Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2012-01-12 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2348 |
To będzie dobry dzień. Wręcz idealny, by zrealizować to, o czym nieustannie myślała przez ostatnie kilka miesięcy. Ta myśl poderwała ją z łóżka. Słońce jeszcze zaspane, podglądało
ją przez okno, kiedy w kuchni parzyła herbatę i wciskało się przez świetlik, gdy w wannie spłukiwała z siebie pianę z resztki taniego mydła. Żałowała, że nie ma balsamu, ale były drogie… Kiedyś, w drogerii wąchała stojące na półkach balsamy i mleczka do ciała. Szczególnie podobał jej się jeden, o zapachu brzoskwini. Z żalem odkładała go na półkę; nie stać ją było na najtańszy nawet kosmetyk. W życiu niczego nie ukradła… No, może raz, czy dwa suchą kromkę chleba, ale to było w czasie wojny.
Piła kawę zbożową z resztką mleka. Powoli, drobnymi łyczkami. Nie musiała się spieszyć. Świadomość, że wszystko, już zostało zaplanowane, postanowione, niosła ze sobą dziwną przyjemność; czuła się spokojna; jej twarz rozpogodziła się. Nie zamierzała się wycofywać z raz podjętej decyzji; to już postanowione. Ubrała się w garsonkę, najlepszą jaką miała, trzymaną na specjalne okazje i białą bluzkę. Po raz kolejny przeczytała list do syna. Wszystko starała się mu wyjaśnić, choć nie była przekonana, czy on będzie starał
się zrozumieć. Pragnęła, by tak się stało, lecz nie zamierzała o to zabiegać do utraty tchu,
do braku słów. Już nie. List położyła na stole. Umyła kubek, by pozostawić po sobie porządek. Choć to już nie będzie miało znaczenia, to w jej wieku przyzwyczajenia stają
się jedynym punktem oparcia; wszystko inne wiruje nie dając szans na poznanie. Z szafy, spod sterty ubrań wyjęła zwitek kilku banknotów. Jej ostatnia emerytura: za mało,
by godziwie przeżyć choćby tydzień, lecz wystarczająco dużo, by nie martwić się o dzisiaj. Dzisiaj to wszystko, co miała.
Klucz włożyła pod wycieraczkę. Zanim zamknęła po raz ostatni drzwi, spojrzała na mieszkanie, w którym przeżyła ponad sześćdziesiąt lat, a które nie było nawet jej. To tutaj wprowadziła się trzy lata po ślubie ze swoim Frankiem. To były dziwne czasy: ludzie otrząsali się z wojennego koszmaru, porwani przez nowe ideały żyli w jakimś niesamowitym amoku. Ze śpiewem na ustach odgruzowali, budowali, mając poczucie, że uczestniczą w czymś wyjątkowym. Ona też nosiła cegły, nie bacząc na poobdzierane do krwi dłonie, nie zważając na dziecko kopiące w brzuchu.
Przy śmietniku buszował ten sam człowiek, którego widywała każdego ranka. Dzisiaj pozwoliła sobie na lekki uśmiech, już się nie bała, że skończy tak, jak on. Jeszcze wczoraj przemykała, nie patrząc w jego stronę, zlękniona i spięta. Nie, jej nie spotka los żebraka, nie pozwoli na to. Do wieczora wszystko się zmieni… W brudną męską dłoń wcisnęła kawałek chleba, który jej został z wczorajszego śniadania.
Wszędzie ludzie, stukot obcasów o chodnikowe płyty, gwar rozmów; nie, nie z drugim człowiekiem – z telefonem. Tłum zewsząd, wszędzie gnany siłą, podążał dokądś, tędy, przed siebie i na skróty. Szła z podniesioną głową, po raz pierwszy od bardzo dawna i w tej zadartej głowie czuła wirowanie, kołysanie. Bez przerwy ktoś ją wymijał, potrącał, szturchał,
nie przepraszając, pędził dalej, przed siebie. Czuła się, jakby była przeźroczysta, niewidzialna. Na schodach przejścia podziemnego, ktoś ją tak mocno popchnął, że gdyby
nie trzymała się kurczowo poręczy, upadłaby na pewno. Złamałaby nogę, obojczyk – tego zawsze bała najbardziej, bo to by oznaczała uzależnienie od pomocy innych, obcych. Chwilę stała na krawędzi stopnia, czekając aż serce wróci do swego zwyczajnego, starczego rytmu. Teraz jeszcze bardziej niż do tej pory była przeświadczona o słuszności swojej decyzji.
Ulica, główna ulica, była zapchana poruszającymi się z prędkością hulajnogi samochodów. Szła chodnikiem, przeglądając się w sklepowych witrynach. Widziała nie siebie, lecz przygarbioną staruszkę, o twarzy zwiędłej brzoskwini, z przerzedzonymi, siwymi włosami, które kiedyś były barwy lipowego miodu, gęstą kaskadą spływającą na plecy.
Na jednej z wystaw zobaczyła sukienkę. Nie, nie zwyczajną kieckę, lecz taką samą, identyczną, jaką miała na sobie na tamtym festynie, podczas lipcowego święta. Wtedy
to Franek ją wypatrzył na strzelnicy, gdzie przyglądała się popisom celności krzepkich murarzy, odważnych kierowców ciężarówek, lśniącookich spawaczy. Wypatrzył i od razu porwał do tańca. Tańczyli polki, walczyki na drewnianym podeście, który aż dudnił od ich przytupów. Potem to już było mniej tańca, za to więcej wódki i codziennej udręki. Mimo to kochała go, nie potrafiąc przestać. Nawet wtedy, gdy tak zaczesywała włosy by nie było widać siniaków na twarzy, wkładała modne, duże okulary przeciwsłoneczne i szła do sklepu, po syna do przedszkola.
Weszła do sklepu. Błyszcząca posadzka, rzędy wieszaków z kolorowymi ubraniami, subtelny zapach lawendy, to wszystko onieśmieliło ją. Za ladą stała szczupła dziewczyna, z włosami zafarbowanymi na czarno i długimi niebiesko-różowymi tipsami. Wokół niej unosił się ciężki zapach perfum. Nonszalancko żując gumę, specjalnym przyrządem przyklejała ceny na metkach ubrań, leżących na ladzie, nie zwracała uwagi na niewielką staruszkę, kręcącą się wokół sukienki eksponowanej na witrynie. Zrobiła krok w kierunku lady, kiedy drzwi się otworzyły i po posadzce rozniósł się energiczny stukot obcasów. Wysokie obcasy a wraz z nimi kobieta o blond włosach weszła do środka. Od niechcenia przerzuciła kilka ubrań, wiszących na stojakach na środku sklepu i wymijając staruszkę, która była już przy ladzie i już otwierała usta, by zapytać ekspedientkę o sukienkę w kolorowe kwiatki, oparła się o wypolerowany blat i zaczęła ekspedientkę wypytywać o milion rzeczy. Trzymając kurczowo torebkę, zdezorientowana, wreszcie nieśmiało zaprotestowała: bo ona była pierwsza, że tylko chciała zapytać o tę jedną konkretna sukienkę, a właściwie to chciałaby ją przymierzyć… Kupi? No, właściwie, jeśli będzie pasowała… Przeceniona jest.
No, oczywiście ma pieniądze. Może pokazać. Wreszcie ekspedientka wyszła zza lady, z irytacją stukając obcasami, zdjęła sukienkę z manekina. Nie kryjąc niesmaku, prawie rzuciła jej tą kiecką w twarz: tam jest przymierzalnia… Włożyła, więc tę sukienkę, przełykając łzy w ciasnej, dusznej klitce, oddzielonej od reszt sklepu, ciężką kotarą. Ale… nie może… musi pani zapłacić! Jasne, że tak przecież ma pieniądze, pokazywała. Tak, chce wyjśćw tej sukience. Teraz… zostawi jeszcze na ladzie stare ciuchy. Nie, nie brudne. Stare tylko. Tak można wyrzucić. Jej odbicie w szklanych drzwi, zatrzaśniętych przed chwilą. Uśmiechnęła się do siebie; po raz pierwszy od bardzo dawna. Ruszyła dalej chodnikiem, ale już inaczej; z głową uniesioną, raźniej i pewniej stawiając kroki. Żałowała, że Franek nie może jej w tej chwili zobaczyć. Ludzka fala nadal ją oblewała, unosiła ze sobą, płynąc niestrudzonym strumieniem. Kiedyś i oni szli trzymając się za ręce niesieni przez tłum uświęcony dniem pierwszomajowym. Machali czerwonymi chorągiewkami z żółtym sierpem i młotem, by potem na festynie pić, jeść i tańczyć. Wraz z kolejnymi świętami, jej mąż coraz mniej tańczył, a coraz więcej pił. Pił, bo murarski majster musi pokazać swoją równość
z klasą robotniczą, a ową równość najlepiej się wykazywało przy kolejnej butelce i to nie tylko od święta. A ona go kochała i pielęgnowała kiedy zaszczanego taszczono na drugie piętro, do ich mieszkania. Nie mogła go znienawidzić nawet wtedy, gdy ją bił w pijackim amoku. Gdyby mogła z siebie wypruć miłość, może byłoby łatwiej… A może nie…
Była głodna, a zamówiona pizza smakowała, jak podeszwa. Dziwiła się, widząc jak siedzący obok, rozgadani młodzi ludzie wcinają ze smakiem to, co jej rosło w ustach. Wreszcie zrezygnowała; w barze obok zamówiła barszcz po ukraińsku i pierogi z mięsem.
Nie pamiętała kiedy ostatni raz jadła dwudaniowy obiad, dobry obiad. Kiedy wyszła z baru miała dużo czasu, ale niewiele siły. Nie mogła już jej marnować na dyrdymały, swoje zachcianki. Na szczęście park był już całkiem niedaleko, ale i tak zanim do niego dotarła, odpoczywała ze trzy razy. Na alejce omal jej nie rozjechało dwóch rolkarzy i rowerzysta. Wreszcie ciężko dysząc, trzymając się za serce, opadła na ławkę, z której nie zamierzała się ruszyć aż… Aż przyjdzie czas. Z torebki wyjęła różową pastylkę. W chwili, gdy ją połykała pomyślała, że to już nie potrzebne… Znowu swoją siłę pokazało przyzwyczajenie. Westchnęła. Przez chwilę siedziała całkiem nieruchoma, zagłębiona w samą siebie, bezmyślnie wpatrując się w staw, który był niedaleko, na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło przejść przez alejkę i jeszcze kilkanaście metrów po trawie. Po parku wciąż jeszcze kręciło się sporo ludzi, a chciała, by było całkiem cicho i pusto. Żeby nikt nie mógł jej przeszkodzić, pokrzyżować planu, który z taką starannością obmyśliła. W koronach drzew ptaki dawały wieczorny koncert, raz po raz ktoś przywoływał psa, korzystającego ze swobody wśród miejskich trawników. Jakaś mocno przytulona para usiadła na ławce obok. Popatrzyła na nich pogodnie, choć była trochę zła, że usiedli akurat tutaj. Ale to nic. Poczeka, ma przecież mnóstwo czasu, już nigdzie jej się nie spieszy. Zaraz, za moment… Jeszcze troszkę cierpliwości, Franku… Kochany, zaraz będziemy razem… Poczekaj, niech tylko tych dwoje sobie pójdzie… Księżyc był już wysoko, kiedy wreszcie wstała z ławki. Tam, gdzie jesteś, nie ma kieliszków, butelek i nasiadówek z kolegami. Na pewno nie ma. Dlatego idę… Zdjęła buty i boso przeszła po mokrej od rosy trawie. Stanęła tuz przy brzegu, staranie ułożyła buty, torebkę, wewnątrz był dowód i krótki list, który powinien ułatwić pracę policji. Zanurzyła stopę…I zaraz chciała uciec. Woda wydała się jej przeraźliwie zimna. Lecz szybko się opanowała. Gdy zanurzyła się po pas, woda zdawała się być całkiem znośna. Nawet zrobiło się jej przyjemnie, gdy tak szła i szła, coraz dalej, coraz głębiej w tej sukience w kolorowe kwiaty, a księżyc zdawał się uśmiechać przyjaźnie… Wszystko pozostało za nią, gdzieś z tyłu. Życie już nie mogło jej dogonić, gdy zanurzała się w srebrzystą poświatę…
oceny: bezbłędne / znakomite
Świetna wyważona emocjonalnie narracja - choć w podobnej scenie tak łatwo o tani banał i przerysowanie - pełnia kontroli nad formą i treścią