Autor | |
Gatunek | przygodowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2020-08-12 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 987 |
Cisza po burzy. Poniedziałek Martyny
Straszna duchota dzisiaj u nas była. Nie było czym oddychać. W taki czas to najlepiej czuję się w domu. Mój dom jest pięknie ocieniony. W domu żaden upał mi niestraszny. A w ogrodzie jedynie w godzinach południowych słońce praży. Ale od czego są parasole? Dzisiaj pewnie bym cały dzień przesiedziała w domu, bo po co się wystawiać do słońca, skoro aż parzy? Ani to zdrowe, ani przyjemne. W taki upał to nawet nad wodą jest mało przyjemnie. Dla mnie. Od paru już lat tak mam. Od kiedy przestało mnie bawić opalanie. Owszem, jeżdżę nad nasze jezioro by sobie popływać, ale tylko wczesnym rankiem albo wieczorem. Popływam sobie ile mam ochotę i wracam do domu. No ale dzisiaj akurat było nieco inaczej. Moja koleżanka Kaśka mnie namówiła.
— A chodź, no nie daj się prosić… — wierciła mi dziurę w brzuchu. — To są już ostatnie tak piękne dni lata. Obiecuję, że będziemy siedzieć tylko w cieniu… No co, Martyna? Zgadzasz się, prawda?
— Zgadzam się, zgadzam. Bo co mam już z tobą zrobić? — odpowiedziałam w końcu, bo mi samej chłodną wodą nagle zapachniało.
Woda to jeden z moich żywiołów. Wprawdzie rybą nie jestem, a tylko rakiem… No ale rak to też przecież wodolubne stworzenie. Jak sięgnę pamięciom trzymam się blisko wody. Zawsze i wszędzie.
Wiele niesamowitych przygód w różnych akwenach przeżyłam. Raz uratowałam tonące dziecko. A raz nawet sama w jeziorze się topiłam, zaplątana w wodorostach. To była mrożąca krew w żyłach przygoda… W moich żyłach. Chociaż nie, w żyłach moich najbliższych, którzy byli jej świadkami również.
Okey, wracam do dzisiejszego wypadu nad wodę. Nie miałam dziś zbyt dużo obowiązków, ani też moje dzieci nic ode mnie przy poniedziałku nie chciały to też uległam koleżance i pojechałyśmy moim autem. Po drodze wstąpiłyśmy do cukierni po pyszne pączki, no i wzięłyśmy azymut na jezioro.
Kiedy spocone jak dwa szczury dotarłyśmy do jeziora, aż zamarłyśmy na widok granatowego nieba na wschodnim horyzoncie. Wylazłyśmy z auta i zaczęłyśmy się zastanawiać, co robimy.
— A niech to szlag! — huknęła Kaśka. — O nie, nie wracamy. To zaraz przejdzie bokiem. Zobaczysz. Wyciągamy nasze plecaki z bagażnika i rozkładamy koce — upierała się.
— Nie byłabym taka pewna — odrzekłam. — Przy obecnych anomaliach pogodowych wszystko jest możliwe. Nawet tornado w piękny, słoneczny dzień.
I miałam rację. No, może nie tornado nas dopadło, ale tak gwałtowna i potężna burza, że ledwo żeśmy do auta doleciały. W przeciągu paru minut całe niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurzyskami, i nagle, jak nie zacznie walić piorunami. Jeden po drugim. I to tak potężnymi, że aż ciarki mi po plecach przelatywały. Niebo co rusz przecinały zygzakowate ogniste błyskawice. A łomot piorunów był tak potężny, że bębenki w uszach pękały. Nagle, po jednym takim potężnym łomocie, z nieba runęła ściana wody. Przez dobry kwadrans nie mogłam ruszyć z miejsca. Kiedy w końcu ruszyłam, wycieraczki nie nadążały z wycieraniem. Nic nie było widać. To była jazda! Istny horror. Kaśka piszczała jak oszalała, a ja starałam się nerwy trzymać na wodzi i jechać dalej.
Najbardziej się obawiałam aquaplaningu. To takie zjawisko, kiedy auto, wpadając w dużą kałużę, traci przyczepność. Na prostym odcinku drogi nie można dokonać korekty toru jazdy, zaś na zakręcie nie można podążać zgodnie z łukiem drogi, gdyż wypada się z niego po stycznej do zakrętu. W obu przypadkach, jeśli się natrafi na dużą kałużę można wylecieć z drogi jak z katapulty. Parę razy miałam okazję widzieć jak to w praktyce wygląda. Na szczęście tylko widzieć.
Wszystkie auta w obu kierunkach jechały jednak bardzo powoli. To mnie uspokajało. A kiedy zbliżałyśmy się do naszego miasta, ulewa powoli traciła na sile. Całe szczęście. Byłyśmy uratowane. Dojechałyśmy. Najpierw zawiozłam Kaśkę do jej domu, a potem siebie do swojego domu.
Po powrocie, pierwsze co zrobiłam, wskoczyłam pod zimny prysznic. A kiedy pogoda znów błysnęła błękitem nieba, przyszła Kaśka na kawusię i pączki. Trzeba było je w końcu zjeść, skoro nad jeziorem nie dane nam było. Usiadłyśmy w ogrodzie. Było wspaniale. Po burzy powietrze stało się rześkie i cudownie pachnące. Uwielbiam ten czas po burzy… Po każdej burzy.