Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2019-12-18 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 986 |
Wtorek, 22.12.15`
Wizytę w salonie fryzjerskim zamówiła dobry miesiąc wcześniej. Więc teraz siedziała sobie w fotelu, wyluzowana i przeglądała jakieś celebryckie czasopisma „kobiece”: wywiady z „gwiazdkami”, bzdety, porady, przepisy... Obserwowała co chwilę, jak pani Marzenka obsługuje swoją klientkę. Na drugim „stanowisku produkcyjnym” pani Marysia spłukiwała właśnie włosy jakiejś blondynce przy kości. No, ta to ma „boczki”... To boki, a nie boczki, pomyślała. Taka młoda, a już taka tłusta! E... Był jeszcze i pan Marek, trochę „gogusiowaty” trzydziestolatek. Facet, fryzjer damski. Hm... No, ale bardzo dobry. Właśnie do niego się zapisała.
Wykańczał właśnie fryzurę jakiejś babce w jej wieku, mniej więcej, dobrze utrzymanej pięćdziesiątce. Kasztanowe włosy, pięknie ułożone, świeżo, bardzo twarzowo. Niezłe ciuchy, tak samo buty... Świeża cera...
Przedtem wystarczała Annie Marzenka, czy Marysia. Ale na dzisiaj zamówiła sobie Marka. Zapisy do niego przekraczały miesiąc normalnie... Musi coś zmienić. Wygląda na starą babę po prostu. Nie może dłużej tak wyglądać! To nie tylko to, że Robert przyjeżdża na Święta, będą z tą jego Dorotą już jutro wieczorem. Musi coś zmienić w swoim wyglądzie, sama dla siebie, żeby się wreszcie lepiej poczuć. No, Paweł też...
Oczywiście, że tak. Przestań udawać sama przed sobą...
Przeglądała ze znudzeniem jakieś pismo, zupełnie automatycznie. Celebrytki. Hm. Te, to chyba codziennie siedzą u kosmetyczek... Może ja też powinnam?... Choćby częściej...
Tomek odszedł, zanim w ogóle na dobre zasmakowałam życia rodzinnego, mężczyzny. Samotne wychowywanie dziecka, kończenie studiów, potem od razu praca... I ciągle w młynie. I po co?... Co ja z tego mam, co? Nic szczególnego. Rodzice zmarli, syn wyjechał... A ja jestem sama jak palec. I tylko dlatego o tym nie myślę, bo cały czas żyję pracą. No, co ja z tego mam? Tak dla siebie? Czas mi ucieka między palcami jak woda. Już mi uciekł, właściwie...
Ostatni dzwonek, żeby coś zmienić. Ty stara babo... Masz już pięćdziesiąt trzy lata. To kiedy, jak nie teraz, co? Później będzie już „po zawodach”. To straszne... Za kilka lat emerytura... Ja – emerytka!... No...
– Pani Aniu, już kończymy...
Głos pana Marka wyrwał ją z tych koszmarów. Jego elegancka, zadowolona klientka wstawała właśnie z fotela fryzjerskiego, przeciągając się zalotnie i przeglądając w dużym lustrze.
– No, panie Mareczku... Pan to potrafi kobietę „zrobić”... Pan jest artystą po prostu...
– Prawdę mówiąc, nie musiałem się zbytnio trudzić... – odparł szarmancko fryzjer, lustrując z satysfakcją swoje dzieło.
– No, ale bez pana, panie Mareczku...
– Tak, pewnie, nasz Marek to prawdziwy mistrz – pochwaliła go Marzenka. Wszystkie obecne w salonie panie patrzyły bardzo przychylnie na jego „dzieło”, które właśnie wyciągnęło portmonetkę z torebki.
– Świetna robota, prawda? – dodała Marysia.
– Ehe...
– Panie Mareczku... To tak, jak się umawialiśmy, dobrze? W Sylwestra o szesnastej? – Klientka wyciągnęła w jego kierunku banknoty, same setki.
– Zgadza się, trzydziestego pierwszego, szesnasta. Godzinna rezerwacja. A dzisiaj... Trzysta osiemdziesiąt, pani Olu.
– Bardzo proszę, panie Marku.
– Ale to za dużo...
– Nie, nie. Ja dobrze wiem, ile jestem panu winna i tyle właśnie płacę. Bardzo dziękuję, panie Mareczku.
– Ja również dziękuję. I wesołych Świąt, pani Olu.
– Wzajemnie. Wyjeżdżamy na parę dni, ale na Sylwestra wracamy z mężem. – Klientka zaczęła ubierać elegancką kurteczkę, w czym pomagał jej fryzjer.
– A gdzie państwo jedziecie na Święta?
– Do Sztokholmu, do znajomych. Może u nich będzie chociaż trochę śniegu?
– Ha, ha... No, u nich, to może tak.
– Jeszcze raz dziękuję i do widzenia paniom. Panie Mareczku...
– Do widzenia, pani Olu. – Marek otworzył jej drzwi i po chwili wrócił do salonu, z zadowoleniem rysującym się na jego twarzy.
– A mnie pan gdzieś jeszcze upchnie, panie Mareczku, na Sylwestra? – spytała klientka Marzenki.
– Będzie ciężko, ale sprawdzę w kalendarzu... Niech pani siada, proszę bardzo. – Marek zwrócił się do Anny.
Odłożyła pismo na stolik, wstała i podeszła powoli do fotela. Oparła dłonie na jego oparciu i spojrzała w głąb dużego lustra, jakby czegoś szukała.
– Yyy... tak. Godzina musi wystarczyć...
– Oczywiście.
– Możemy ewentualnie umówić się na... siódmą rano... Jeśli by to pani pasowało...
– No, chyba będę musiała.
– Do dwudziestej pierwszej mam już wszystko obłożone, po godzinie na osobę... Taki dzień.
– Ehe... To niech pan, panie Mareczku, dopisze mnie tam na ten dzień. Wcześnie, ale co zrobić. A pan cały dzień będzie na nogach, co?
– No, co zrobić? Sama pani widzi. Siódma rano... No, ale to Sylwester.
– Oczywiście.
– Ale, od razu mówię, że godzina to za mało, żeby zaszaleć. Ułożenie, ewentualnie przycięcie trochę, wyrównanie... Lekka stylizacja.
– Jasne, jasne...
– No, czas nie jest z gumy – dorzuciła Marzenka.
– No to zarezerwowane... – Marek wpisywał coś do grubego, czarnego kalendarza. – Tak... No dobrze... To co my tu mamy, pani Aniu, dobrze pamiętam?
Anna stała nadal przy fotelu, wpatrzona w swoje odbicie.
– Panie Marku... No cóż... Może pan coś zrobić, żebym wyglądała z dziesięć lat młodziej?
– Ba...
– Właśnie. Ja muszę cała się zmienić, widzę... Ciuchy, buty, skóra, paznokcie, makijaż... Ale zacznijmy od włosów. Twarz. Nowy look, panie Marku. Zdaję się całkowicie na pana. Mam być atrakcyjną czterdziestką, a nie jakąś starą babą. Dochodzi jedenasta, na czternastą mam być w pracy, ale mogę się spóźnić.
– Aha... Na trzynastą mam rezerwację, zdaje się, będzie ciężko... Ale... – Marek stał obok Anny i razem wpatrywali się w jej lustrzane odbicie. – No... To znaczy, przebudowa... Hm...
Piątek, 25.12.15`
Anna przyniosła jeszcze z kuchni miskę ugotowanych, parujących ziemniaków obsypanych szczodrze koperkiem (z zamrażalnika), a Dorota stawiała właśnie na stole sosjerkę i miskę z miksem sałat, polanym winegretem. Robert dosuwał talerze i sztućce na swoje miejsca.
– Ale jak to dobrze, że przyjechaliście. Super. Dzięki temu nie musiałam nic wczoraj przygotowywać na Wigilię. Od nie pamiętam kiedy.
– Na następne Święta też nic nie będziesz musiała robić, mamo – zaśmiał się Robert. – Ślub i wesele na Wielkanoc, to będziesz przecież u nas, nie?
– Ale się cieszę... To najlepszy prezent pod choinkę.
– Prawie trzy lata jesteśmy razem. – Dorota wzruszyła ramionami, uśmiechając się do niej. – To już chyba czas na niego, nie sądzi pani?
– Pewnie, że tak. No, siadajmy wreszcie... Niedługo będę teściową, a potem babcią, mam nadzieję, co?
– Pracujemy nad tym.
– I super. Nakładajcie sobie. Medaliony z polędwiczek, sosik grzybowy, sałata...
– Aha... Wiesz, jak ja dawno nie piłem kompotu śliwkowego?
Na stole zdecydowanie królowały małe talerzyki. Ogórki kiszone, korniszony, oliwki zielone i czarne, kapary, dynia pokrojona w kostkę, marynowane grzybki, dwa rodzaje, surówka, buraczki, sałata, chrzan, ajvar, czego tam nie było... Nakładali sobie na talerze, co i ile komu pasowało.
– Po obiedzie zrobimy sobie kawkę i ciasto, a potem wybierzemy się na jakiś spacer. Może do Sopotu, na molo, co wy na to?
– Bardzo chętnie, mamo.
– O kurczę. Pierwszy raz tak do mnie powiedziałaś. Ale fajnie się zrobiło, he, he... Muszę się przyzwyczaić.
– No, kiedyś trzeba zacząć, nie? Ja też się muszę przyzwyczaić do mówienia „tato”, czy „mamo” do rodziców Doroty. Jutrzejszy obiad mamy już u nich.
– No tak. To o której chcecie wyjeżdżać?
– Przed dziesiątą chyba, po śniadaniu. Na spokojnie, „mamo”...
– Aha... No to możemy wyjść razem. Bo zaczynam dyżur o dziesiątej właśnie. Nie dość, że Święta, to muszę dłużej siedzieć w pracy... Tak jak wczoraj. Dobrze, że wy byliście, to przyjechałam do domu na „gotowe”.
– Wigilia to właściwie kolacja, nie?
– Pewnie.
– A co tam u ciebie w pracy? – spytał Robert, biorąc się wreszcie do jedzenia.
– To co zawsze. Święta, Mikołaj, choinka... Od stycznia znowu zmieniają nam szyld. Nie: „Regionalna”, jak było, chociaż krótko, a znowu „TVP 3. Info”. No i już zaczynają się delikatne sugestie, co puszczać, jak, co przyciąć... Na szczytach pewnie jakieś rozmowy, targi, zmiany personalne...
– Jasne. – Robert przełknął kawałek mięsa. – Przyszła „nowa zmiana” i sprząta. Już zaczęli.
– A u was?
– Młyn, jak i u ciebie. Wiesz, dlaczego przyjechaliśmy na Święta? Bo Sylwestra spędzimy w pracy. W tamtym roku trochę się zbuntowaliśmy, ale teraz...
– A jak wasze specjalizacje? Kiedy macie koniec?
– Maj, czerwiec. Będziesz miała dwóch chirurgów w rodzinie.
– Mam nadzieję, że mi się to nigdy nie przyda.
– Oby, mamo. Oby.
– Lepiej być pięknym, młodym, zdrowym i bogatym, co? Dorota?
– Hm, jasne... Bardzo smaczne te grzybki. I jedne i drugie.
– Sama zbierałam, w Oliwie. Małe opieńki, normalne i kurki, na pół – słodko. Trafiłam akurat na czas i miejsce. Sporo tego było.
– Ehe... Super...
– To weź coś wyciągnij z barku, Robert i polej nam. Starka, koniak, czy co...
– A, pewnie, że tak... – Robert wstał od stołu, podszedł do barku i zrobił szybki przegląd jego zawartości. – Starka... No, na dobre trawienie... – Rozlał wódkę do trzech kieliszków.
– Ale mnie tylko pół. Wolę wino – rzuciła Dorota.
– Chciałam podać do obiadu, ale jest ten kompot...
– I bardzo dobrze. Pycha. – Robert ustawił kieliszki przed Anną i Dorotą, potem wrócił do barku po swój. – To co? Po małym kielonku? Bardzo proszę... Mama... Dorotka... – Wypił na stojąco, postawił kieliszek na stole i wrócił na swoje miejsce dokończyć obiad.
– Na zdrowie...
– Zdrowie.
– Tak... A ja sobie jeszcze te grzybki...
– No, dobre...
– Latem robiliśmy przeszczep wątroby u takiej młodej dziewczyny... Zatrucie grzybami właśnie. Dwanaście lat miała. Brat jej oddał pół swojej wątroby, wszystko technicznie w porządku, ale... Chyba było już za późno. Nie przyjęła się ta od brata. Żyła jeszcze gdzieś z tydzień... Nie, krócej.
– No, dwanaście lat – potwierdził słowa Doroty Robert. – A ojciec przeżył, bo był „łyknięty”, jak jadł te grzyby... Paradoks, co? Hm...
– Dwanaście lat? Szkoda dziewczyny. W ogóle nie powinna jeść grzybów, za młoda jeszcze.
– Szkoda... Jakoś tak ją sobie zapamiętałam, bo rozmawiałyśmy trochę. I przed operacją i potem... Myślałam, że wszystko będzie dobrze...
– Nic nie poradzisz – skwitował krótko Robert, krojąc medalion z polędwicy.
– No nie.
Jedli chwilę, milcząc.
Choinka stała pod oknem, pachnąca, udekorowana, otoczona kolorowymi torbami z prezentami.
– Tak, że u nas w pracy, mamo, jakichś tam zmian nie ma. Dyżury i dyżury, na okrągło. Ponad dwieście godzin miesięcznie.
– Młyn, jak i u mnie.
– Tak, ale u ciebie dochodzą jeszcze ruchy personalne, jak mówiłaś.
– To mnie nie rusza.
– Akurat. A co było rok temu?
– No tak, ale teraz? Jak mnie właśnie ta nowa władza przywróciła do pracy?
– Nowa władza. Dobre sobie. No, już mają prezydenta, sejm, senat, własny rząd... Telewizję... Ciekawe, na co jeszcze mają apetyt? A, na Trybunał przecież.
– A mieliśmy nie rozmawiać o polityce. – Dorota rzuciła ostrzegawcze spojrzenie Robertowi, co nie uszło uwagi Anny.
– Ehe... A potem? Duda też się już pokazał z dobrej strony. „Długopis”... Nie zaprzysiągł sędziów Trybunału Konstytucyjnego, za to „ułaskawił” tego... no...
– Kamińskiego? – dopytała Anna, nakładając sobie korniszona na talerz.
– No... Jak można ułaskawić kogoś, kto nie ma jeszcze prawomocnego wyroku? I od razu go zrobili ministrem. Tak im się spieszyło?
– A mnie denerwuje Macierewicz. Przed wyborami gdzieś go „schowali”, mówili, że nie, że nie zrobią go szefem MONu... – zaczęła Dorota.
– I te Caracale – wszedł jej w słowo Robert. – Na dodatek Misiewicz. Przydupas jeden...
– No, ale te helikoptery, to coś z nimi nie bardzo, podobno... – zaoponowała Anna.
– Amerykanom coś nie chciało się wygrać tego przetargu. A mają tu przecież montownię. Świdnik, czy gdzie... Mielec. Nigdy nie wiem. No, nieważne. Prawnie wybranych sędziów Trybunału „pan Prezydent” nie zaprzysiągł, ale w nocy wybrali sobie swoich, no, i od tych od razu odebrał ślubowanie. I mamy teraz „dublerów”. I burdel w Trybunale. A to pewnie dopiero początek. Bo Trybunał mówi, że powinni być tamci, a ci, że ich. Kołomyja.
– Parę dni temu zrobili nową ustawę o Trybunale, w nocy oczywiście, to teraz są niby „w prawie”. To teraz są „podwójne prawa”? – poparła Roberta Dorota.
– Chciałem nawet pójść na tę demonstrację KODu, dwa tygodnie temu, ale pracowaliśmy wtedy akurat. Policja mówi, że było osiem tysięcy, TVN, że pięćdziesiąt. To ktoś tu, kurcze, nie potrafi liczyć, nie?
– Próbowałeś dyni? – spytała Anna.
– A, tak. Pycha.
– To od Zosi.
– Aha... No, zaczyna się „propaganda sukcesu”, jak za Gierka. Chociaż „Kaczor” przypomina mi bardziej „Wiesława”. Tak samo przynudza. Że też zawsze się nam przytrafiają tacy...
– Taki kraj – podsumowała Dorota. – Ale fryzurę masz super, mamo.
– Nie? We wtorek byłam u Marka. Fachowiec. Kosmetyczkę „zaliczyłam” w środę, tak, że jestem „na świeżo” zrobiona...
– Prawidłowo.
– Trzeba jakoś wyglądać, jak człowiek...
– A tej sukienki nie pamiętam... – Robert przyjrzał się Annie.
– Nowa. Co masz pamiętać? Mam ją na sobie drugi raz.
– Bardzo ładnie ci w niej – pochwaliła Dorota.
– Ehe... Doleję sobie jeszcze tego kompotu... „Drugi sort”... To dopiero hipokryta! Całkiem odwraca kota ogonem. No, ale co ja tam... – Robert ujrzał ściągnięte brwi Doroty. – Bardzo atrakcyjnie wyglądasz, mamo. Serio. Masz jakiegoś faceta? Powiedz.
– Kto? Ja?
– Oczywiście. A któż by?
– Co ty gadasz. Taka stara baba...
– Jaka tam stara. Trzymasz się całkiem, całkiem...
– Powiedz, Robert: „apetycznie”. – Dorota uśmiechnęła się ciepło do Anny. – Właśnie tak wyglądasz.
– O, to, to.
– Ja?
– No pewnie. To co? Masz kogoś?
– Co ty? Zgłupiałeś chyba...
– E tam, gadanie... Sama tu jesteś, jak palec... Mało rodziny, zresztą z rodziną... Jak na fotografii. A znajomi głównie z pracy. A my mieszkamy daleko stąd. Powinnaś sobie znaleźć jakiegoś „przyjaciela”, mamo. Serio.
– To co? Kawka? – Anna zaczęła powoli zbierać talerze.
– No tak. – Dorota wstała od stołu i zaczęła wynosić do kuchni te wszystkie talerzyki z dodatkami. – Nie powinnaś być sama. Taki spacer jak dzisiaj, to rzadko. A jakbyś miała kogoś...
– Pewnie, że tak... – Robert wstał i zajął się szklankami i kieliszkami. – Tak. Działaczka związkowa, opozycjonistka, można powiedzieć, walczyłaś o demokrację, nie? A teraz pewnie głosowałaś na PiS, jak cię znam, co?
– Głosowałam. I wcale się tego nie wstydzę. Chcę zmian na lepsze w naszym kraju.
– Zmiany, tak, tak, będą. Ale czy na lepsze? Nie widzisz tego, że oni tłamszą tę demokrację, o którą walczyłaś? Dwa razy cię przymknęli, nie? Nosiłaś ulotki, jak w jakimś powstaniu. I wywalczyłaś... Teraz brakuje tylko, żeby przejęli sądy, prokuraturę, bo tego jeszcze nie mają.
– Uzdrowienie chorego systemu, Robert.
Znosili do kuchni wszystko ze stołu.
– Sprawy socjalne, przede wszystkim. Musimy podnieść „dzietność”, bo za mało dzieci się rodzi... To was też dotyczy... – Uśmiechnęła się do syna. – Inaczej za dwadzieścia lat ZUS zbankrutuje. Zaostrzyć VAT, bo za dużo kasy wycieka z budżetu...
– Same ogólniki... To znaczy, „sanacja”? No... Tak myślę, że bardzo by im było nie w smak, gdyby ktoś zaczął używać tego słowa w stosunku do nich. A tak bardzo kochają swojego Marszałka! Tak wygląda cała ta banda. Fa-ry-ze-usze. I hipokryci. Jeszcze niejeden Nikodem Dyzma nam się objawi, zobaczysz sama. Weź tego Misiewicza. Co to za typek, w ogóle? Jakiś niedouczony aptekarz, czy co... A teraz jest wiceministrem. Parodia. A jeszcze jak „podleją” to wszystko sprawną propagandą, to się nie wygrzebiemy z tego gówna i w następnych wyborach.
– Armagedon nam tu jakiś malujesz – zaoponował Anna. – Będą i dobre wyniki, spoko.
– Kiedy? Jak się już „nachapią”?
– Robert, przestań wreszcie i nastaw ekspres lepiej – zmitygowała go Dorota. – Na dzisiaj koniec z polityką. Święta są. Zapomniałeś?
Sobota, 09.01.16`
Jakoś nie mogła od Świąt zobaczyć Pawła. Zła była na to. Z jednej strony, że go nie ma. Może wziął urlop? Ale przecież nie będzie się o to rozpytywać na prawo i na lewo. Z drugiej strony, była zła na samą siebie. Że się interesuje takim tam... portierem. No! I to w jej wieku! Stara babo, za parę lat idziesz na emeryturę, zapomniałaś już, „jak to się robi”, a tu masz... Ale... Naprawdę chciała go zobaczyć. Nic więcej przecież... No... zobaczyć i tyle.
Co ci do łba strzeliło, babo durna... Na stare lata będziesz się oglądać za chłopami... No...
Przecież nie za chłopami, tylko za nim. Za Pawłem.
Poza tym, portier...
No i co, jak go zobaczysz, głupia ty!
Zgasiła energicznie papierosa, opatuliła się mocniej rozpiętą kurtką, bo wiał dzisiaj zimny wiatr. O czym ty będziesz z nim w ogóle rozmawiać, już nie mówiąc, co dalej?...
Odwróciła się na pięcie i weszła do budynku.
I jeszcze ten Robert!... Jak on to powiedział? Że jestem „apetyczna”? A może to Dorota? No tak, Dorota. Właściwie, to powinnam być zadowolona z przyszłej synowej. No... Nie dlatego, oczywiście, że powiedziała tak o mnie. Przecież mi się nie „podlizuje”. Bo po co? Że teściowa? Apetyczna? Nie, no...
Apetyczna... Hm... No, może jeszcze troszkę tak... Nie mam zwałów tłuszczu, jak niektóre w moim wieku, młodsze są czasem grubsze... Piersi zawsze miałam za duże, chociaż Tomkowi to wcale nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie... Hm... Kiedy to było... Tomek... Hm.
Cholera! To ja już jestem na schodach?... „Apetyczna”... Nie, gdzie tam! Za duże. No, ale... Hm...
Babo durna, ty myśl o czymś innym. O robocie, na przykład. Jutro gra Orkiestra, a ty jeszcze jesteś w proszku. Ledwo co skleciłaś na dzisiejsze wiadomości wstępniak o WOŚP, przebitki z różnych dat i miejsc. A jutro?
Że ten Kurski od wczoraj jest moim prezesem, no... „Spin – doktor” od „pijaru”... Hm. No to się teraz zacznie na całego... Wymiecie wszystkich „nieprawomyślnych”... Głównie z „Warszawki”, ale i z „Regionalnych” też. A, prawda. Nie ma już „Regionalnych”, racja. Znowu TVP. Centralne sterowanie, nawet z nazwy.
A Robert... No... Ma rację i nie ma. Nie ma, dlatego, że...
No, ja jestem po tej stronie, tak, czy siak.
Otworzyła drzwi do swojej montażowni i spojrzała na te wszystkie monitory, cały jej „sprzęt”.
No, blondynko ty, do roboty. Nawet Marek uznał, że jesteś typową blondynką, widzisz. Nie przefarbował cię, choćby na rudo. Nie uciekniesz od siebie samej, nie.