Siedział za sterami dużego odrzutowca i połykał kozy. Mógł sobie pozwolić na dłubanie w nosie, bo leciał na autopilocie. Nie był głodny, po prostu lubił dłubać w nosie, nie wiedział dlaczego, koza nie ma wielkich wartości odżywczych - nie najadał się, ale lubił jak mu między zębami tak mlaskało to coś co sam wydłubał, co może dawało mu nawet poczucie jakiejś niezależności, bo nie musiał płacić za Haribo... Tak, zdecydowanie pokonał uzależnienie hipermarketem.

Leciał na wysokości 3000 metrów. Ale coś mu nie pasowało. Ziemia przesówała się tuż pod samolotem. Spojrzał jeszcze raz na wysokościomierz i zrozumiał że ktoś go tu oszukuje. On sam. Zera mu się dwoiły i troiły. A autopilot był po remoncie.

Przejął stery, chociaż nie wiedział nic o pilotażu. Oszukał wszystkich, egzaminy zdawał zdalnie. Poderwał maszynę. I stuknął księżyc.

- Szanowni Państwo, proszę zapiąć pasy, czeka nas lądowanie na pumeksie.

Pasażerowie zrozumieli w mig, pochwycili za aparaty tlenowe, zapominając o klasie politycznej. I nikt w tym momencie nie pomyślał o wyborach. I nikt już nie wypowiedział ani słowa na temat mierzeji. I nikt już nawet nie skrytykował nowego ministra.