Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-01-09 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3368 |
RÓŻA
Z sypialni słyszę moje dziecko buszujące wśród garów. Wiem, co zaraz powie. Wszedł w etap żarcia. Może jeść 24 na 24.
- Mamo, będzie dzisiaj jakiś obiad? Padam z głodu! – dobiega mnie z kuchni głos Radka.
- Coś tam będzie. Na razie zrób sobie kanapkę – mówię, tłumiąc w głosie wściekłość.
Właśnie mocuję się z zaciętą szufladą. Adam już dawno miał ją naprawić. Przy kolejnym szarpnięciu szuflada poddaje się bez oporu i obie, pchane impetem, lecimy do tyłu. Metalowe okucie przejeżdża po mojej łydce i rąbie w podłogę, wybijając dziurę w świeżo położonych panelach. Zawartość rozsypuje się po całym pokoju. Huk zwabia dziecko i kota. Kot robi się płaski i ostrożnie rusza na rekonesans. Dziecko zamiera w progu z przerażoną miną.
- Wygląda na to, że nie będzie dziś obiadu – szepcze z rezygnacją. – Mogę zamówić pizzę? – Natychmiast jednak reflektuje się. – Mamuś, w porzo?
- A jak myślisz? – pękam. – Cholerna komoda. Kiedyś kogoś zabije. Ojciec zabiera się do naprawy od...? Cholera! Odkąd pamiętam.
- Mamo, dwa złocisze do puszki przekleństw – chichocze bezduszne stworzenie.
- Wrzucę trzy, bo jak zaraz nie pomożesz mi zdjąć tego z nogi, to mnie szlag trafi!
- Mamuś, luzik! Już. O! Nie wiem, czy dam radę! Umieram z głodu! – Młody sili się na dowcip, odgrywając scenę zataczania się.
Wściekłość we mnie przechodzi w spazmatyczny śmiech i zaraz potem zaczynam się mazać. Dziecko poważnieje, podnosi ciężką, drewnianą skrzynię. Noga jest paskudnie rozharatana. Będę fajnie wyglądała w kabaretkach na rocznicy u Ani i Marcina – myślę, patrząc na strużki krwi płynące po skórze.
W międzyczasie ze szkoły wraca Róża. Pizzę zjadamy we trójkę.
- Mamuś – bełkocze z pełnymi ustami Radek. – Nie ma tak źle. Uwielbiam pizzę. Mogę pozmywać po obiedzie – deklaruje.
Róża spogląda na niego wyniośle. Ostatnio w ogóle mało mówi, dużo patrzy i całymi dniami wzdycha. Piękna z niej dziewczyna – po ciotce wzięła nie tylko imię. Córka rozdaje nam kolejne spojrzenia i idzie do siebie. Młody oblizuje palce i wyrzuca pudełko po pizzy.
- No! Pozmywane. Lecę do Wojtka.
Teraz ja patrzę na dziecko.
- Uczyć się będziemy – uprzedza moje pytanie.
Wzdycham i idę uprzątnąć pobojowisko w sypialni. Kot już zaczął porządki. Wyrzucam go z pokoju.
- Pieprzone sentymenty – myślę. – Trzeba było grata wyrzucić.
- Izuś! Wszystko, co mam, jest dla Ciebie – wspominam słowa ciotki. – Obiecaj, że nie sprzedasz komody. To cenny mebel i pamiątka. Nie możesz pozwolić obcym na konserwację. Adaś ma złote ręce. Niech on ją odnowi.
- Złote Adasiowe ręce – fuczę pod nosem. – A żona szewca chodzi bez butów.
Z wypadku szuflada wyszła bez szwanku. Obluzowało się tylko okucie. Stawiam ją na łóżku i zaczynam układać rzeczy. Coś mi nie pasuje. Wyrzucam ułożone przedmioty i oglądam skrzynkę.
- Po co taka gruba decha na dno? – mówię do siebie, z braku innego rozmówcy.
Pukam – echo. Oglądam – lita konstrukcja. Odsuwam blaszkę okucia – drucik w kształcie litery L. Podważam go paznokciem. Ani drgnie. Idę po nóż. Dźwigienka rusza się i słyszę stuknięcie. Wstrzymuję oddech. Dębowy arkusz na dnie luzuje się.
- Sezamie! Otwórz się! – mruczę.
W tym momencie do pokoju wchodzi Adam. Nie słyszę go. W chwili, gdy dotyka mojej ręki, podskakuję z wrzaskiem.
- Zwariowałeś? – ryczę.
- Ładne powitanie, Serduszko. Też cię kocham – mówi, cmokając mnie w policzek. – Wzięłaś się za naprawę? Nie musiałaś. Zrobiłbym to – dodaje niepewnym głosem.
Morduję go wzrokiem (chyba wiem, po kim Róża ma te spojrzenia!) i wymaszerowuję z pokoju zapalić sobie. Bez fajki eksploduję.
- Nie ma obiadu – wołam z kuchni. – Chcesz parówki?
Adaś staje w progu.
- A mogę chcieć coś innego? – ostrożnie pyta i patrzy z dezaprobatą na kłąb wydmuchiwanego dymu.
- Nie! – warczę.
- To poproszę – mówi mąż i diabliki skaczą mu w oczach.
Któregoś dnia zabiję go za ten spokój i umiejętność obchodzenia się ze mną. Powinnam zapisać się na boks albo na inne mordobicie. Żeby we własnym domu nie mieć jak odreagować? Róża patrzy i nic nie mówi. Młody głosi swoją prawdę i sprytnie znika w odpowiednim momencie. A Adaś? Urodził się bez nerwów. Ale ma jaja. To chyba dobre połączenie – dumam, zaciągając się papierosem po pięty i patrząc na męża.
Niespodziewanie dla siebie, uśmiecham się do niego. Oddaje mi uśmiech, przytula mnie mocno i całuje, mrucząc jak kot.
- Róża jest w domu – mówię w przerwie na nabranie oddechu.
- Siedzi na skypie z Marcelem – wdmuchuje mi słowa do ucha. – To tak, jakby jej nie było.
- Radek może wrócić w każdej chwili – sapię.
- Od Wojtka? Nie przed dziewiątą – wypuszcza mój sutek z ust.
- A parówki? – gra we mnie złośliwa nutka, złagodzona podnieceniem.
- Chrzanić parówki!
- Lubisz z chrzanem!
- Iza! Bo Cię zgwałcę w kuchni!
- Chyba będziesz musiał, bo na łóżku nie ma miejsca.
Na naszych twarzach jeszcze kwitną wypieki, gdy do kuchni wchodzi Róża. Patrzy na nas. Nalewa sobie soku, znów patrzy i wychodzi. Dostajemy ataku śmiechu. Potem zjadamy parówki i moja złota rączka wychodzi ratować cudze antyki. Ja zostaję z szufladą.
Ledwie drzwi za Adamem zamykają się, pędzę do sypialni. Gdzie ten nóż? Jest. Podważam dębinę i oto są skarby Sezamu. Jestem trochę zawiedziona. Zamiast klejnotów lub złotych monet w skrytce leży zeszyt. Niezwyczajny. Zielony aksamit, błyszczące, metalowe okucia. Złoty napis: RÓŻA. Nie śmiem otworzyć. To się chyba kiedyś nazywało sztambuch?
Głaszczę zieleń aksamitu, przywołuję obraz ciotki Róży. Serce puchnie miłością – była mi matką. Nie dlatego, że moja umarła. Kochała mnie tak samo mocno jak swojego syna, nawet gdy mama żyła.
Pamiętam dzień śmierci Franka.
- Izunia, teraz mam tylko ciebie – przytuliła mnie i kołysała jak niemowlę, chociaż miałam piętnaście lat.
Ciotka Róża była moją ciocią – babcią, siostrą matki mojej matki. Nie miała męża a miała Franka.
- Ciociu, czemu Bóg dał ci Franka a nie dał ci męża? – pytałam jako dziewczynka.
- Bo mnie bardzo umiłował i posłuchał moich modlitw – uśmiechała się z zamyśleniem. – Izuniu, Bóg słucha tych modlitw, które wychodzą z serca. Proś a dostaniesz.
Nikt w rodzinie nie potrafił nic powiedzieć o ojcu Franka. Ciotka do śmierci milczała jak grób.
Gładzę blaszki na rogach zeszytu, wodzę palcem po literach imienia. Czuję tajemnicę i boję się. Magia przeszłości wdziera się w teraźniejszość. Wracam w przeszłość. Jestem w zaawansowanej ciąży z pierwszym dzieckiem. Letni, ciepły dzień wiedzie mnie na cmentarz. Najpierw odwiedzam mamę i babcię. Potem siadam przy, jeszcze świeżym, grobie ciotki Róży. Spuchnięte nogi nie chcą mnie dalej nieść. Dziecko budzi się, wierci niemiłosiernie i kopie.
- Izunia, nosisz córkę. Daj jej moje imię. Ozdobi ją i zagwarantuje szczęście – myśl nie moja zadomawia się we mnie. Obraz ciotki Róży staje mi przed oczami jak żywy. Jej dobre oczy otoczone siateczką zmarszczek. Jej głos, zawsze spokojny i ciepły w brzmieniu.
- Ciociu, jeśli tego pragniesz, będzie Różyczka – szepcę. – Na drugie Maria, po mamie. – Łzy wytryskują z siłą studni artezyjskiej. – Ciociu, słabo pamiętam mamę. Nie pamiętam jej głosu i dotyku. Dziękuję ci, że byłaś przy mnie.
Przytulam zielony aksamit. Spomiędzy kartek wysuwa się fotografia. Sepia i koronkowe obrzeże. Portret mężczyzny. Żydowskie rysy. Oczy Franka. Odwracam zdjęcie. 23 czerwca 1939. Różyczce – Władysław. Franek urodził się w Nowy Rok.
Otwieram pamiętnik. Pierwsza strona zapisana obcym pismem. Zamaszyste zawijasy, zgrabne litery:
„Zapisuj tu to, co chciałabyś mi powiedzieć. Jadę do Ameryki, by ocalić siebie dla Was. Wrócę po wojnie. Dam dziecku nazwisko. Kocham Was. Władysław.
2 października 1939.”
Na pozostałych kartkach drobne pismo ciotki uwiecznia radości i smutki. Ostatni zapis z dnia śmierci Frania:
„Władziu, Franio poszedł do Ciebie.
11 kwietnia 1978”
Potem wpis dla mnie:
„Izuniu, córeczko moja! Jeśli to czytasz, mnie obok Ciebie nie ma. Teraz obie, razem z Twoją mamą, trzymamy nad Tobą pieczę.
Niech Adam odkręci lewą, tylną nogę komody. Znajdzie tam śrubę. Trzy obroty w lewo zwolnią mechanizm trzymający podwójne plecy. Tam zdeponowałam posag dla Róży. Bo urodziłaś córeczkę, prawda? Dysponuj nim mądrze. Ufam Ci.
Ciocia Róża
5 lipca 1986”
Przymykam oczy. Owiewa mnie zapach werbeny i otula ciepły spokój. Do sypialni cichutko wchodzi córka. Siada przy mnie i kładzie głowę w zagłębieniu ramienia i szyi.
- Mamo, pachniesz tak słodko. Znam ten zapach z moich snów.
Otulam ją ramieniem. Zamykam oczy i nic nie mówię. Jestem spokojna.
Nieważne, co kryje komoda. Ważne, że był ktoś, kto nauczył mnie kochać.
oceny: bezbłędne / bardzo dobre
Chyba tylko w jednym miejscu, jakby brak przecinka- drobiazg, którego można nawet nie dostrzec.
Kontynuując wątek z innego komentarza,nie zdziwiłbym się, gdyby kiedyś ktoś odkrył że Sokrates, to była Sokratea, a Ksantypa, tak naprawdę była panem Ksantypem.
Alfeusz
Potwierdzam swoje oceny
Alfeusz