Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2022-06-10 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 543 |
Coraz bardziej przypominała mi kogoś znajomego. Dziewczynę ze statku, tę którą wysłała cementownia, z działu kadr. Czyżby Wokulski jej nie przypilnował i pozwolił opuścić wyspę? Nieee, to niemożliwe... - Sączyłem drogi płyn. O ile można tak powiedzieć. Jeśli posiadasz maszynkę Wokulskiego, tę do drukowania pieniędzy, nic nie jest już takie drogie.
- Czego ty diable rogaty ode mnie chesz? - Zadałem pytanie fundamentalne. Z rodzaju tych, co odpowiedź prowadzi na trasę do Rzymu.
Reaktor atomowy, czyli lico, urumieniło się. Malina podrapała się po mądrym czole i zakwestionowała.
- Niczego od ciebie nie chcę. Jeżeli coś wiesz na temat tych zjawisk paranormanych, to po prostu mi powiedz. Dla dobra ludzkiego, dla obrony naszej środkowoeuropejskiej cywilizacji... Mrum, mrum, mrum - zaintonowała.
- Ja niczego nie wiem, niczego. Niczego. Byłem świadkiem, i owszem. Ale na takiej zasadzie jak cię kto prosi na drużbę. Ja nie odpowiadam za to wesele - Dolałem czystej do bledziutkiej już coca coli. A ona dolała sobie rumu.
- Durny chłopie. Przecież to dla wspólnego dobra. Jak oni się okażą jakimiś kosmicznymi niebezpiecznie, to nam potroją pensje i poślą do lasu rąbać młode drzewka - trochę zaczęła bredzić. Chociaż mówiła z sensem.
Flaszka stała na barze do połowy pusta, do połowy pełna. Barman gdzieś się krzątał.
Ktoś wszedł jeszcze do baru. Obszedł parkiet. Taki wysoki marcepan, od razu widać że ma coś wspólnego z duchowieństwem. Ponarzekał, ponarzekał, znalazł miejsce.
Po parkiecie kręciło się kilka par. Wysoka maszyna, lico płoche, a jej markiz nie nadążał za krokiem. Pilno mu było, ale chyba do czego innego, niźli do tańca. I też nie do różańca. Od razu było widać kto jest petentem, a kto trzyma towar. Starszawe kołysały się przy stole bilardowym. Stół to jest stół, coś konkretnego. A była taka jedna, policzki nadymane, pokrochmalone, ona jak osioł ale z takim letnim wiatrem w górnej części posiadania przykrywki mózgu. Nalazło się narodu i nie każdego się da opisać. Czy to była Polska, czy Polacy? Tego nie wiem. Może tylko moje widzimisię?
Śmierdziało benzyną.
- Marian?
- Co?
- Marian masz na imię?
- Nie, Józek.
- Acha, faktycznie. Jak mogłam zapomnieć - dobiła peta.
- Słuchaj Józek.
- No.
- Słuchaj że mnie Józek.
- No, słucham cię.