Autor | |
Gatunek | sensacja / kryminał |
Forma | proza |
Data dodania | 2010-09-14 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 3456 |
Tylko Polskie Wino - zakończenie.
ROZTRZĘSIONY , zdenerwowany Langner, nie potrafił znaleźć sobie miejsca w ciemnym garażu. Chodził od samochodu do motorówki, co chwila spoglądając przez okno w segmencie drzwi. Przed chwilą słyszał dwa strzały, które dobiegły z wnętrza budynku i przypuszczał, że ma to związek ze zniknięciem pirata, czającego się pod oknami.
– Co tu się dzieje? – zastanawiał się. – Wpierw wspólnik Bieleckiego, wynosi z domu jakiś pakunek do samochodu, po czym kierowca z tego samochodu usiłuje sprawdzić mój pokój. Potem dwaj goście w kominiarkach, z pakunkiem wyniesionym przez wspólnika Bieleckiego, wchodzą do domu doktora. Wreszcie kapitan i pirat pod oknami daczy, jeden z nich znika i rozlegają się strzały…
Józek przerwał dedukcję. Dostrzegł, że czekający pod frontowymi drzwiami kapitan, pchnął je i wbiegł do środka. Rozległy się kolejne trzy strzały, ale szczegółów nie było widać z powodu zbyt ostrego kąta, pod jakim stały w stosunku do siebie budynki.
– Ktoś tu ostro strzela tylko, kto, do kogo? Czy ci w kominiarkach do kapitana i pirata, czy na odwrót?
Józek wzdrygnął się nerwowo i pochylił na dźwięk następnych trzech wystrzałów. Dłuższa chwila ciszy i znowu strzał.
– Kurna, co to za kanonada? Chyba powinienem to sprawdzić, albo lepiej nie, bo jeszcze trafię na jakąś zabłąkaną kulę – walczył z myślami, trzymając za klamkę garażowych drzwi.
Na zastanawianiu się, co należałoby zrobić, a czego za wszelką cenę uniknąć, upłynęło Józkowi około dziesięciu minut. Wciąż nie potrafił podjąć decyzji, gdy drzwi daczy otworzyły się i w snopie światła, ukazał się Kusy. Zbiegł po schodach i wsiadł do swojego samochodu, uruchamiając silnik. Następnie zaczął odśnieżać szyby i światła pojazdu. Krótko po nim, na zewnątrz pokazał się Gruby z ubranym już i przerzuconym przez ramię Krzysiem, a za nim Stadler.
– No, to mam ciepło – Langner dostrzegł, zbliżających się dryblasów. – Chyba już wiedzą, że tu jestem.
Musiał działać, bo na powrót do pokoju, było za późno. Ogarnięty czarną rozpaczą, cofał się w głąb garażu, szukając wytłumaczenia swej obecności. Plecami dotknął niedomkniętej klapy bagażnika nissana. Na zewnątrz, czyjaś ręka nacisnęła kilkukrotnie za klamkę drzwi, które nie wiedzieć, czemu, nie pozwalały się otworzyć. To dało Józkowi kilka cennych chwil, niezbędnych do ukrycia się w bagażniku.
– Co robisz? – ofuknął Grubego Stadler. – Nie widzisz, że drzwi otwierają się na zewnątrz, a nie do środka?
– Przepraszam szefie, ale to przez ten ból szczęki.
– Zauważyłem – przytaknął dobrodusznie Stanik. – A swoją drogą, ciekawe czym cię tak zdzielił, bo jeśli tą kłodą, którą trzymał w ręce, gdy gramolił się przez okno, to masz nad podziw mocny łeb. Aż, wierzyć się nie chce.
– Zawsze taki miałem. Pamiętam, jak w podstawówce przewróciłem się na oparcie krzesła, które połamało się w drzazgi.
– Wcale mnie to nie dziwi, na pewno już wtedy byłeś mocno przerośnięty.
– Trochę, ale cztery poprzeczki oparcia, złamały się pod naciskiem mojej brody i grdyki, a nie ciała, bo to nimi w nie uderzyłem.
– Widać, że trenowałeś od najmłodszych lat. Jeśli wtedy nie straciłeś zębów, to nie dziw, że i teraz nie doznałeś większego uszczerbku.
Weszli do środka. Gruby zaświecił światło a Stadler sprawdził samochód.
– Kluczyki są w stacyjce, tak jak powiedział doktor – uśmiechnął się Stanik. – Gówniarza kładź na tylne siedzenie. Dopóki śpi, nie ma z nim problemu i otwieraj garaż. Ja będę jechał przodem dla przetarcia drogi, a ty wsiadaj do bmw i dawaj za mną.
– Kusy zostaje na miejscu – upewnił się Gruby.
– Tak, jak było ustalone. Z rana jadą z Bieleckim do banku i podejmują pieniądze, potem doktorek przywozi je nam, a my oddajemy dzieciaka Bieleckiemu. Kusy zajmie się też ciałami gosposi i gliniarza. Ich trupy, to jego robota a my nie mamy pewności, czy ten, który uciekł, nie ściągnie tu więcej psów.
– A co z Bieleckimi, nie powiadomią policji?
– Nie sądzę. W końcu widzieli, co spotkało ich gosposię i jak jednym machnięciem uśpiłeś Bielecką.
– Ale, skoro wszystko się wydało, może poczekajmy tu, aż Bielecki przywiezie okup. Po co pchać się w tą pogodę do miasta? – marudził Gruby.
– Gruby przestań pieprzyć od rzeczy i weź się w garść, bo po tym uderzeniu zrobiłeś się naiwny jak dziecko – zirytował się Stadler. – Pomyśl, jeśli byśmy tu zostali, Bielecki mógłby próbować wezwać gliniarzy i wystawić nas na odstrzał. Ale jak długo nie będzie wiedział, gdzie ukryliśmy jego syna, tak długo będzie robił to, co mu każemy.
Gruby przetrawiał w milczeniu przedstawiony plan działania. Następnie przytaknął krótko głową i ruszył w kierunku bmw, otwierając po drodze bramę. Kusy podjechał oplem do przodu i płynnie wyprowadził terrano z garażu. Po chwili, konwój składający się z dwóch samochodów, sprawnie pokonywał żywioł.
JÓZEK obijał się o ściany bagażnika. Z rozmowy gangsterów wywnioskował, że to porwanie i nie miał wątpliwości, że musi coś zrobić, nim odkryją jego obecność.
– Jak ja się w to wplątałem? – biadolił.
Najbardziej martwił się o nieprzytomnego Krzysia, a wzmianka o dwóch trupach, sugerowała, że to ludzie bez skrupułów.
– Dopóki jedziemy przez to odludzie, mam szanse im przeszkodzić. Gdyby udało się unieruchomić samochód, to w tych zaspach, utknęlibyśmy do roztopów.
Józek obmacał po ciemku wnętrze bagażnika, szukając punktu zaczepienia, czegokolwiek, czym mógłby się skutecznie posłużyć. Pod rękę nawinęła mu się tylko apteczka, i gaśnica przymocowana do ściany. Jednak pod podnoszoną podłogą, natrafił na narzędzia do zmiany kół: hydrauliczny podnośnik i klucz do śrub z rozciąganą rączką.
– Nie, to nie to – skwasił się na znalezisko. – Chociaż… może być przydatne – zmienił zdanie, natrafiając na przewody paliwowe, zbiegające się przy zbiorniku paliwa.
Rozpoznał od razu to klasyczne rozwiązanie. Najgrubsza z rurek, biegła od wlewu paliwa i służyła do tankowania, dwie pozostałe, doprowadzały paliwo do silnika i odprowadzały jego nadmiar, zapobiegając zalaniu. Wystarczyło zerwać je z końcówek pompy a silnik pozbawiony paliwa, przestanie działać. Józek przymierzył się do tego, wkładając klucz do kół pod plastikowe rurki, gdy uświadomił sobie, że ich uszkodzenie wprawdzie zastopuje silnik, ale pompa paliwa pracująca w baku, nadal będzie podawała benzynę, rozlewając ją po wnętrzu pojazdu.
– Nie, benzyna i jej opary… to zbyt niebezpieczne. Ale chwila, przecież pompka paliwowa jest elektryczna.
W kilka sekund, Józek znalazł to, o czym pomyślał. Kabli było kilka, lecz posłużenie się kluczem w celu ich zniszczenia, nie wchodziło w rachubę z powodu braku miejsca. Jeszcze raz namacał w ciemnościach to, co wcześniej odrzucił. Nie był pewien, czy nadal tak jest, ale pamiętał, że kiedyś obowiązkowym wyposażeniem apteczki pierwszej pomocy były nożyczki.
– Na szczęście, to się nie zmieniło – ucieszył się, natrafiając na metalowy przyrząd. – To będzie dziecinnie proste – dodał przecinając przewody zasilania pompki i wskaźnika poziomu paliwa.
Po paru sekundach silnik zamilkł, a pojazd przestał się trząść. Zdziwiony kierowca, przekręcił kluczyk w stacyjce, nie miłosiernie hełcząc rozrusznikiem przez kilka długich chwil.
– Jebany grat! – ulżył sobie Stadler, wyskakując na zewnątrz i kopiąc w samochodowy zderzak.
– Szefie, co się stało? – Gruby podszedł się do oświetlonego reflektorami bmw, nissana.
– Martwy. Silnik tego klamota jest martwy, jak tych dwoje, których załatwił Kusy.
Gruby wyminął szefa i otworzył drzwi, pochylając się nad kierownicą.
– Każdy by zaniemógł, gdyby nie miał, co żreć – oświadczył, wskazując rozświetlone kontrolki.
Stadler z niedowierzaniem, powiódł wzrokiem za palcem goryla, po czym parsknął śmiechem.
– Doktorek nie zatankował? A już myślałem, że tylko Kusemu brakuje pieniędzy.
– Może spuścimy trochę paliwa z bmw, mam chyba nawet gumowego węża.
– Dobra Gruby, idź po szlauf. Ja zajrzę do bagażnika, w końcu Bielecki musi wozić ze sobą jakąś bańkę, skoro nie tankuje do pełna i zgaś te światła, lepiej, żeby nas nikt tu nie wypatrzył, dopóki jesteśmy unieruchomieni.
Wygaszone pojazdy, stały kilkaset metrów dalej od miejsca, w którym poprzednio utknęło bmw. Również tu, teren był otwarty i z tego powodu, wiatr ostro zacinał śniegiem. Stadler chcąc uniknąć nieprzyjemnego sieczenia po oczach, przymknął powieki i złapał za klamkę klapy bagażnika, podnosząc ją do góry. Langner przezornie uszkodził lampkę, więc w przepastnym wnętrzu było ciemno. Stadler, zatoczył się z lewa na prawo, ślepiąc zmrużonymi oczami i wypatrując czegokolwiek. Józek właśnie na to czekał, wyłonił się z mroku z gaśnicą w ręku i prysnął prosto w twarz bandziora. Środek gaśniczy w jednej chwili, oślepił napastnika i wleciał do rozdziawionej gęby. Zaskoczony Stadler, krztusząc się przeraźliwie, nie wydobył z siebie ani jednego słowa. Józek puścił gaśnicę, wydłużył dźwignię rozciąganego klucza do kół i grzmotnął nim przeciwnika w brzuch. Ten zatoczył się, ale nie upadł. Zarepetował więc z całych sił drugi raz, prosto w nos. Pomogło. Nogi ugięły się pod Stadlerem i wyłożył się na wznak, zagłębiając w zwały śniegu.
Gruby skończył grzebać w bagażniku i wracając do nissana, zauważył jak Stadler obrywa w twarz i upada. W jednej chwili, powolny krok goryla zamienił się w bieg. Wyciągnął broń z zza paska i wycelował w Józka. Chciał go powstrzymać i zorientować się, co z szefem.
– A ty, kto ty kurna jesteś? – wysapał do Józka, odrywając wzrok od nie przytomnego Stadlera.
– Ja… ja tu, tego… ja tylko… – bełkotał bez składu pytany.
– Skąd ty się tu wziąłeś, kurduplu? – ciągnął zszokowany bandzior. – Aaa…, już wiem, schowałeś się w bagażniku. I to go zaskoczyło – Gruby jeszcze raz pochylił się nad szefem.
– Jedyna szansa, to zmniejszyć dystans – pomyślał Langner. Trzymając gaśnicę w ręce ukrytej za plecami, przesuwał się w kierunku tylnych drzwi terenówki, jak najbliżej nieprzytomnego Krzysia.
– A ty gdzie!? – wrzasnął osiłek – Stój, bo odstrzelę ci tą suchą dupę – zagroził.
Jednak Langner był już w środku i podniósł chłopca, chroniąc się za nim, jak za tarczą.
– Wybacz mały, ale muszę to zrobić, zobaczysz, wszystko będzie dobrze – zapewnił, szykując się na ostateczne starcie.
Gruby nie zdążył strzelić i teraz, nie mógł już tego zrobić. Szarpnął za drzwi, których zawiasy niemiłosiernie zaskrzypiały i zanurzył się do wnętrza.
– Wyłaź, wyłaź, bo cię rozgniotę jak wesz! – ryczał na cały głos, sapiąc jak dziki zwierz. Jego masywne ręce, złapały wychudzone ciało i w powietrzu transportowały na zewnątrz. Gdy barki draba, znalazły się w otworze drzwi, Józek spojrzał w jego przekrwione oczy i dodając sobie animuszu, wycedził przez zęby:
– A teraz giń gadzie.
Przytrzymując głowę Grubego lewą ręką za włosy, prawą wbił gaśnicę w wyszczerzone zęby i nacisnął jej spust. Gaśniczy środek wypełnił usta bandyty. Zaskoczony szarpnął się, usiłując wycofać głowę, ale zaklinował się w drzwiach, przestrzeń wewnątrz pojazdu, również nie pozostawiała miejsca na manewry. Józek nie puszczał, precyzyjnie aplikując kolejne porcje zabójczego środka w gardło porywacza, który charczał i szamotał się rozpaczliwie. Wreszcie zdesperowany, zacisnął dłonie na szyi i ramieniu Langnera. Delikatny obojczyk, chrupnął jak zapałka a ramię zdrętwiało pod naciskiem wielkich palców. Józek puścił włosy Grubego, modląc się, żeby nie odlecieć, przed opróżnieniem gaśnicy, bo druga ręka oprycha, skutecznie odcinała mu dopływ tlenu. Mimo wysiłku, jaki włożył w napięcie mięśni szyi, na moment pociemniało mu w oczach. Wreszczcie uchwyt osłabł i po chwili goryl osunął się na siedzenie. Józek przypominał teraz wyciągniętą z wody rybę, z trudem łapał powietrze. Nie miał jednak czasu na rozczulanie się nad sobą, gdyż bezwładny olbrzym przygniótł, nieprzytomnego Krzysia.
– Spadaj grubasie – Józek siłował się z cielskiem, jednak jedną ręką niewiele mógł zdziałać. – Powiedziałem zjeżdżaj! – powtórzył ze złością, wypychając go nogami na zewnątrz. Malec był wolny. Langner przytulił go do siebie, chciał jeszcze przymknąć drzwi, bo wiatr niosący śnieg zacinał do środka, ale zabrakło mu sił.
KUSY zamknął bramę za oddalającymi się pojazdami i wrócił do głównego budynku. Podszedł do siedzącego w kucki Bieleckiego i sprawdził kajdanki, którymi był przykuty do kaloryfera.
– Czarku, jak mogłeś, dlaczego? – odezwał się rozgoryczony wspólnik.
Kusy zawahał się. Szukał odpowiednich słów, chciał powiedzieć o swoich karcianych długach i szantażu ze strony Krystyny, kobiety, którą obaj znali… i kochali.
– Nie chce mi się z tobą gadać. Zresztą i tak byś nie zrozumiał, gdybym ci powiedział, co, a właściwie, kto mnie do tego zmusił.
– Ale ja chcę poznać prawdę, nie zależnie jaka by ona nie była. Przecież przyjaźnimy się od tylu lat, byłeś dla mnie jak rodzina. Powiedz, co się stało, chyba tyle możesz dla mnie zrobić?
– Owszem, mogę, ale na pewno by ci się to nie spodobało, bo to także twoja wina.
W Kusym wzbierała złość.
– Jak to moja? Nie rozumiem, a cóż ja mam z tym wspólnego?
– A masz, masz! – wybuchnął Kusy. – Ja narobiłem długów, ale nie o mnie tu chodzi, tylko o ciebie. Ktoś chce się na tobie zemścić…
– Ale kto? Za co?
Kusy zmilczał ostatnie pytanie, zaciskając zęby.
– Nic więcej ci nie powiem. Nawet nie pytaj – zastrzegł. – A teraz, mam co innego do roboty i lepiej żebym zdążył przed policją, bo jeśli dotrą tu za nim posprzątam, syna możesz już nie zobaczyć.
Bielecki obserwował, jak Kusy wynosi kolejno ciała gosposi i policjanta.
– Co chcesz z nimi zrobić, potrafisz wymyślić wiarygodne tłumaczenie?
– Jeśli moja wersja zdarzeń, będzie mało prawdopodobna, ty ją przecież poprzesz, nie prawdaż?
– Czarku zastanów się, nawet, jeśli ja nic nie powiem, to prawda prędzej, czy później, ale wyjdzie na jaw – przekonywał Bielecki. – Nie pogrążaj się bardziej, przecież ten policjant jeszcze żyje.
Kusy nie odpowiedział, nie chcąc tracić czasu na dysputy. Z policjantem przerzuconym przez ramię, wyszedł na podwórko i włożył go do bagażnika vectry, podobnie jak wcześniej trupa Heli. Nieprzytomny Janocha wydał z siebie, nieokreślony dźwięk, zwracając tym uwagę Kusego.
– Sorry, z nas dwojga wybieram siebie, zresztą, jesteś w takim stanie, że na pewno nie przeżyjesz jazdy do glinianki. Muszę tylko obciążyć wasze ciała, żebyście nie wypłynęli i możemy jechać.
Doktor zajrzał do rozświetlonego garażu, w poszukiwaniu czegoś stosownego na dwa balasty. Skrzynka z narzędziami wydawała się odpowiednia i dostrzegł ją, już od drzwi. Nie znajdując nic więcej na wysokości nóg, zaczął rozglądać się wyżej. Drzwi do pokoju na piętrze były otwarte na oścież. Zauważył to po raz pierwszy, choć wiele razy tu był. Z jego wnętrza, pogrążonego w ciemności, dobiegał niepokojący Czarka dźwięk.
– A to, co takiego? – nastawił ucha, łapiąc ręką największy klucz, jaki zauważył. – Lodówka? Przecież tu nikt nie miesz… – nie skończył, puszczając się pędem na piętro.
W środku rozbebeszone łóżko, pełna lodówka, kiepy po skrętach i przybory toaletowe w łazience, nie pozostawiały wątpliwości.
– Ktoś tu nocuje – wydukał z przerażeniem. – I to od kilku dni. Ciekawe, czy Bielecki o tym wie? Musi wiedzieć. Tylko dlaczego nic nie wspomniał? Ani on, ani Joanna.
Dręczony pytaniami, na które nie znał odpowiedzi, postanowił porozmawiać ze wspólnikiem. Wrócił do daczy, zabierając po drodze skrzynkę z narzędziami, którą wrzucił do bagażnika, lecz w salonie, nie zastał już Bieleckiego, zniknęła też jego żona.
SPANIKOWANY Ziajka, zdążył już trochę ochłonąć. Zwolnił kroku i wyszedł z pomiędzy drzew na drogę, którą dotarli tu razem z Janochą. Była o tyle wygodniejsza, że zalegało na niej mniej śniegu, który sięgał tu poniżej kolan.
– Ciekawe, co z Piotrem? Jeśli nie aresztował tego przy drzwiach, to chyba przecenił swe możliwości. Ten bandzior strzelał przecież do nas obojga, mnie się udało, a jemu? – spojrzał na telefon, który wciąż pozbawiony był zasięgu.
Policjanta rozdzierała troska i obawa o los kolegi, ale nie mógł nic zrobić. Służbowego pistoletu nie zabrał i bardzo tego żałował. Dotychczas częściej zajmował się podsłuchami, niż czynnym udziału w operacjach. Nie mógł przypuszczać, że proste zadanie śledzenia Kusego, przerodzi się w wariacki pościg i strzelaninę z bandytami. Jedyne, co mu pozostało, to cierpliwie czekać na policyjne posiłki, które zapewne z powodu zamieci, mocno się spóźniały.
Podwórko daczy, rozświetliły samochodowe reflektory. Ziajka zauważył to i schował się za drzewo. Z posesji wyjechał, duży samochód, z łatwością przedzierając się przez zaspy. Niewątpliwie miał napęd na cztery koła. Po jego śladach, ruszyło bmw i obydwa pojazdy zniknęły w mroku nocy. Policjant, podszedł ponownie do budynków, ale nie mając pewności, kto pozostał w środku, wahał się, co robić.
– Ziajka, co się dzieje? – ściszony głos doleciał do uszu sierżanta.
Zaskoczony odwrócił się, rozpoznając kolegów z komendy, przybyłych mu na pomoc.
– O w mordę. Dlaczego się tak skradacie?
– Wcale się nie skradamy. A zresztą, co, mieliśmy tu zajechać na sygnale? – zdziwił się dowódca grupy.
– Lepiej powiedz, dlaczego trzęsą ci się tak nogi? – uśmiechnął się stojący za nim.
– Mnie w ogóle nie jest do śmiechu – zirytował się Ziajka. – Nie zabrałem broni, bo nie szykowałem się na konfrontację, a tu rozpętała się taka strzelanina, że strach opowiadać. W środku oprócz ofiar, było dwóch uzbrojonych napastników. Od frontu wszedł Janocha, ja miałem odwracać uwagę od tyłu. Strzelało do mnie dwóch napastników. Pierwszego, mało rozgarniętego, znokautowałem uderzeniem polanem w zęby, ale drugi, nie dał się zaskoczyć i walił do mnie jak do tarczy. Mam szczęście, że skończyła mu się amunicja i za nim przerepetował, zdążyłem umknąć do lasu. A jakieś pięć minut temu, dwa samochody wyjechały z posesji w kierunku miasta, niestety nie widziałem, kto był w środku, było za daleko
– A gdzie Janocha?
– Obawiam się, że nie poszło mu tak jak zaplanował i oberwał – Ziajka spuścił głowę.
– Chyba masz rację – przytaknął drugi z przybyłych na pomoc. – Patrzcie to on.
Policjanci przycupnęli, obserwując zza płotu, jak Kusy wynosi do bagażnika opla ciała gosposi i komisarza a następnie znika w garażu.
– Też widziałem to, co wy – potwierdził sierżant. – Nie ma, co czekać. Nie mamy pewności, kto jest w środku, ale z dużym prawdopodobieństwem możemy założyć, że tymi samochodami, odjechali napastnicy.
– W takim razie, rozpoznanie bojem – zdecydował dowódca, przywołując do siebie towarzyszących mu trzech policjantów. Wyznaczył im zadania.
Ziajka i przybyli policjanci, bezgłośnie przebiegli podwórko i weszli do daczy. Wewnątrz, znaleźli skutego Bieleckiego i jego nieprzytomną żonę. Uradowany senior, pokrótce opowiedział, co się stało policjantom. Że byli to dwaj kidnaperzy, którzy porwali jego syna, że jego wspólnik z kliniki jest zamieszany w porwanie, że zabił ich gosposię i ciężko ranił policjanta, który chciał im pomóc. A teraz chce gdzieś wywieźć ich ciała. Policjanci uwolnili doktora i zabrali jego żonę, ukrywając się w sypialni obok salonu. Nie czekali długo. Kusy wpadł do salonu jak burza.
– Bielecki, kto śpi w pokoju nad garażem!? – krzyczał, nie czekając na odpowiedź.
Z drzwi prowadzących do kotłowni i sypialni, wyskoczyli uzbrojeni w pistolety policjanci.
– To koniec, rzuć to żelastwo i kładź się na podłogę – powiedział stanowczym głosem jeden z nich.
– Niech pan to zrobi doktorze, oni nie będę powtarzać – dodał stojący za ich plecami Ziajka.
Kusy wykonał polecenie. Odrzucił od siebie wielki klucz i położył się na podłodze w plamach zaschniętej krwi. Policjanci wskoczyli mu na plecy i zakuli w kajdanki.
– Tego nie przewidziałeś Czarku – w drzwiach sypialni pokazał się Bielecki. – Mówiłem, że prawda wyjdzie na jaw.
Kusy w odpowiedzi, rzucił tylko pełne pogardy spojrzenie.
– Panowie, pomogliście mnie i mojej żonie, ale ratujcie mi syna. Ci bandyci zabrali mojego nissana, żeby się stąd wydostać. Ruszyli całkiem nie dawno. W tych zaspach nie ujechali daleko.
Do salonu wszedł jeden z policjantów. Zameldował, że nieprzytomny Janocha, którego znaleźli w bagażniku opla, wciąż żyje.
– Dzięki Bogu – odetchnął Ziajka. – Mam nadzieję, że przyjechaliście czymś konkretnym? – zwrócił się do dowódcy policjantów.
– Tak, to terenowe radiowozy, stoją jakieś sto metrów stąd.
– W takim razie, niech pakują Janochę do jednego i gnają do szpitala, a my drugim ruszamy za porywaczami.
– A pan, dokąd doktorze? – odezwał się Ziajka do idącego w kierunku wyjścia Bieleckiego. – Lepiej będzie, jak zatroszczy się pan o żonę, do momentu dotarcia karetki.
– Nigdzie się nie wybieram – wyjaśnił Bielecki. – Chcę sprawdzić, co z moim pracownikiem, Józkiem Langnerem. Przywiozłem go trzy dni temu, żeby przygotował budynki na nasz przyjazd. Wczoraj, po naszym przyjeździe, poszedł spać do swojego pokoju nad garażem. Od tego czasu nie widziałem go i chcę sprawdzić, czy nic mu nie jest.
– Byłem w tym pomieszczeniu, o którym pan mówi – odezwał się policjant robiący przed chwilą obchód. – Ale tam nikogo nie ma.
– To może, gdzie indziej – nie poddawał się Senior.
– Sprawdziłem dokładnie szefuńciu, ani tam, ani w żadnym innym miejscu tych zabudowań.
– W takim razie, co się z nim stało, uciekł? Czy, nie daj Boże znaleźli go ci dwaj…
– Spokojnie, doktorze. Przecież nie wiemy nic konkretnego. Ten Langner musiał wszystko widzieć z okna swojego pokoju. Może gdzieś się ukrył, przynajmniej ja bym tak zrobił.
– Obawiam się, że nie postąpił tak racjonalnie – oznajmił Senior.
– A to, dlaczego?
– Tego człowieka, łączy z moim synem przyjaźń. W ostatnich dniach bardzo sobie pomagali. Myślę, że Langner odczuwa dług wdzięczności wobec mojego syna. Bo to Krzyś namówił mnie, żeby mu pomóc.
– Twierdzi pan, że Langner będzie chciał ratować pańskiego syna?
– Tego nie wiem – odparł Bielecki. – Ale jeśli wszystko widział, to jest to możliwe.
– Działajmy więc.
Po tych słowach sierżanta, ściągnięto radiowozy. Do jednego z nich wsadzono Janochę i kierowca zabrał go do szpitala. Kolejny z funkcjonariuszy, pozostał z Bieleckim, jego żoną i zakutym w kajdanki Czarkiem, oczekując na posiłki z komendy. Przed odjazdem trzech ostatnich policjantów z Ziajką na czele, Bielecki opisał im Langnera. Wszyscy wsiedli do drugiego radiowozu i jadąc za naprędce ściągniętym śnieżnym pługiem, pognali po znikających pod śniegiem śladach kół.
WYCIEŃCZONY walką i przenikliwym zimnem Langner, na zmianę odzyskiwał i tracił świadomość. Wreszcie oprzytomniał na tyle, że mógł wyprostować zdrętwiałe nogi i sprawdzić stan chłopca. Niestety Krzyś wciąż był nie przytomny.
– Co oni ci zrobili? – zastanawiał się. Położył rękę na szyi chłopca. – Na szczęście serduszko masz mocne – ucieszył się, wyczuwając puls.
Spojrzał na samochodowy zegar, była trzecia trzydzieści. Śnieżna zadymka trochę zelżała. Oparł głowę o zagłówek, usiłując zebrać myśli, lecz jedyne, co mu przychodziło do głowy, to pozostać na miejscu, przynajmniej do rana, lub do czasu skończenia się tej przeklętej zamieci. Obserwację wydobywającej się z ust pary, przerwał oblepiony śniegiem Stadler. Stał w otwartych drzwiach samochodu, lekko się zataczając. Oczy miał zaczerwienione, a twarz przyozdobiona rozkwaszonym nosem, ociekała zakrzepłą krwią.
– Myślałeś, że już po mnie, zasrany chudzielcu – oznajmił spluwając krwią.
– W pysku jesteś mocny, ale jeśli spróbujesz jeszcze raz, to ostrzegam! Załatwię cię jak, twojego kumpla – odparł pewnie Józek, z rozmysłem prowokując gangstera.
– Coś ty powiedział? – wysapał Stadler, niedowierzając w usłyszane słowa.
Po trwającym ułamki sekund, mierzeniu się spojrzeniami, Stadler pochylił się do przodu, wyciągając ręce w kierunku Józka. Langner uchylił się, a ręką namacał opróżnioną gaśnicę. Wykonał zamach, chcąc uderzyć żelastwem napastnika w twarz, ale nie trafił, bo ten markując atak w ostatniej chwili wykonał unik. Rozpędzona gaśnica uderzyła w szybę.
– Jesteś głupszy niż myślałem – wyartykułował tryumfalnie Stanik. – Już po tobie.
W odpowiedzi, Józek obrócił się na jednym pośladku i zataczając mały łuk prawą nogą, uderzył nacierającego centralnie w nos. Trafiony, zaskamlał jak pies i cofnął się, tracąc na moment orientację. Na kolejny cios nie było szans, bo walczących, dzieliła w tej chwili odległość większa, niż długość nogi, gaśnica utkwiła zaworem w rozbitej szybie, a pod ręką nie było niczego, co mogłoby ją zastąpić. Józek postanowił uciekać. Pociągnął za klamkę drzwi, złapał Krzysia w pół i wygramolił się na zewnątrz. Oszołomiony Stadler, nadał trzymał się za nos i kołysał jak trzcina na wietrze. Po ręce spływała mu czerwona strużka.
– Może i mam suchą dupę, ale potrafię jeszcze wierzgnąć kopytem! – desperacja płynęła z Józkowych ust. – Mamy szansę – szepnął do malca. – Przynajmniej tak mi się wydaje – dodał niepewnie. Kuśtykając, z malcem pod pachą, zaczął biec po śladach opon z powrotem do Kiełdan.
– Nie uciekniesz mi cwaniaczku.
Stadler odzyskał już kontrolę nad własnym ciałem i postanowił dogonić uciekinierów przy pomocy bmw. Wsiadł do samochodu, lecz kluczyka nie było w stacyjce.
– Kurwa Gruby! – zaklął.
Wyskoczył na zewnątrz i biegiem pokonał dystans dzielący go od ciała ochroniarza. Po krótkiej macance, znalazł kluczyki i powrócić do bmw. Pomimo nerwowego maltretowania rozrusznika, silnik nie ożył. Rozczarowany, trzasnął drzwiami i puścił się w pogoń za niknącym w śnieżycy Józkiem.
Langner początkowo, odsadził się na spory dystans, lecz obciążony ciężarem chłopca, stracić siły. Nie pomogła nawet adrenalina. Zwolnił, a po chwili zatrzymał się, łapiąc oddech. Z tego powodu, nie zauważył, zbliżającego się Stadlera i nawet nie drgnął, gdy ten, rzucił się na niego, przygniatając go cielskiem.
Krzyś wyśliznął się Józkowi z rąk.
POŚCIG za porywaczami, poruszał się za torującym przejazd śnieżnym pługiem. Jechali ze średnią prędkością, bez kłopotu wydostając się z rzadkiego lasu, na otwartą przestrzeń. Dopiero tu, kierowca zwolnił i włączył dodatkowe światła, zmagając się ze śnieżycą.
– Co on robi, dlaczego zwolnił? –irytował się Ziajka. –W ten sposób, na pewno nikogo nie dogonimy.
– Sierżancie, bez przesady – uspokajał dowódca grupy. – Jeśli my mamy takie trudne warunki, to i oni z nimi walczą. Nie mogli odjechać daleko.
– Być może, ale nie jesteśmy na szkolnej wycieczce.
Jakby na potwierdzenie biadolenia sierżanta, pług zatrzymał się nagle.
– A teraz, co znowu, drogę przegrodziła nam rzeka?
Z pojazdu na czele kolumny, wyskoczył kierowca, gestem ręki przywołując jadących za nim.
– Coś się dzieje – zawołał Ziajka i wyskoczył jako pierwszy.
W ślad za nim poszli pozostali policjanci. Zrównując się z nim, dostrzegli to, co przesłaniał im pług śnieżny. W światłach reflektorów, klęczący facet z zakrwawioną nie miłosiernie twarzą, okładał pięściami drugiego, leżącego w śniegu. Na widok pojazdu i kilku nie znajomych, przerwał pastwienie się i wstał, osłaniając oczy od oślepiających go świateł ciężarówki.
– Czy to oni? Bo jeśli tak, to gdzie są samochody? – zawahał się dowódca.
– Trudno powiedzieć, ale jedno jest pewne. Rozpoznaję tego, który stoi. To on do mnie strzelał – oświadczył Ziajka.
Stadler zorientował się, że obecność obserwujących go ludzi, nie jest przypadkowa, odwrócił się i zaczął uciekać.
– Stój, policja! – ryknął dowódca policjantów, przekrzykując wiatr.
Uciekinier nie zareagował i nadal się oddalał.
– Stój, bo będziemy strzelać! – powtórzył, jeszcze donośniej i oddał strzał ostrzegawczy. Pozostali policjanci, rzucili się w pościg.
W odpowiedzi, Stadler zatrzymał się, odwrócił, wyciągnął broń i wypalił kilkakrotnie. Kule śmigały koło policjantów do momentu, aż rozpierzchli się na boki i odpowiedzieli ogniem. Po rozdzierających powietrze, kilku strzałach z wymiany ognia odpadło dwóch ranionych policjantów. Ich liczba może była by większa, bo Stadler nad podziw dobrze strzelał, ale po raz drugi dzisiejszej nocy, skończyła mu się amunicja. To przesądziło o wyniku strzelaniny. Padły jeszcze trzy strzały, wszystkie z broni sierżanta. Bandyta trafiony w pierś, przewrócił się.
Ziajka podszedł do pobitego Józka i odwrócił go twarzą do góry.
– To Langner. Ma bliznę na czole, o której mówił Bielecki. A to zapewne syn Bieleckich – sprawdził oddech chłopca. – Obaj żyją.
– Moi ludzie, są tylko lekko ranni, ale porywacz, nie miał tyle szczęścia. Oberwał od ciebie prosto w serce – powiedział dowódca.
– Sam się o to prosił, ja tego nie chciałem.
– Chyba mu się należało.
– Rzeczywiście, chociażby za Janochę – zawahał się. – A może i Gaborę? Szkoda. Osobiście wolałbym, żeby wszyscy trzej nadal żyli.
MINĘŁO kilka dni od wydarzeń, w Kiełdanach. Langner, choć przyczynił się swym działaniem do uwolnienia Bieleckich, jednocześnie, czuł się współwinnym całego zdarzenia. Miał przecież nie pić, a jednak nie oparł się słabości. Zawstydzony, dręczony wyrzutami sumienia, nie podając powodów, zrezygnował z pomocy doktora i wrócił do domostwa w fabryce. Zastał je tak, jak zostawił przed paroma dniami. Załamanie pogody skończyło się równie nagle, jak zaczęło i wiosna zagościła w przyrodzie na dobre. Korzystając z pięknej pogody, Józek postanowił zajrzeć do chaty nad stawem. Trasę pokonał szybko, bo po śniegu na brukowance, nie było ani śladu. Stare śmieci, w których przetrwał całą zimę, zalał topniejący śnieg. Przyglądał im się przez chwilę, po czym rozsiadł się na progu i zapalił skręta.
– A może by tak, gdy na dobre się ociepli, wybrać się do Zenka Kustry – zadumał się. – Fajny z niego chłop i lubi to, co ja – uśmiechnął się na myśl o spotkaniu.
– Halo, panie Józku, to ja!
Z zamyślenia wyrwało Langnera wołanie Krzysia.
– To ty mały? Już jesteś zdrowy – uradował się.
Wpadli sobie w ramiona, ciesząc się na swój widok.
– A, cóż to za sobą przyciągnąłeś, gdzie twoje sanki?
– To jest balija, prezent od mamy.
– Czy ta balija zastępuje sanki?
– Józenia, tylko nie mów, że nie wiesz, do czego służy balija?– zdziwił się Krzyś.
– Tak się składa, że nie mam pojęcia.
– Balija… to taka miska, zrobiona z grubego plastiku, która służy do zjeżdżania po śniegu. Po prostu wskakuje się do niego i źźźuu z górki.
– No, rzeczywiście. Że też, na to nie wpadłem – Langner, wziął baliję do ręki i przyglądał się jej. – Ale chyba wiem dlaczego. Gdy ja byłem taki mały, jak ty, to twoją baliję zastępował mi plastikowy worek po nawozach, wypchany słomą, lub sianem.
– I jak się na nim jeździło?
– Bardzo wygodnie, bo był miękki i tyłek nie bolał na wybojach. Należało tylko uważać, żeby się nie wyśliznął. Często się to zdarzało, zwłaszcza przy dużych prędkościach, ale w twojej balijce, na pewno ci to nie grozi. Masz przecież uchwyty po bokach, których się przytrzymujesz.
– Za to nie mam amortyzacji – zauważył malec, siadając obok. – Ale, mnie to nie przeszkadza. Po prostu siadam w kucki, na własnych nogach i nic mnie wtedy nie boli.
– Sam bym tego lepiej nie wymyślił. Może w takim razie pokażesz mi, jak to robisz.
– Oczywiście, po to tu przyszedłem – uśmiechnął się malec. – Tylko Józenia, będziesz patrzył jak zjeżdżam, prawda?
– Nie mam tu nic innego do roboty mały.
Chłopiec podbiegł na skraj połaci topniejącego śniegu. Wskoczył do balijki i z okrzykami radości, zjechał po zboczu, wyhamowując na gruncie porośniętym zeszłoroczną trawą. Powtórzył to dwa razy, a za trzecim, stając na szczycie pagórka, odwrócił się w kierunku obserwującego go Langnera.
– No i jak?! – zawołał machając ręką.
– W porządku, świetnie sobie radzisz! Zjeżdżaj dalej, od takiego mistrza i ja mogę się czegoś nauczyć.
Krzyś tym razem sadowił się w misce trochę dłużej niż poprzednio. W końcu znalazł właściwe miejsce i odepchnąwszy się rękami, ruszył w dół. W trakcie jego przygotowań, Józek zauważył, jadący wzdłuż szuwarów stawu quad. Krzyknął do malca, żeby uważał, ale było za późno. Balija nabierała prędkości. Strwożony, zerwał się z progu i puścił biegiem, chłopcu na ratunek. Gnał, co tchu, stawiając jak najdłuższe kroki i wrzeszcząc z całych sił.
– Krzysiu stój, zatrzymaj się!– ale krzyki, zagłuszał szorujący o dno baliji śnieg a rozbawiony brzdąc, nie zwracał uwagi na to, co dzieje się wokół niego.
Wielkie bryzgi wody i błota, wylatywały spod butów Langnera. Galopował tak ostro, że w połowie górki pośliznął się i zarył twarzą w śnieg. Natychmiast poderwał się, ale przy upadku, odezwała się kontuzja biodra. Józek z trudem stawiał teraz kroki. Quad nieuchronnie szedł na kolizję z baliją Krzysia. Malec zwolnił nieco, ze względu na kończący się śnieg i w tym Józek dostrzegł szansę na uratowanie go. Przemógł się w sobie i skręcając z bólu, wykonał kilkanaście susów. Jednak, to wciąż było za mało. Tygrysim skokiem rzucił się w kierunku chłopca i wypchnął go, spod nadjeżdżającego pojazdu, dodając mu pędu wyciągniętymi przed siebie rękami. Niestety, sam nie uniknął potrącenia i quad przetoczył się po jego ciele niczym mini czołg. Kierujący nim kierowca z zachlapanymi błotem goglami, stracił panowanie i wjechał do wody.
Zdziwiony i przestraszony Krzyś podbiegł do swego wybawcy.
– Józenia, Józenia, nic ci się nie stało!? – krzyczał, przerażony nieruchomym ciałem Langnera.
Józek był przytomny. Wielka rana na udzie, broczyła intensywnie krwią. Leżał na wznak nie czując żadnego bólu, otworzył oczy i spojrzał na zapłakaną twarz chłopca.
– To nic mały, nie przejmuj się. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
– Naprawdę Józenia, obiecujesz? – niedowierzał pochlipujący Krzyś.
– Obiecuję, ale chciałbym, żebyś mi coś wytłumaczył. Kiedyś obiecałeś, że powiesz mi, dlaczego nazywasz mnie Józenia, czy możesz to zrobić teraz?
– Myślałem, że rozumiesz? Przecież to oczywiste. Jesteś moim najlepszym przyjacielem.
– Wybacz mały, ale nie przyszło mi to do głowy.
Zażenowanemu Józkowi, mimo, że starał się ze wszystkich sił, łzy napłynęły pod zamykające się, ciężkie jak ze stali powieki.
Całość powieści dostępna jest m.in. na: www.e-bookowo.pl
Miłego czytania.
Kilka słów o autorze
Grzegorz Kozłowski to mieszkaniec końca świata, czyli Bieszczad. Przeżył już połowę życia, choć nie wie ile mu jeszcze pozostało. W młodości, chciał zostać pilotem, ale lekarz stwierdził, że ma krzywe oko. Długo się kształcił, lecz wszystkie dyplomy na nic się zdały. Nie ma nałogów, choć niepozbawiony jest wad. Czasem się kłóci, ale nigdy nie obraża. Kąpie się pod prysznicem, nigdy w wannie, bo żur smakuje mu tylko w zupie. Nie jest wybredny, zjada wszystko, co mu podadzą pod warunkiem, że jest identyfikowalne i w konsystencji zmuszającej do użycia szczęk. Zupę przekłada nad drugie danie. Chętnie rozmawia, choć przeważnie koncentruje się na słuchaniu. Babskie gderanie sprawia mu przyjemność, choć nie znosi zrzędzenia. Od lat zasypia u boku tej samej kobiety, choć nie zawsze śpi aż do rana J. Po przebudzeniu czyta książki. Nie nosi portfela. Ma konto w banku, ale nie przelicza wszystkiego na pieniądze. Nie ma konta na facebooku. Fascynację innych ludzi współczesną techniką, traktuje z przymrużeniem oka. Sam posługuje się tą techniką, lecz tylko z konieczności. Samochód ma, ale do pracy i na spacer, chodzi piechotą. Pracował już w różnych firmach, lecz swojej jeszcze nie założył. Z rodziną lubi się spotykać, choć nie cierpi rodzinnych biesiad. Pija alkohole, choć się nie upija. Nie pije piwa, bo jedyne, co jest po nim pewne, to to, że trzeba opróżnić pęcherz. Na nogi zakłada czasem dwie różne skarpetki, ale buty zawsze ma do pary. Preferuje buty ze sznurowadłami. Na bungee skoczył raz w życiu, więcej tego nie zrobi, bo troszkę popuścił w spodnie, ale ogólnie było fajnie. Im więcej pisze, nabiera coraz większego przekonania, że twórczość polega głównie na kreśleniu tego, co stworzyło się do tej pory. Intrygują go odmienne stany świadomości, wywołane używkami. Z powyższego powodu, przysiada się do parkowych filozofów. Żałuje, że nie może się z nimi napić, ale wtedy nie zapamiętałby, o czym mówili. Brzydzi się kłamstwem, toleruje kłamstewka, bo bez wątpienia jest w nich coś pociągającego. Mierzi go nietolerancja, a śmieszy święte oburzenie. Śmieje się, kiedy tylko ma ku temu okazję. Czasem płacze, ale nigdy z własnego powodu.
Kocha swoje życie, choć nie zawsze jest z niego zadowolony.