Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2020-02-04 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1156 |
Przez chwilę patrzył jeszcze na zamalowaną kartkę. Nie wiedział czy efekt go zadowala. Ale to nie miało znaczenia. W jego przypadku to był szczegół. Najważniejsze było, że Paweł w ogóle umiał się na czymś skupić, skoncentrować. Według pani doktor jego funkcje poznawcze zostały mocno zaburzone. Nad wszystkim górowała jego stan. Stany depresyjne, apatia, niemoc, negacja, smutek. Trwało to już od jakiegoś czasu, dłuższego czasu.
- Paweł, jesteś młody, zdolny, całe życie przed tobą. Postaraj się zaakceptować to, na co nie masz żadnego wpływu. Walka, którą podejmujesz, jest z góry przegrana. Możesz wygrać życie, w jeden tylko sposób; nie podejmuj walki. Akceptacja. - mówiła, patrząc mu prosto w oczy. Siedząc, myślał o akceptacji tego, co nieuniknione, czego zmienić nie zdoła. Jeszcze trzy lata temu, zaraz po śmierci ojca, walczył, rzucał się , miotał. Zadawał w kółko te same pytania bez odpowiedzi. Próbował znaleźć sens, jakieś przesłanie, coś, cokolwiek.
„Mitologia to tylko zbiór pewnych historii o pradawnych dziejach, bogach, bohaterach i ich przygodach, Paweł. W prawdziwym życiu natrafisz na różne wydarzenia, wiele z nich będzie dla ciebie bolesna. Spróbuj w każdym znaleźć coś dobrego, wyciągnąć jakiś wniosek, który posunie cię do przodu, nauczy czegoś, powiększy ci zbiór możliwych odpowiedzi.”- mawiał ojciec. Miał wtedy czternaście lat, a rok później ojciec już nie żył. Paweł szukał długo odpowiedzi na pytanie „dlaczego”, ale nie znalazł. Teraz, po trzech latach, poddał się. Może nawet nie chciał, lecz nie znajdował sił. Próbował. Rozmawiał z mamą , przyjaciółmi, chodził na terapię. Chciał rozgryźć tę zagadkę, dowiedzieć się, pogodzić. „Akceptacja”- huczały mu w głowie słowa pani doktor. Ale stopniowo tracił siłę i zainteresowanie czymkolwiek. Leżał na łóżku, w pokoju, patrząc w sufit i zaglądając w głąb swojej głowy. Od czasu do czasu, przewijały mu się namalowane w wyobraźni obrazy z książek, które tak bardzo kiedyś lubił czytać. Uwielbiał literaturę. Dzięki niej przenosił się w inne czasy, przeżywał wraz z bohaterami ich przygody, rozwiązywał zagadki, ratował całe wioski przed smokiem czy piękne niewiasty z rąk bandytów. Przemierzał tysiące mil morskich, by odkryć nowe lądy, poznać tubylców, uczyć się ich zwyczajów, kultury. Dowodził wyprawami statków kosmicznych, w poszukiwaniu planet zdatnych do zamieszkania przez ludzi. Był wrażliwym, pełnym nowych pomysłów i chęci do życia chłopakiem. W szkole, bez problemu znalazł ludzi, o podobnych zainteresowaniach, stworzyli zgraną, fajną paczkę. Zaczął się nawet spotykać z jedną dziewczyną. I nagle, pewnego dnia, wszystko wybuchło, obróciło się w pył. Jeden telefon, z wiadomością o śmierci taty, przewrócił mu całe życie do góry nogami.
- Rzadko jesteśmy gotowi na wszystko, co nas w życiu spotyka, Paweł - mówiła pani doktor - ale to nie znaczy, że musi nas to złamać, rozbić, tak, żebyśmy już nie umieli się podnieść. Wiem, jak musi ci być ciężko. To naturalne. Tylko nie pozwól, żeby smutek i żal całkowicie cię pochłonęły. Musisz je przeżyć, nie ma innej możliwości. Lecz wraz z upływem czasu twoje rany się zabliźnią, nie pozwól im więcej krwawić. Daj czasowi czas.
Wiedział, że jej zależy, bardzo się stara i był jej wdzięczny. Tylko, że z niewiadomych przyczyn, czas nie działał na jego korzyść. Wraz z jego upływem czuł się coraz gorzej, coraz mniej mu się chciało. Już nawet nie lubił wychodzić. Często opuszczał szkołę. Na początku mama przymykała na to oko, wiedziała, że jest mu ciężko. Później mobilizowała, by wstał i jednak poszedł, a na końcu przestała zwracać uwagę. Zaczęła za to coraz częściej sięgać po alkohol. Sama, w domu, w poczuciu bezradności. Przeżywająca nową sytuację na swój sposób. Paweł tego nie chciał, nawet próbował z nią porozmawiać, ale tylko ją przytulał i szedł do siebie. Matka coraz rzadziej wychodziła z sypialni. Jemu wystarczało, że widział ją raz dziennie, gdy szła do toalety czy kuchni. Patrzył wtedy na nią z troską i czułością, ale ona wolała unikać jego wzroku. Było jej wstyd, to oczywiste. Ale w jego mniemaniu, nie miała się czego wstydzić. Każdy radzi sobie ze swoim bólem, jak potrafi. On na przykład, przestał praktycznie brać udział w jakimkolwiek życiu społecznym, wliczając w to szkołę. Na początku przynosił jeszcze zwolnienia lekarskie od swojej pani doktor, potem przestał chodzić również do niej. Tłumaczył sobie, że terapia i tak niewiele mu daje. Większość z przeszłych zdarzeń umiał sobie wytłumaczyć, a wiele wciąż czekało na wyjaśnienie. Owszem, szukał odpowiedzi, ale z wnętrza swojej apatii, niemocy. Ze środka tego odizolowanego, bajecznego, zwichrowanego świata, który ze światem zewnętrznym, w którym, bądź co bądź, wciąż próbował egzystować, miał niewiele wspólnego.
Za ciasno, tu jest za ciasno. Jak mam rozwinąć skrzydła, stać się normalnym, zdrowym człowiekiem, skoro nie chce mi się ruszyć. Ta przestrzeń mi nie wystarcza, a jednocześnie pozostaję w niej. Muszę uzyskać nową. Mam latać, wzbijać się, szybować i pikować w dół. Jak tylko się wzbiję, złapię wiatr w skrzydła! Wszystko stanie się proste. Tylko muszę zyskać miejsce.
Myśli takiej treści przebiegały mu przez głowę, kilka, a nawet kilkanaście razy dziennie.
Brak odpowiedzi. Brak powodów i nieumiejętność mobilizacji.
„Paweł, musisz wiedzieć, że wszystkie wydarzenia w naszym życiu, niosące ze sobą dużą dawkę ładunku emocjonalnego, coś co nas dotyka osobiście, porusza, nie są dla nas łatwe do przyjęcia. Nie mamy mechanizmu, który radzi sobie z nimi automatycznie. To czasem długi, trudny proces i do tego nie zawsze zakończony pełnym sukcesem. A dzieje się tak, ponieważ każdy z nas obdarzony jest inną wrażliwością.” - Pani doktor znała w teorii wszystkie, lub prawie wszystkie, odpowiedzi, nawet na nie zadane pytania. I nawet ją lubił, w każdym razie, zaskarbiła sobie jego zaufanie. Umiał się przed nią otworzyć. Do pewnego momentu. Przestał uczęszczać na terapię, ponieważ od jakiegoś czasu, nic mu już nie dawała, stał w miejscu. Stało się to nieprzyjemnym obowiązkiem, bez dostrzegalnego rezultatu. Leki też mu już nie służyły, stawał się po nich senny. I kiedy zaczął sypiać po dwanaście, trzynaście godzin dziennie, odstawił je. Teraz przynajmniej miał więcej czasu w ciągu dnia. Więcej czasu na myślenie, przeżywanie, marzenia. Te stały się nieodłącznym elementem jego życia. Potrafił marzyć godzinami, leżeć na łóżku, przeglądać jakiś magazyn, czy gapić w album i fantazjować. Wyimaginowany świat stał się nieodłączny, niezastąpiony, konieczny. Większość czasu spędzał nad kartkami papieru, zamalowując je pędzlem lub szkicując ołówkiem. Jego rysunki leżały wszędzie; na biurku, szafie, dywanie. Trudno w nich było dostrzec, jakikolwiek kształt znany z realnego świata. Nie przedstawiały żadnych krajobrazów, martwych natur, wydarzeń czy postaci. Były to abstrakcyjne, surrealistyczne gryzmoły, które dla ich twórcy stawały się bramą do innego świata. Świata, w którym nie ma żadnych ograniczeń, człowiek realizuje się i idzie w kierunku, który z nieznanych przyczyn sobie obrał. Nikt go nie pytał „dlaczego”, nie szukał jakiejś definicji, reguły, pozwalającej na odpowiednią klasyfikację czy zrozumienie. Nikt nie widział tych prac. Malować zaczął długo po tym, jak mama przestała zaglądać do jego pokoju, za czym podświadomie tęsknił. Miał wtedy poczucie, że współtowarzyszy mu w tej jego odmiennej drodze czy chorobie, przeżywaniu, czy jakby to ktoś jeszcze inaczej chciał nazwać. Ale widywał się z nią tylko kilka razy w tygodniu, zamieniając kilka przelotnych zdań. Wolała szybko chować się w swojej sypialni, w której Paweł co jakiś czas wietrzył, by zapach alkoholu nie stał się tam stałym rezydentem. Codziennie też, zanim się położył, zaglądał do mamy. Najczęściej już spała, czasem zapominając wyłączyć telewizor. Patrzył wtedy na nią z troską, głaskał po czole, gasił wszystkie urządzenia, czasem przykrywał i wychodził. Każde z nich przeżywało własny ból, miało własne upiory, nie potrafiło sobie poradzić z osobistymi demonami, które próbowali zalać, zagadać, schować gdzieś w odległych zakamarkach świadomości, choć powinni je uwolnić. Było mu smutno z tego powodu, ale nie znajdował w sobie na tyle siły, by szczerze porozmawiać z mamą. Wiedział, że robi tym krzywdę nie tylko sobie, ale przede wszystkim jej. Może najbardziej ze wszystkiego brakowało jej bliskości jedynego syna. Wiedział dokładnie, że nie jest tak jak powinno być. Ale przebywając w świecie fantazji, zagłębiając się tam coraz bardziej, przestawał się jakoś szczególnie nad tym trapić. Zaczął przyjmować to za fakt i godzić się z niemocą wyjścia z tego położenia. Były momenty, oczywiście, kiedy dotkliwiej dotykał go zaistniały stan, ale szczerze mówiąc nic z nim nie robił. Nie umiał. Czyli impas, pat, stagnacja. I ucieczka. Do świata, gdzie nikt oprócz niego nie miał dostępu. Do swojego świata. Można było porównać ten stan do klatki. Siedział w niej zamknięty, bez woli wyjścia, chociaż nie było to trudne. Przerwy między prętami były tak duże, że przeszedłby między nimi każdy. Ale on nawet nie podejmował próby. Ta klatka istniała tylko w jego głowie, była jego azylem, czuł się w niej „u siebie”. Jego strefa komfortu. Tam mógł marzyć, fantazjować, zamykać się do woli. Nikt mu nie przeszkadzał.
Pani doktor zwykła mówić, że „...nikt nie jest w stanie cię wyciągnąć ze stanu, w którym się znajdujesz, Paweł, jeżeli sam nie będziesz tego chciał. To niemożliwe.” A on nawet nie wiedział czy chce. Po prostu tam tkwił i nie wychodził. Czasem, gdy się koncentrował, przychodziły mu do głowy myśli, że na zewnątrz, wśród innych ludzi, mogłoby być przyjemnie, dobrze, może bezpiecznie. Może mógłby się zawziąć, spróbować, znów uczęszczać na terapię, wrócić do szkoły. Marnuje tyle czasu na nic; na marzenia i użalanie się nad sobą. Mógł to przerwać! Tak ewidentnie miewał takie myśli. Ale one szybko ulatywały gdzieś w przestrzeń, niedoścignione. Nawet ich nie gonił.
Dziś jednak był ten dzień. Ten, na którym się bardzo mocno skoncentrował. Wiedział to, bo zapisał sobie dużymi literami nad łóżkiem. Wiedział, gdyż postanowił, że gdy skończy swoją najnowszą pracę, rysunek, właśnie wtedy to nastąpi. Coś, co zmieni jego życie, jego i mamy. Na zawsze. Musiał tylko utrzymać to skupienie, odganiać wszelkie myśli, które krzyczały: „Wróć! Nie wychodź! Zostań! Tu jest twoje miejsce!”
Nie. Dziś to on i jego plan działania byli najważniejsi i nie pozwoli się rozproszyć, zniechęcić, pokonać. Musiał tylko powtarzać sobie w pamięci, co ma zrobić i motywować się, cały czas. Nieustannie.
Jeszcze raz spojrzał na zamalowaną kartkę. Nie musiał się spieszyć, dlatego doczekał, gdy cała farba wyschła. Wziął czarny pisak i napisał coś na samym dole.
Potem wstał, ruszył prosto do kuchni, zabrał stamtąd najdłuższy nóż i ruszył do pokoju mamy.
Następne co pamiętał, to że stoi przed wejściem na oddział pogotowia ratunkowego, który mieścił się na najniższym piętrze ogromnego budynku szpitala. W skroniach pulsowała krew, piekły go oczy i mdliło go okropnie. Jeszcze tylko chwila, muszę doprowadzić to do końca. Muszę – pomyślał Paweł i zrobił krok. Szklane, duże drzwi rozsunęły się. Każda połówka w inną stronę. Zrobił głęboki wdech i wszedł do środka. Rozległ się pojedynczy, krótki dzwonek. Wewnątrz było jasno i ciepło, za ciepło. Z lewej strony, na krzesełkach siedziała kobieta z dzieckiem, facet z nogą w gipsie i starsi państwo, prawdopodobnie małżeństwo. Tylko wzrok dziewczynki, mniej więcej dziesięcioletniej, dostrzegł od razu nóż zaciśnięty w jego prawej dłoni, pokrytej praktycznie w całości czerwoną powłoką. Z jej ust wydobył się krótki, piskliwy krzyk. I dokładnie w tym samym momencie, w centralnym punkcie sali, za półokrągłym pulpitem, zjawiła się ładna, niska brunetka, która zamarła bez ruchu i wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Paweł wiedział, że to jest najważniejsza chwila tego wieczoru. Jeśli chciał doprowadzić wszystko do końca, musiał się skupić jak nigdy dotąd. Zagrać rolę. Teraz oczy wszystkich obecnych wpatrywały się w niego i przedmiot w jego dłoni. Starszy pan mocniej objął swoją żonę. Ona zaczęła cicho szlochać. Paweł głośno przełknął ślinę, by wydobyć z siebie jakiś dźwięk. Wiedział co robić.
- Nikomu nie musi stać się nic złego – wyrzucił z siebie – Nie chcę nikogo już skrzywdzić.
W tej chwili, zza drzwi za pulpitem, wyłoniła się jeszcze jedna kobieta. Starsza od pierwszej dziewczyny, prawdopodobnie pielęgniarka dyżurna, przemówiła powoli:
- Proszę pana, niech pan nie robi nic głupiego. Niech pan odłoży ten nóż, proszę.
Paweł był zaskoczony odwagą i szybkością z jaką pielęgniarka zareagowała.
Chciał nagrodzić ją jakimś komplementem, ale wiedział, że nie może. Zamiast tego spojrzał wprost w jej oczy, zrobił krok w jej stronę i podniesionym głosem rzucił:
- Proszę mi nie mówić, co mam robić! Jeżeli chce pani pomóc, proszę zrobić to, co powinno się robić w takim przypadku!
W oczach kobiety pojawiło się zdziwienie. Jej młodsza koleżanka wyglądała na kompletnie zaskoczoną.
- No już! Szybko! - krzyknął Paweł. Dziewczynka podskoczyła na swoim krzesełku, zaskoczona podniesionym głosem. Potem zaczęła głośno płakać i schowała głowę pod ramię mamy. Pielęgniarka dłużej nie czekała, w trzech szybkich krokach dopadła drzwi i zniknęła za nimi. Paweł zwrócił się do płaczącej dziewczynki:
- Nie płacz, za chwilę będzie po wszystkim.
Paweł poczuł coś, czego nie odczuwał już dawno; kompletny spokój. Nie znał przyczyny tego stanu. Być może, był on wynikiem tego, że od wielu miesięcy a właściwie lat , udało mu się cokolwiek zrealizować. Czuł dumę, że zdołał doprowadzić swój plan do końca. Choć właściwie, nie był to jeszcze koniec.
Później, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Dosłownie po kilku minutach, usłyszeli pierwsze dźwięki syren samochodów policyjnych, które zbliżały się z każdą chwilą, aż do momentu, gdy stały się bardzo głośne, powodując pewną nerwowość wśród osób zgromadzonych w sali. Na podjeździe, mknąc z dużą prędkością pojawiły się dwa wozy i zbliżały do oszklonych drzwi. Niebieskie światła i głośne syreny wzięły we władanie najbliższą okolicę i chyba każdy, kto nie mieszkał dalej niż pół kilometra musiał zauważyć, że dzieje się coś poważnego. Pielęgniarka, która prawdopodobnie jeszcze przed chwilą rozmawiała przez telefon z dyspozytorką, opisując w sposób szczegółowy ostatnie wydarzenia, zjawiła się tuż obok swej koleżanki, za drewnianym pulpitem. Mogła spokojnie zostać na zapleczu, nie narażając na potencjalne niebezpieczeństwo, ale może czuła się w obowiązku być właśnie tu. Tymczasem dwa policyjne samochody z głośnym piskiem, stanęły nie dalej niż trzy, cztery metry od głównego wejścia. W tym samym momencie otworzyły się ich drzwi i bardzo sprawnie, prawie w biegu, wyskoczyło z ich wnętrza pięciu, uzbrojonych policjantów.
Syreny przestały wyć, pozostało jedynie niebieskie światło, wdzierające się w każdą wolną przestrzeń. Trzymając pistolety w dłoniach, w kamizelkach kuloodpornych i kaskach na głowach, policjanci, zbliżali się w szyku bojowym do szklanych drzwi. Gdy te rozsunęły się bezszelestnie, dwóch z nich przekroczyło próg, natychmiast przyklękując na jedno kolano i mierząc do Pawła ze swojej broni. Pozostała trójka wkroczyła tuż za nimi. Jeden, ten w środku, trzymał tarczę kuloodporną, choć ta w tej sytuacji wydawała się kompletnie zbędna. Pozostała dwójka celowała w niego z krótkich karabinków. Paweł był pod wrażeniem szybkości tej akcji i przygotowania policjantów, którzy bez zbędnych ruchów, byli gotowi przejść do następnej fazy swego natarcia. Szkoda tylko, że cała ta sytuacja zaistniała jako reakcja na jego obecność.
Pięć osób, które siedziały w poczekalni, właściwie zamarło w bezruchu, tylko dziewczynka wycierała ostatnie łzy. Nie było słychać nawet szmeru.
W tej ciszy, bardzo ostro i groźnie zabrzmiały słowa policjanta i pewnie tak właśnie miało być:
- Rzuć nóż, klęknij i załóż ręce na głowę! Już!
Paweł spojrzał wprost w oczy policjanta, a potem w oczy dziewczynki, siedzącej obok swej mamy. „Teraz będzie lepiej, dużo lepiej, mamo” - pomyślał. Poprawił chwyt na rękojeści i patrząc dziecku w oczy, ruszył w jej kierunku. Zrobił pierwszy krok, podnosząc jednocześnie nóż nad głowę. Gdy stawiał stopę, padły dwa strzały. Wszyscy podskoczyli na swych krzesełkach, a jedna z pielęgniarek odruchowo kucnęła za pulpitem. Obie kule, każda z innego pistoletu, utkwiły w klatce piersiowej Pawła. Padając na posadzkę, wyszeptał „Mamo...”.
Pół godziny później, trzech innych policjantów, uzbrojonych, ubranych w kamizelki kuloodporne, wchodziło cicho po schodach, na drugie piętro. Drzwi z numerem dwadzieścia cztery nie były zamknięte. Korzystając z tego, dowódca wyciągnął lewą dłoń i lekko pchnął. Bez najmniejszego pisku czy zgrzytu, otworzyły się na całą szerokość. Policjanci weszli do korytarza, zwykłego trzy pokojowego mieszkania komunalnego i dając sobie znaki, otworzyli pierwsze drzwi z prawej. W łóżku leżała kobieta. Dowódca lekko odchylił kołdrę i potrząsnął ją za ramię. Odwróciła się z głośnym jęknięciem, a do ich nozdrzy dotarła woń alkoholu.
- Pani Sławicka?! Czy może Pani wstać? - głośno powiedział.
- Co się dzieje? Kim jesteście? Co tu robicie...? - chwilę trwało zanim doszła do siebie i opuściła nogi na podłogę, patrząc wciąż na umundurowanych funkcjonariuszy ze zdziwieniem.
- Proszę pani, kto tu mieszka, oprócz pani? - zapytał dowódca.
- Tylko ja i mój syn – odpowiedziała, wciąż przecierając oczy, starając się założyć szlafrok i przeczesać dłonią włosy – Czy coś się stało? Gdzie jest Paweł? Co tu robicie?
- Czy mogłaby Pani pokazać nam pokój syna? - spytał dowódca.
Wstała bez słowa i skierowała się w głąb korytarza, otwierając drzwi z lewej strony. Oczom policjantów ukazał się mały pokój, którego powierzchnie wszystkich ścian, a nawet mebli, oblepione były rysunkami, grafikami, obrazami i zdjęciami. Halina Sławicka wydawała się zaskoczona tym, co ukazało się jej oczom. Podeszła do biurka, na którym w nieładzie pozostawiono kilkanaście tubek czerwonej, bordowej, pomarańczowej i żółtej farby oraz mnóstwo brudnych pędzli, o różnej grubości. Pośrodku tego bałaganu, leżał, namalowany na kartce formatu A3, rysunek przedstawiający abstrakcyjną wizję, najprawdopodobniej piekła, sądząc po nasileniu koloru czerwonego i wszystkich jego odcieni. Szerokie i wąskie płomienie, wychodzące wprost z czerwonej ziemi i skał, otulały jedną, znajdującą się w samym centrum postać, która zdawała się krzyczeć, w wielkim cierpieniu. Pani Halina z przerażeniem patrzyła na tę pracę, której autorem był najpewniej jej syn Paweł. Już chciała o coś zapytać, ale wzdrygnęła się przestraszona, gdy zaskrzeczała policyjna krótkofalówka:
- Centrala do dwadzieścia cztery, przyszły wstępne wyniki. Denat z pogotowia nie miał na rękach krwi, a farbę akrylową. Powtarzam, ofiara interwencji... - dowódca sięgnął do pasa, by wyłączyć radio.
Kobieta spojrzała w jego oczy, a potem jeszcze raz na kartkę trzymaną w ręku. Teraz dopiero dostrzegła, napis na samym dole kartki. Dwa słowa: „Wybacz, mamo”. Podniosła załzawione oczy i padła na podłogę.