Autor | |
Gatunek | horror / thriller |
Forma | proza |
Data dodania | 2010-12-24 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 3268 |
Quentin wybiega na szpitalny parking. Po drodze potrąca jakiegoś faceta, który jeszcze długo mu się przygląda. Chłopak pochyla się ku ziemi, ułatwiając sobie oddychanie, jednocześnie spoglądając w jego stronę. Mężczyzna nie odrywa od niego wzroku.
– Co to za typ? – charczącym głosem mówi sam do siebie Quentin.
Mając nadzieję, że facet jedynie czeka na przeprosiny z jego strony, unosi rękę w jego kierunku w geście proszącym o wybaczenie. Ku jego zaskoczeniu tamten nawet nie drgnął. Stoi tak i mamrocze pod nosem, przyciskając coś do piersi.
– Ale bagno! Posrany kraj i posrani ludzie! – wykrzykuje Quentin i siada na krawężniku.
Jego oddech powoli się uspokaja, ale oto na parking wjeżdża rozpędzony samochód. Słychać pisk opon na asfalcie, gdy pokonuje ostry zakręt, podjeżdżając do krawężnika. Jeszcze dobrze nie zaparkował, a już wysiada z niego płacząca matka z kilkumiesięcznym dzieckiem na rękach – chyba nieprzytomnym, bo jego rączki i nóżki zwisają bezwładnie. Kobieta biegnie do szpitala. Za nimi ojciec pospiesznie zamyka drzwi auta od strony kierowcy. Nie zauważa nawet, że tylne – skąd wysiadła jego żona z dzieckiem – pozostają nadal otwarte. Błyskawicznie podąża za nimi, nie zwracając uwagi na pozostawiony samochód i… kluczyki leżące nieopodal. Widocznie tylko wydawało mu się, że wsuwa je do kieszeni. To nic – nie auto jest teraz najważniejsze. Liczy się tylko życie kilkumiesięcznej kruszynki.
Quentin podchodzi do czarnego, eleganckiego, niechlujnie zaparkowanego jaguara. Z uwagą mu się przygląda. Na tylnym siedzeniu leży mała grzechotka w kształcie misia. Podnosi z ziemi kluczyki i rozgląda się dookoła. Nikt go nie obserwuje – nawet ten dziwny mężczyzna. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, zajmuje miejsce na tylnym siedzeniu samochodu. Serce mu wali jak młot. Wie, że nie powinien tu być, ale wewnątrz auta jest tak czysto i… elegancko. Ciekawe, ile kosztują takie skórzane fotele, ta tapicerka? Patrzy na przednie siedzenie, a tam – nie do wiary – dokumenty mężczyzny w pięknym, skórzanym portfelu.
– Nadziany typ – szepcze do siebie.
Sięga po znalezisko, a następnie powoli przegląda jego zawartość. Jest tu wszystko, co mogłoby mu się przydać… gdyby chciał ukraść samochód.
Quentin uśmiecha się szeroko.
– Okazja czyni złodzieja – wypowiada przysłowie na głos. – Ale przecież nie chcemy niczego kraść, prawda? – zwraca się znów do siebie. – Choć trzeba przyznać, że to niewątpliwie łatwy i kuszący kąsek. Mogę nim tylko dojechać do lotniska. Dalej nie dam rady go już przemycić. To jest jak wypożyczenie auta za granicą tyle, że to nie jest zwykła honda z „klepaną” karoserią. To jest piękny, lśniący jaguar.
Muska dłonią delikatne fotele – są takie miękkie i przyjemne w dotyku. Już ma się przepychać na przednie siedzenie, gdy pod ręką wyczuwa małą grzechotkę.
Bierze ją w dłoń, a przed oczami staje mu obraz płaczącej matki trzymającej niemowlę.
Nagle podskakuje na siedzeniu. Ma wrażenie, że ktoś z całej siły walnął go czymś ciężkim w głowę. Ściskając zabawkę wyskakuje z samochodu. Zatrzaskuje drzwi i szybko biegnie do poczekalni ostrego dyżuru. Nawet nie zerka w stronę samochodu. Nie chce, by chęć przywłaszczenia cudzej własności wzięła nad nim górę.
W korytarzu prawie natychmiast odnajduje zapłakanego ojca dziecka. Siedzi w kącie, kuląc się z bólu i żalu. Pewnie tylko matce pozwolili wejść dalej, a może tylko ona miała siłę, by zostać przy dziecku w tak trudnej chwili. Mężczyzna zaś z rozdartym sercem siedzi tu i czeka na boski werdykt.
Quentin podchodzi do zapłakanego ojca niemowlęcia i nieśmiało wystawia rękę z leżącymi na niej dokumentami, kluczykami i grzechotką. Tamten wydaje się patrzeć, ale nie widzieć wystawionych przedmiotów.
– Signore, przepraszam, zgubił je pan na parkingu – zagaduje Quentin.
Mężczyzna nieco przytomnieje. Spogląda w oczy stojącego naprzeciwko chłopaka. Nie rozumie jeszcze, co się stało, ale bierze wszystko i wkłada do kieszeni.
– Grazie – odpowiada po włosku, nie do końca pewnie rozumiejąc, kim jest Quentin i co robiły u niego jego własne rzeczy.
To słowo jest zrozumiałe nawet dla Quentina, który jakby nigdy nic odwraca się i podąża w stronę parkingu.
– Sara! – słyszy głos za plecami.
To Mario z córką wraca do domu. Quentin, na samą myśl o ponownym spotkaniu z tym człowiekiem, kuca i niemalże przykleja się do koła jakiegoś samochodu, żeby nie zostać przyuważonym przez nadchodzącą dwójkę.
– Musisz się ukrywać jak szczur, ty zakichany playboyu – przemawia do siebie z odrazą.
Przeszli. Przez szybę stojącego obok auta obserwuje odjeżdżającego granatowego fiata. Opiera rękę na zderzaku auta, chcąc się nią odepchnąć i stanąć na nogi, lecz kątem oka widzi czyjeś buty. Podnosi głowę i widzi faceta w jasnym, poplamionym płaszczu. Rozpoznaje go natychmiast i mówi:
– Jezu! Człowieku, ty znowu tutaj? Facet, przecież przeprosiłem. Co mam jeszcze zrobić – zaprosić cię na kolację?
Stojący tuż obok Quentina mężczyzna nic jednak nie odpowiada. Patrzy tylko na chłopaka tak, jakby chciał mu wyrwać serce. Jego wzrok jest przerażający, a może to sam mężczyzna jest przerażony.
Anglik zdobywa się na odwagę i macha mu przed oczami ręką, chcąc upewnić się, że człowiek w ogóle widzi. Przynosi to efekt, bo mężczyzna, jakby wybudzony z transu, zadaje pytanie:
– Wie pan, która może być teraz godzina?
Quentin bez chwili namysłu odpowiada:
– Pewnie coś koło piątej.
Stoją tak jeszcze kilka sekund, aż Quentin pierwszy zagaduje:
– Nie do wiary – zna pan angielski! To we Włoszech chyba rzadkość!
– Jestem profesorem literatury obcej na Uniwersytecie Bolońskim – mówi, choć wciąż wydaje się być myślami daleko stąd. – To znaczy byłem…
Quentin mierzy go wzrokiem – rozwichrzone, przetłuszczone włosy, zabłocone nogawki spodni. Jego nauczyciele akademiccy wyglądali nieco inaczej. Uśmiecha się więc z niedowierzaniem i mówi:
– Taaak… a teraz już pan nie jest, bo…?
– Miałem raka… Byłem w szpitalu… Nie mogłem dalej uczyć.
– Ale teraz jest pan już zdrowy, tak? – Quentin sam nie wie, z jakiego powodu wdaje się w dalszą dyskusję z tym eksprofesorem o wyglądzie żebraka.
– Tak.
– Więc dlaczego nie wróci pan na uniwersytet – uczyć jak kiedyś?
– Jak kiedyś… jak kiedyś! Tik-tak… tik-tak… Nie dam rady! – ostatnie zdanie wypowiada gwałtownie, opluwając twarz Quentina.
Chłopak aż lekko odskakuje, ocierając opryskaną śliną twarz.
– Nie ma potrzeby się przecież aż tak unosić. Tylko pytałem. No nic, życzę panu wobec tego wszystkiego dobrego – podnosi plecak z ziemi i odwraca się od nieznajomego, mając nadzieję, że ten da mu spokój.
– Proszę zaczekać… To pan. To musi być pan… Pańska dziewczyna… jest w tym szpitalu, tak?
Serce Quentina podchodzi mu do gardła na samą myśl, że obecna Francesca, nie ta, z którą gawędził przez internet, ta o zmasakrowanej twarzy mogłaby być faktycznie jego dziewczyną. Patrzy w oczy mężczyzny.
– To nie moja dziewczyna… To… tylko znajoma.
– Jest chora, tak?
– Tak, bardzo.
– Ja jej mogę pomóc…
– Obawiam się, że jej już nic nie pomoże…
– Mnie pomogło… wyleczyło mnie…
– No tak… miał pan przecież raka. Proszę pana, nie kupię od pana żadnych cudownych lekarstw itp., jeśli o to panu chodzi – i znów odwraca się od mężczyzny.
– Proszę zaczekać! – żebrak podający się za profesora chwyta go mocno za rękaw kurtki. – Proszę mi wierzyć. Nie ma pan nic do stracenia – odpina płaszcz i wyjmuje spod niego sporych rozmiarów czarne pudło.
– Co to jest? – pyta Quentin.
– To jej pomoże…
– Ale co to jest? – niecierpliwi się chłopak.
– To jest pudełko. W środku jest gra. W co lubi grać pańska dziewczyna?
– Ona nie jest moją dziewczyną! – robi sprostowanie Quentin.
– Więc w co?
– Nie wiem, pewnie w to co wszyscy: warcaby, monopol, scrabble – nie wiem.
– Niech pan pomyśli, co ona lubi robić?
– Dajże mi człowieku święty spokój! Nie mam zielonego pojęcia.
– Może jej pan pomóc, nie chce pan?
– Nie wiem, co lubi… ostatnio na urodziny dostała puzzle… Kiedyś wspominała, jak ją uczą cierpliwości i takie tam brednie. Podobno ma tego pełno w domu…
– Więc coś panu powiem – wchodzi mu w słowo nieznajomy – to są puzzle.
– Jasne… akurat czekał pan tu na mnie puzzlami? – zaśmiewa się Quentin.
– Może mi pan nie wierzyć, ale to prawda.
– Jaaaaasne…
– Żeby je mieć, musi pan coś zrobić.
– Ile? – pyta Quentin.
– Co ile?
– Ile muszę dać panu w łapę, żeby je mieć?
– O nieee… Nie zrozumiał mnie pan. Nie chodzi o pieniądze… – tłumaczy mężczyzna podający się za profesora.
– Więc o co? Jeśli jesteś pan typem, który woli chłopców niż dziewczęta, to radzę spadać.
– Musi pan ze mną zagrać… tylko tyle…
– Tylko i aż tyle, bo wyczuwam tu jakiś podstęp.
– Niech się pan nie obawia. Jestem starcem, któremu nie w głowie szachrajstwa.
– Pewnie już niejednego nabrał pan na ten tekst.
– Myli się pan. Więc jak?
– OK. Ten dzień należy do najbardziej parszywych w moim życiu. Gorzej już być nie może. Co mam zrobić?
Mężczyzna odwraca się na chwilę plecami do Quentina. Zdaje się, że wyjmuje coś z pudełka, po czym mówi do chłopaka:
– Proszę wybrać jedną kartę.
– Mam ją wziąć do ręki czy tylko pomyśleć?
– Wziąć do ręki. Jeśli uda mi się odgadnąć pana kartę – pudełko jest moje. Jeśli zaś się pomylę – gra jest pańska i musi ją pan, powtarzam – musi ją pan – oddać swojej dziewczynie.
– Czyli, że niby mam szansę jak 52:1?
– Dokładnie 54:1, bo są tu też dwa jokery.
Quentin wybiera jedną z kart ze środka. Mężczyzna przymyka oczy, mruczy coś pod nosem po czym mówi:
– Król pik?
– Był pan blisko – król czerwo! – odzywa się zadowolony Quentin.
– Cóż… nie udało mi się… – odpowiada mężczyzna, choć na jego twarzy, przez moment, zauważalny jest delikatny uśmiech.
– Mam wrażenie, że wygrałem kota w worku – śmieje się Quentin.
– O nie, nic bardziej mylnego!
Mężczyzna znów odwraca się plecami do chłopaka, jakby chowając w pudełku talię kart, po czym podając mu czarny przedmiot, mówi:
– Proszę zajrzeć do środka.
Anglik, pchnięty ciekawością, zsuwa wieczko pudełka i spogląda w jego czarne wnętrze. Ma wrażenia, że pudło nie ma dna i jest jak czarna otchłań – bezgraniczne i puste. Dopiero po chwili jego oczy, jakby przyzwyczajając się stopniowo do ciemności, wypatrują miliony wirujących drobinek zlepiających się w malutkie kolorowe kawałeczki układanki.
– To niemożliwe… – szepcze, spoglądając na mężczyznę.
– Co jest niemożliwe?
– Tttoo… tu nie było nic… a teraz… Gdzie jest pańska talia kart? To jakieś kretyńskie sztuczki…
– Proszę mi wierzyć… nie jestem magikiem. Najważniejsze, by pańska dziewczyna (Quentin aż zaciska zęby, słysząc kolejny raz to samo) dostała tę układankę, a wtedy jej życie zmieni się…
– Jak pan to zrobił?
– Co „jak zrobiłem”?
– Nie było nic, a teraz są puzzle…
– Pan znów o tym… One przez cały czas tu były – mówiąc to, wystawia na pokaz pudło, ale tak, by światło z zapalonej przed chwilą latarni oświetlało jego wnętrze.
Quentin trochę skołowany:
– Mogę jej je dać, ale ona nawet nie może się podnieść, nie może ruszać rękoma. Jak ma więc je układać?
– Jutro wszystko się zmieni… Proszę mi wierzyć… Od jutra już nic nie będzie jak dziś… Proszę jej je tylko dać… nic więcej… tylko je dać. Tik-tak… tik-tak… – podaje czarne pudełko Quentinowi.
Chłopak spogląda na wystawiony ku niemu przedmiot.
– I jeszcze jedno – niech ułoży szybko. Słyszy pan? Szybko. Nie wolno tracić czasu… nie wolno… ani chwili… jak najszybciej… liczy się każda minuta. Kiedy skończy, musi je oddać komuś innemu, komuś potrzebującemu, jak ona teraz.
Quentin decyduje się przyjąć puzzle z rąk nieznajomego. Jakby nie było, wygrał je w uczciwy sposób.
W tym momencie przez otwarte drzwi nieopodal stojącego ambulansu docierają do nich odgłosy włączonego radia: „…minęła godzina piąta”.
– Dzię… – Anglik zwraca się do dziwnego mężczyzny, ale ten mu przerywa:
– Proszę mi nie dziękować… naprawdę nie ma za co… nie ma za co… – po czym odchodzi, zostawiając chłopaka na parkingu przed szpitalem.
Do uszu chłopaka dolatują tylko słowa dziwnej wyliczanki:
– Tik-tak, tik-tak, zegar dzisiaj dał mi znak… Tik-tak… tik-tak… wskazóweczka moja mała… tik-tak… tik-tak… już wybrała… Tik-tak… tik-tak…
Jeszcze przed chwilą Quentin chciał uciec jak najdalej z tego miejsca – ze szpitala, z Rovigo… Tymczasem zmierza właśnie w kierunku szpitalnego wejścia. Jego mózg pracuje nadzwyczaj intensywnie.
Beznadzieja! Nie – sam jesteś beznadziejny. Jeszcze kilka minut temu chciałeś zwinąć temu gościowi brykę. Nie obchodzi cię nic poza własną, owłosioną dupą! Ten facet cierpi – jego dziecko cierpi, a ciebie interesowało tylko skórzane wnętrze jakiejś bryki. Nie masz za grosz sumienia. Jesteś podłą gadziną. Dobrze, że cię Francesca nie chce znać. Należy ci się, za wszystkie podłości, które wyrządziłeś i do których jesteś jeszcze gotów. Zachciało ci się wrażeń, to masz! Quentin, jesteś łajzą! Obrzydliwą gnidą! Jak mogłeś ją tak zostawić? Czy to jej wina, że miała wypadek? Pewnie jakiś pijany żonkoś, wracając od kochanki, walnął w nią samochodem. Na pewno! Tu takich nie brakuje. Jak to możliwe, że do końca życia nie będzie mogła się ruszać? Wiele osób jeździ na wózkach. Ashley, na przykład, wpadł pod pociąg i obcięło mu nogi, ale to są tylko nogi. Francesca ma i nie ma jednocześnie – rąk i nóg. Zachowałeś się jak palant! Uciekłeś. Co myślałeś, że będzie cię nagabywać wiadomościami SMS, mailami? Pomyśl lepiej – ona nawet nie może ich napisać! To była taka sympatyczna i ładna dziewczyna. No dobra, może nie zawsze sympatyczna, ale na pewno ładna… a teraz jej twarz… taka… pokaleczona… pod tymi pokrwawionymi bandażami… i to bezwładne ciało… Co jej się właściwie stało? Nawet nie spytałeś, ty wstrętny żałosny fiucie! Któregoś dnia ciebie może to spotkać, i co wtedy? Ilu kumpli będzie się tobą opiekować – karmić i podcierać ci dupę? Tylko twój brat… może… i rodzice, ale oni nie będą żyć wiecznie… Zostawiłeś ją… w Wigilię!
Quentin wie, że musi wrócić do Franceski i na spokojnie z nią porozmawiać, a przede wszystkim przeprosić. Zrobi to… teraz. Choć jeden raz zachowa się jak należy.
***
Mario pojechał do domu, a ja znów jestem tu sama. Nie mogę narzekać na brak zainteresowania z jego strony. Oboje z Cristiną są kochani. Oprócz nich i dzieci nie mam nikogo – to jeszcze bardziej mnie przygnębia. Jestem dla nich ciężarem.
Cristina kończy dziś pracę o dziewiętnastej. Niestety bywa, że czas jej pracy może się nieoczekiwanie wydłużyć, jak każdej pielęgniarce. Miejmy nadzieję, że nie tym razem.
Około dwudziestej pierwszej będę tu miała małe zamieszanie. Kilku moich przyjaciół zapowiedziało się z wizytą. Będę potrzebowała Cristiny do „kierowania ruchem”. Znajomi dostali zgodę od ordynatora, pod warunkiem, że będą napływać w trzy-, czteroosobowych grupkach, zupełnie jak w ZOO. Mają wystawiony eksponat, więc go sobie pooglądają. Powinni jeszcze dołączyć mi do łóżka kartkę – jak małpie: Nie dotykać i nie drażnić, bo może opluć lub obrzucić kałem. Niestety nawet małpy kontrolują czynności fizjologiczne… a ja nie.
Rodzina i znajomi chcą, żebym poczuła się lepiej, ale to niemożliwe. Nie jestem w nastroju na żadne wizyty. Zresztą o czym chcą ze mną rozmawiać? Kilkoro z moich przyjaciół miało na sylwestra jechać do Londynu, inni w góry, a ja… Czym ja się mogę pochwalić – że dziś zjadłam po raz pierwszy od wypadku coś innego niż koktajl doprowadzany sondą do żołądka?
Mario po wyjściu zgasił lampkę. Przyda mi się teraz odrobina wyciszenia, po wcześniejszych wrażeniach. Jak on mógł tu przyjechać? On, to znaczy Quentin, nie Mario – oczywiście.
Pamiętam, jak mnie zaprosił do siebie podczas naszej ostatniej rozmowy. Odmówiłam. Ten Angol działa…ł na mnie niesamowicie i on to wiedział. Zresztą ja, nie chwaląc się, na niego też. Mimo to nie chciałam do niego jechać. To znaczy chciałam bardzo, ale nie zamierzałam być jego kolejną zdobyczą, którą pochwaliłby się kumplom przy piwku. Nie jestem na jedno jego skinienie. Teraz to nieistotne, ale wtedy… Nawet gdybym się myliła co do jego osoby – w co wątpię, bo takich typów wyczuwam na kilometr – to i tak nie miałam w planach stałego związku, a już na pewno nie z nim. Chciałam się tylko dobrze zabawić, ale to ja zawsze wybieram czas i miejsce, nie facet…
Teraz już oczywiście nie, bo zawsze będę w tym samym miejscu. Można by zażartować nawet, że wbrew pozorom jestem wymarzoną kobietą dla Quentina. Na pewno chciałby, żebym siedziała w domu, podczas gdy on z kumplami będzie się zabawiać na prawo i lewo. To miałby jak w banku. Nawet seks miałby, kiedy naszłaby go ochota, bo przecież jak niby miałabym zaprotestować. W dodatku nie musiałby się troszczyć, czy mi było dobrze czy nie. Przecież i tak nic nie czuję.
– Cóż, przynajmniej nie dałam mu się zaciągnąć do łóżka, a raczej nie zdążyłam – dopowiadam na głos, kończąc tym samym rozpoczęty w myślach wątek Quentina.
Teraz mam czas, dużo czasu, na rozmyślania – co by było gdyby… Dobrze, że w sali jest teraz tak ciemno (dzięki zasłoniętym żaluzjom). Ciemność sprzyja wyciszeniu, a tego mi potrzeba, by oswoić się i pogodzić ze swoim losem, o ile to w ogóle możliwe…
Pamiętam, że na studiach miałam psychologię. Kilka z zajęć poświęconych było sposobom radzenia sobie z chorobą. Gdybym wtedy wiedziała, że kiedyś ten problem będzie dotyczyć mnie bezpośrednio, to może częściej pojawiałabym się na tych zajęciach.
Przed oczami mam psychologa, który rzetelnie tłumaczy: „nieświadome mechanizmy obronne, generowane przez naszą psychikę. Należą do nich: racjonalizm, kompensacja, transformacja, wypieranie, rezygnacja, projekcja i agresja” – tyle pamiętam.
Nie wiem, dlaczego w ogóle uczepiłam się tego tematu. Zupełnie jakby miało mnie to postawić na nogi. Chyba za wcześnie mówić, który z modeli pasuje do mnie, ale w obecnej chwili te wszystkie mądre słowa brzmią dla mnie tak samo – jak bełkot facetów, którzy cieszą się pełnym zdrowiem i przynajmniej dwa razy w tygodniu grają w golfa lub tenisa.
Przymykam oczy. Użyłam mózgu do odtwarzania informacji sprzed kilku lat, więc teraz szare komórki domagają się odpoczynku.
O nie! Właśnie teraz pod zamkniętymi powiekami widzę swój wypadek. Sceny jak z filmu, tyle że oglądam je w zwolnionym tempie – klatka po klatce. Na początek twarze chłopaków w rozpędzonym aucie. Widzę je tak dokładnie, że mogłabym je naszkicować, gdybym miała jakiekolwiek zdolności w tym kierunku, no i nie zapominajmy też o drobnym szczególe – gdybym miała sprawne ręce, a nie dwie leżące po obu stronach tułowia kluchy. W dalszej części „filmu” jestem ja – przebita na wylot jakimś grubym prętem.
Podobno nikt z naocznych świadków nie wie, dlaczego nagle skręciłam na pas nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów. Policja nie stwierdziła żadnych przyczyn związanych z wadliwie działającym układem sterowania czy hamulcami. Żadnych dziur czy innych przeszkód na drodze. Nie byłam pijana ani odurzona środkami farmakologicznymi, nie mówiąc o narkotykach. Najgorsze, że i ja nie znam przyczyny. Po prostu nic nie pamiętam.
Faktem jest, że samochód jechał z prędkością niedostosowaną do warunków panujących na drodze, a nagły skręt kół wybił go w górę i obrócił w powietrzu. Wiem też, że na koniec zawisłam na krawędzi mostu, przebiwszy się uprzednio przez jego barierę. Lepiej byłoby, gdybym tam wtedy spadła albo spłonęła. Wszystko jest lepsze niż tkwienie tu… przepraszam, „odpoczywanie”, jak to określił ten zakuty łeb – Quentin.
Rozmyślam tak jeszcze przez chwilę, ale wewnętrznie czuję jakiś dyskomfort. Nie umiem go jednoznacznie określić. Mam wrażenie, że jestem przez kogoś obserwowana. Całą uwagę skupiam na powolnym oddechu, tak by go maksymalnie wyciszyć. Ktoś tu na pewno jest, ale z drugiej strony niemożliwe, żebym nie słyszała zgrzytu otwieranych drzwi, a potem czyichś kroków na skrzypiącej podłodze.
Nasłuchuję. Żadnych ruchów. Słychać tylko dźwięki pikającego wciąż monitora. Boję się otworzyć oczy. Boję się tego, co za chwilę mogę zobaczyć. Z drugiej strony jestem w szpitalu, więc co mi się tu może stać? To niewiarygodne, jakie figle może płatać ludzki rozum z przemęczenia, bo z tym mam zapewne do czynienia.
Opanuj się, dziewczyno – powtarzam sobie w myślach. Nic ci nie grozi.
Otwieram oczy, nabierając powietrze w płuca.
Nie… to… – zamykam je i ponownie otwieram, ale z przerażeniem stwierdzam, że obraz przed moimi oczami wcale nie zniknął. Czuję uderzenia serca w klatce piersiowej, mające odzwierciedlenie w zagęszczonym wykresie elektrokardiogramu, do którego jestem podłączona. Chcę się ruszyć. Chcę się podciągnąć do górnej części łóżka, żeby jak najdalej być od tego… paskudztwa. Żaden mięsień nie chce jednak zareagować. Mózg wydaje polecenia, ale ciało jest bierne.
– Sio! Zejdź ze mnie! – krzyczę. – To przez ciebie tutaj jestem! Teraz pamiętam! To ty! – wydzieram się, ile starcza mi sił. – Ratunku! Niech ktoś mi pomoże!!!! Ratunku!!!
Na czarnym, wielkim kocie nie robi to najmniejszego wrażenia. Leży spokojnie na mojej klatce piersiowej i wpatruje się we mnie tymi wstrętnymi, zielonymi ślepiami. W tej chwili przypominają dwie wielkie kule z czarnymi środkami.
Próbuję zrzucić go z siebie. W wyobraźni miotam się po całym łóżku – w rzeczywistości tkwię w nim bez ruchu, śliniąc się żałośnie.
Nie cierpię kotów. Są ohydne i do tego wredne. Nie raz słyszałam opowieści w stylu, że pewna pani miała ślicznego, puszystego kotka, ale którejś letniej nocy ta chodząca na czterech łapach słodycz rzuciła jej się do gardła, po czym towarzysząc jej jeszcze parę dni (prawda, jakie wierne stworzenie?), żywiła się jej mięsem. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale nie zamierzam zmieniać stosunku do kocisk. Nie teraz!
– Gdzie jest lekarz? Gdzie są pielęgniarki? Czy ktoś mnie tu słyszy? – wydzieram się w niebogłosy.
Z przerażeniem obserwuję – na to mogę sobie pozwolić, bo Bóg (o zgrozo!) postanowił pozostawić mi przytomny umysł i oczy – że to czarne paskudztwo siada teraz wygodnie na moich piersiach, liżąc łapę. Czyżby przygotowywał się do posiłku? Co on zamierza zrobić?
Wstrzymuję oddech. Nie tylko z obawy przed tym, co się zaraz wydarzy, ale głównie chcąc pozbawić organizm dopływu powietrza. Mam nadzieję, że monitor zacznie piszczeć, przywołując pielęgniarkę, nim zdążę się udusić.
Kocisko wstaje, przeciąga się i stąpając delikatnie, przybliża się do mojej twarzy. Obwąchuje ją. Czuję jego wąsy. Łaskoczą w nieosłonięte gazami okolice ust. Gojące się rany na twarzy wystarczająco dają mi się we znaki, ale on teraz doprowadza mnie do szaleństwa. Najchętniej rozdrapałabym rany do krwi. Jeśli komukolwiek wydaje się to śmieszne, to niech sam spróbuje leżeć w totalnym bezruchu i oddać się „rozkoszy” łaskotek.
Dlaczego kocur dobiera się do mojej twarzy? Dlaczego nie obwąchuje całej reszty, której nie czuję? On wie… on wie… co robi… Czuje krew… Liże mnie delikatnie. Szorstkim językiem dobiera się do moich ran. Smakuje mu zakrzepła krew. Choć to niewiarygodne, to na pysku pojawia mu się uśmiech. Jest zadowolony. Wyciąga łapę w kierunku oka. Widzę pazury. Jest dość ciemno, ale widzę je, jakby było samo południe słonecznego dnia.
Wciąż wstrzymuję oddech. Jeszcze trochę i zacznie mi dzwonić w uszach, a potem może nawet stracę przytomność. Oby tak było. Jest mi obojętne, co się ze mną stanie, ale nie chcę być tego świadoma.
Kot zaczyna dobierać się do delikatnej, pokrytej licznymi strupami twarzy. Mimo że wypadek miałam we wrześniu, to twarz „łatali” mi stosunkowo niedawno. Pewnie czekali do ostatniej chwili na to, czy umrę czy nie, żeby nie wykonywać zbytecznych zabiegów i nie narażać się na niepotrzebne koszty. W dodatku, jak na złość, dziś pozdejmowali mi opatrunki, pozostawiając jedynie kilka gaz nasiąkniętych płynami, zabezpieczonych cienkim bandażem.
Czuję narastające pieczenie. Mam wrażenie, że jakaś część tkanki skórnej zostaje brutalnie oderwana od reszty.
Wciąż wstrzymuję oddech… Łzy zaczynają spływać po policzku, dodatkowo wzmagając uczucie pieczenia, z powodu zawartej w nich soli. Nie wytrzymam już dłużej!
Ratunku!!!! – krzyczę w głębi siebie. Ratunku!!!
Kot dopiero teraz zaczyna się dobrze bawić. Jednym draśnięciem nadrywa naprężoną wokół oka fałdkę skórną. Jakby tego było mało, kocisko wyciąga się jak długie, zajmując prawie całą długość mojego tułowia i trąca fragment tkanki łapką, jakby miał do czynienia z kłębkiem wełny. Rzeczywiście, wewnątrz, w tej chwili, jestem kłębkiem nerwów, choć z zewnątrz przypominam bardziej prujący się sweter. Błagalnie zerkam na monitor. Nie widzę go dobrze, ale muszę jeszcze poczekać… jeszcze troszkę…
Stworzenie, które dziś postanowiło najwidoczniej dokończyć swojego dzieła, rozpoczętego trzy miesiące temu w samochodzie, doskakuje znów do twarzy. Nie zwraca uwagi na to, że krew cieknie z niej drobnymi strumykami na skutek wbijających się i rozdrapujących ją pazurów. Jak długo jeszcze? Powoli zaczynam odpływać… coraz dalej i dalej. Gdzieś tylko słyszę czyjś głos, ale nawet nie wiem, do kogo należy… i tak nie ma to już znaczenia… jest mi dobrze…
***
Quentin, trzymając dziwne pudło, z zawieszonym na ramieniu ciężkim plecakiem, powoli zmierza do głównego wejścia szpitala. Kilka razy zerkał jeszcze w stronę dziwnego mężczyzny, który obdarował go puzzlami, ale ten praktycznie rozpłynął się wśród stojących na parkingu samochodów.
– Co mam jej teraz powiedzieć? – sam sobie zadaje pytanie. – Przecież nie mogę tam znów wejść i zawołać od progu: hej, to ja! Wróciłem!
Quentin widzi, jak ludzie z poczekalni przypatrują mu się z uwagą. No tak – gada sam do siebie. Postanawia kontynuować monolog, tym razem po cichu: Muszę ją przeprosić… Głupio się zachowałem, ale przecież nie mogłem być na to przygotowany. Próbuję teraz sam siebie usprawiedliwiać. Każdy na moim miejscu by tak zareagował… no, może nie każdy, ale na pewno większość… a może nie… Najważniejsze, żeby nie poczuła się odrzucona. Przecież nie muszę jej od razu zmieniać pieluch. Wystarczy poświęcić jej trochę czasu i uwagi – zasługuje na to. Pewnie po powrocie do Londynu i tak nasz kontakt się urwie, po co więc panikować. A może te puzzle… temu facetowi przecież pomogły…
Quentin uśmiecha się pod nosem i z niedowierzaniem kręci głową.
– Człowieku, jesteś tu od paru godzin, a zacząłeś wierzyć w bajki. Jesteś tak samo szurnięty jak ten facet, co ci je dał.
Wysiada z windy na czwartym piętrze. Teraz jest tu tak spokojnie. Idzie długim korytarzem. Nie chce, by go ktoś zauważył. Już Mario na pewno zadbał, by nie pozwolono mu się ponownie zbliżyć do Franceski. Staje po raz kolejny przed salą numer piętnaście. Uchyla drzwi i prawie bezszelestnie wchodzi do środka.
W kręgu zła - już w sprzedaży na www.mybook.pl