie trzy na pięć z kanciapą-toaletą metr dwadzieścia na osiemdziesiąt. Półki pod każdą ścianą, półki w środku, kieliszki co prawda stoją, kryształy rżnięte różnej wielkości, kieliszki do wina i wódki z grawerowanymi lub naklejanymi symbolami miasta, ale na klub „Playboya” to nie wyglądało.

– O co chodzi z tymi pomponami?

– A, to jest całoroczny regulamin. Zimą sprzedajemy takie czapki z pomponami z królika. Pompony w ciągu dnia oklapują i trzeba je uczesać, żeby rano ładnie wyglądały. Nie przejmuj się tym.

Z regulaminu wynikało jeszcze, że nie wolno w pracy usiąść, krzeseł na wszelki wypadek nie było, używać sformułowania: „W czym mogę panu, pani pomóc?”, bo to klienta straszy, trzeba się uśmiechać i pomagać klientom, polecając trudno sprzedające się towary.

Podpisałam umowę o dzieło na rozkładanie towaru na półkach jedną godzinę dziennie. I zaczęła się praca. Najpierw w towarzystwie bardziej doświadczonej, pracującej już miesiąc koleżanki. Obsługiwać kasę fiskalną nauczyłam się błyskawicznie. Sprzedawaliśmy za złotówki, euro i dolary amerykańskie. Kurs walut obcych z dokładnością do dziesięciu groszy zawsze w górę. Kierownikiem wszystkich sklepów była Magda, która miała siedzibę w innym sklepie. Tam też był monitor. Tak, tak, byłam cały czas na podglądzie. Ale nie było urządzeń nagrywających.

Najlepiej sprzedawały się magnesiki z ceramicznymi płaskorzeźbami – widoczkami. Drugie były koszulki: I <serduszko> Poland, I <serduszko> nazwa miasta po angielsku. Ale hitem były pluszowe smoki. Szły w każdych ilościach. Naprawdę były fikuśne. A jak w sklepie pojawiły się dzieci, to wiadomo było, że kilka musi pójść.

Drugiego dnia pracy inna koleżanka, która przyszła na czternastą, kazała mi wymienić waluty na złotówki. Było tego kilkadziesiąt dolarów i ponad trzysta euro w banknotach i monetach. Spytałam, czy mamy jakiś zaprzyjaźniony kantor wśród licznych dookoła.

– A nie! Szef ci nie mówił? – Zdziwiła się Agatka. – Idziesz do kościoła, wejdziesz przez małe drzwi obok głównego wejścia, tam, na końcu korytarza drzwi w lewo, tam będzie się kręcił jakiś zakonnik, powiesz, że jesteś od pana Bronisława i ci wymieni.

Poszłam. Przez drzwi na końcu korytarza weszłam do dużego, wysokiego, chłodnego pomieszczenia. Jedynym, ale dostatecznym źródłem światła było okno na wysokości gdzieś pierwszego piętra. Wszędzie obrazy, boazerie, pod ścianą feretrony, na środku stół z ciężkiego drewna, można by na nim grać na raz dwa mecze ping-ponga. Za stołem nowoczesny fotel biurowy, nieco już zdezelowany, z tych chyba najtańszych. I ani jednego człowieka.

Chrząknęłam, zapukałam w boazerię. Wyszedł skądś zakonnik w średnim wieku.

– Szczęść Boże, czym mogę służyć?

– Szczęść Boże, ja od pana Bronka.

– Ile Pani ma?

Wymieniłam kwoty z podziałem na waluty, banknoty i monety. Brat wyjął kalkulator, przeliczył monety i papierowe po jednym kursie NBP i wypłacił mi co do grosza wyliczoną kwotę. Podziękowałam, pożegnałam się i wyszłam.

W następnym tygodniu pracowałam na drugą zmianę, czyli od czternastej do ostatniego klienta. Okazało się, że sklep znajduje się w miejscu strategicznym. Jest to ostatni sklep na drodze, którą muszą pokonać turyści, idąc z centrum miasta na parking, gdzie zostawili autokar. Ostatnia szansa, żeby kupić pamiątkę dla rodziny przed wyjazdem do domu. Sklep był otwarty od dziesiątej, od dwunastej ruch narastał, żeby osłabnąć gdzieś koło drugiej – trzeciej, potem liczba klientów była stała, zawsze jeden lub dwóch, a od dziesiątej wieczór, horror, nie dość, że tłum, dobrze jeżeli mówiący chociaż trochę po angielsku, to jeszcze wielu w stanie wskazującym na spożycie, niekoniecznie alkoholu. Mnóstwo kupujących pocztówki, magnesiki, garnuszki, chusteczki, smoki, kieliszki, szachy i nie żądających reszty.

Grzecznie wrzucałam wszystko do kasy i wystawiałam paragon fiskalny. O pierwszej w nocy zamknęłam sklep, oczywiście od wewnątrz. Musiałam jeszcze ogarnąć półki i kasę, w której była niepoliczalna superata. O wpół do trzeciej przyjechał po mnie tata. Na tramwaj czekałabym jeszcze z godzinę.

W połowie sierpnia, a był to pamiętny rok 2014, miałam wizytę dziwnych gości. Do sklepu weszło dwóch przystojnych chłopaków, z wyglądu studentów. Rozglądnęli się po sklepie. Zainteresowały ich kieliszki i karafki.

– Bardzo dobre na prezent dla rodziny – zagadnęłam.

– Właśnie czegoś takiego szukamy – odpowiedział jeden z nich perfekcyjną angielszczyzną i dalej rozmowa potoczyła się w tym języku.

Zaczęli przebierać w kompletach alkoholowych, kieliszkach i karafkach. Jeden z nich się oglądnął.

– O! To też można tu kupić? – zapytał pokazując na stojące na dwóch najwyższych półkach kolorowe matrioszki. – Ja myślałem, że to tylko rosyjska zabawka.

– Te akurat są z Ukrainy – powiedziałam zgodnie z prawdą.

– Tak? A my jesteśmy z Rosji, z Charkowa, tam są bardzo popularne te zabawki.

Co jest? – pomyślałam. – Charków to na pewno Ukraina, tam były rozruchy, postrzelili mera. Co te palanty tu ściemniają.

Musieli zobaczyć moje szeroko otwarte oczy, bo pokręcili się jeszcze chwilę i wyszli niczego nie kupiwszy.

Następnego dnia zaczęło lać. Myślałam, że będzie spokój, ale było wręcz przeciwnie. O jedenastej dzwonię do szefa:

­– Szefie! Pelerynki się kończą, czarne parasole się skończyły, a kolorowych parasolek zaraz nie będzie. O! już nie ma, Kaśka właśnie sprzedała dwie ostatnie.

Ludzie idący z autokarów bez względu na pogodę realizują plan wycieczki. Oprócz tego w sklepie robi się tłumek chcących przeczekać rzęsisty deszcz.

– Ojej, zastałaś mnie w chatce-kopulatce i przerwałaś ważną czynność ­– Szef się nie krępuje. Ale po pół godzinie pojawia się zmoknięty z dużym, kartonowym, rozpływającym się pudłem z parasolkami.


Z końcem sierpnia zrobiła się cienko. Szefowa na monitorze złapała dziewczynę, jak odkłada nadwyżki gotówki do kieszeni. Krótka rozmowa i pożegnanie. Druga powiedziała, że nie może już pracować, bo jest w ciąży. Kłopoty kadrowe, więc pracuję na okrągły zegar, od dziesiątej, do ostatniego klienta. I tak przez trzy dni.

W piątek przyszła nowa dziewczyna, mam jej zrobić szkolenie. Niecały miesiąc, a ja już jestem dojrzałym pracownikiem. Od niedzieli pracujemy na zmiany.


Ostatniego sierpnia, muszę przyznać, szef przyszedł i wypłacił mi to, co mi się należało zgodnie z umową pisemną, to co mi się należało zgodnie z umową ustną, według przepracowanych godzin, które notowane były w specjalnym zeszycie, i premię całkowicie uznaniową. Nieźle.

Jakoś z początkiem września byłam rano, to znaczy między dziesiątą a dwunastą sama w sklepie. Sezon wycieczek dziecięcych się skończył, zaczął się sezon emerytów. Ci bardziej interesowali się charakterem kupowanych pamiątek, przestały schodzić koszulki, ale za to ruszyły serwetki, obrusiki, figurki... Jakiś Niemiec kupił kryształowe szachy za tysiąc dwieście. I ledwo wyszedł, pojawił się facet, z wyglądu mieszkaniec jakiejś wsi, z dużym pudłem, a w środku szachy. Dwanaście różnych kompletów ręcznie rzeźbionych. Twierdził, że to uzgodnione z szefem i ma dostać po dwie stówy za komplet szachowy i nie wyjdzie bez pieniędzy.

Zadzwoniłam do szefa. Nie odbiera. Zadzwoniłam do kierowniczki. Nic nie wie, ale zadzwoni do szefa. Po jakichś pięciu minutach dzwoni szef, zna sprawę. Uff.

– Kowalik przyniósł szachy? To weź od niego i powiedz, żeby przyszedł jutro po pieniądze.

– Ale on chce natychmiast i mówi, że nie wyjdzie bez pieniędzy.

– To daj mu tam coś z kasy.

– Ale jeszcze nie ma tyle.

– To daj mu tyle ile masz, a po resztę niech przyjdzie jutro.

Mówię do pana Kowalika, że dostanie dziś osiem stów, a jutro szef mu zapłaci resztę.

– Nie, ja mam zamówienie i ma być zapłacone gotówką przy odbiorze, żaden komis.

I pokazuje mi kartkę wyrwaną z jakiegoś papierowego kalendarza-notatnika z datą z lutego, na której tępym ołówkiem nabazgrano, że szef zamawia dwanaście kompletów szachów ludowych z terminem dostawy trzeci września, to dzisiaj, płatne przy odbiorze, kwota dwa tysiące czterysta złotych. Pieczątka firmy i podpis szefa przerywającym długopisem.

– Szefie, pan żąda pieniędzy natychmiast.

– To niech poczeka piętnaście minut i tymczasem wystawi fakturę.

Pan Kowalik miał fakturę w kieszeni, na druku akcydensowym, gdzie starannym pismem było wymienionych dwanaście pozycji: szachy krakowskie – 200,-zł; szachy góralskie – 200,-zł, szachy klasyczne – 200,- zł… Rachunek wystawiła firma Jan Kowalczyk – Rękodzieło Ludowe Artystyczne, adres, NIP. Poprosiłam pana, żeby usiadł, zajął miejsce na pudle z szachami. Obsłużyłam klientów, którzy akurat weszli. Przybiegła kierowniczka z drugiego sklepu, dała mi dwa tysiące.

– Resztę weź z kasy. Weź pokwitowanie.

– Proszę, proszę podpisać na rachunku, że pan wziął pieniądze.

Pan Kowalczyk napisał „zapłacono gotówką”. Podpisał się i wyszedł. A ja zostałam z pudłem z szachami. Ani tego gdzie przesunąć, ani gdzie tych szachów rozłożyć, a stoją w samym przejściu. Ale jakoś sobie poradziłam. Zagęściłam kubki, zrobiło się miejsce na dwa komplety, usunęłam część kieliszków, schowałam koszulki, które i tak nie schodziły. I po pół godzinie ogarnęłam sytuację.


Pracowałam do piętnastego, wypłatę dostałam do ręki i w terminie. Starczyło tego na tydzień last minute w Grecji. Pogoda tam już nie bardzo dopisywała i baza turystyczna przestawiała się z młodzieży na emerytów, ale morze było ciepłe, więc nie narzekam.


  Spis treści zbioru
Komentarze (4)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Kobiece waleczne "ja" świetnie sobie w handlu pamiątkami poczyna, i, choć to dopiero początki (patrz tytuł zbioru prozą), wzzystkie pompony są wzorcowo uczesane (nagłówek tekstu) - i to w dredy (?!)

Dzisiaj krótki profesjonalny INSTRUKTAŻ w pełni zastępuje 3 lata żmudnej nauki w dawnych ZSZ.

I to dlatego M. Gessler oraz inni fachowcy od ostrego cięcia i tych usterek mają pełne ręce roboty tak Syzyfa, jak i Penelopy
avatar
Polski dochód narodowy 3. Tysiąclecia w swej większości stoi takimi właśnie na dwóch kobiecych prężnych nogach nogach small businessesami (szan. Panowie, jak wiemy, w swej przytłaczającej masie są za Alpami hydraulikami i "zmywakami")
avatar
Pracowałam do 15. Wypłatę dostałam w terminie. Wystarczyło na tygodniowy last minute w Grecji.

(patrz ostatni akapit - cytuję z pamięci)
avatar
Nie ma sukcesu gospodarczego bez żmudnej NIEZAPŁACONEJ mrówczej pracy.


Potężny majątek multimilliardera Billa Gatesa, liczony ostatnio na sumę ponad stu miliardów $, i jego działania charytatywne mają się do siebie nawzajem jak 4:1. To naprawdę rzadkość
© 2010-2016 by Creative Media
×