Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2023-03-16 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 414 |
Przez długi czas nie mogłem rozgryźć sprawy; krążyłem wokół niej i nic mi nie przychodziło do głowy. Byłem zawiedziony, bo kiedyś zajmował stanowisko zbliżone do mojego. Nie takie samo, lecz porównywalne: wówczas wyrzucał z siebie heterogeniczne sądy, burzycielskie mniemania, wtedy coś nas łączyło, choćby wspólna membrana. Mogliśmy przerzucać się przekonaniami, a nasze dyskusje kończyły się, zanim na dobre zaczęły. Bo o czym mieliśmy gadać, gdy oboje zachwycaliśmy się tymi samymi książkami, tą samą lekturą wymagającą skupienia, dokładnego obeznania w dziejach literackiej ciągłości, gdy zdawało się nam, że jesteśmy otrzaskani w tej wibracji znaczeń, w jej przypływach i odpływach, nawrotach i poniechaniach. *
Byłem rozczarowany jego zmianą, bo przecież dawniej wierzyliśmy razem, ufaliśmy sobie i zakładaliśmy wspólne pisanie. Jednak nic z tego nie wyszło, bo nasze kontakty i myślowe drogi, straciły sens: rozjechaliśmy się, on rzucił się w amoki szukania pracy, ja co rychlej ruszyłem w pogoń za mirażem zmanierowanej poetki.
Na próżno łaziłem za nią trop w trop, starałem się jej przypodobać, postępować tak, by zwróciła na mnie uwagę. Zrazu planowałem zostać jej totumfackim, przybocznym dworzaninem, bym później, gdy już oswoi się ze mną, i zacznie mnie tolerować, tym śmielej mógł wejść w sam środek otaczającego ją wianuszka przyszłych luminarzy, siedzieć z nimi w kawiarni i pić espresso wśród ożywionych dysput. Bez powodzenia jednak; traktowali mnie z góry. Choć na prawo i lewo serwowałem aprobujące uśmiechy i potakiwania, wszystkie te mimiczne wtręty, spełzały na niczym, odnosiłem więc wrażenie, iż między tymi pajacami sterczę na doczepkę: jak persona non grata, drewniany kołek lub niepotrzebny mebel. Jak się zorientowałem, była to zgraja zarozumialców przekonana o swojej niepowtarzalności..
*
Niekiedy korespondowaliśmy. Przebijaliśmy się niepowodzeniami, donosiliśmy sobie, co i jak. On, że mu ciężko, że tyra za trzech, a zarabia ledwie na połówkę bez korniszona, ja, że nic się nie dzieje i nie ma o czym gadać. Nic o czytaniu, gasnącej i systematycznie odwlekającej się przyszłości naszych arcydzieł, jakby te tematy przestawały być dla nas ważne. I fakt: zaprzestawały. Mnie, odepchniętego przez poetkę, wessało w stronę felietonowego przekomarzania, wtrąciło w zbieranie owoców podróży po sobie, w częste przebywanie poza domem, spędzanie czasu w delegacjach, hotelach i na walizkach, w poznawanie tego i owego:byle z dala od niej: bez romantycznego bagażu.
Z nim natomiast stało się inaczej: gdy w trakcie jednej z delegacji odwiedziłem go, zauważyłem, że utknął w codzienności. Zamarzyły mu się domowe obiadki, zapolował więc na coś urodziwego do leżakowania. A po dokonaniu technicznego przeglądu awaryjnych bab, wybrał najmniej szkaradną i ochajtnął się. W wyniku czego wyłysiał na intelekcie, bo od kiedy przestał być singlem, zapadł się w sobie. Jednego dnia drałował po nieszczęściach i uciekał w milczenie, drugiego, przeszkadzała mu słona zupa, ale przed kamratami udawał zadowolonego i twierdził z uporem, że jest szczęśliwy na umór.
Ostatniego dnia, kiedy żegnaliśmy się i wyglądało na to, że rozmawiamy po raz ostatni, powiedział: wybacz, ale choć śledzę, co publikujesz, to sądzę, że tak się nie mówi! Tego nie sposób czytać! Za dużo belferskich pouczeń, do bicia po łapkach i stawiania do kąta. Dodał, że jak już piszę te swoje smęty, choćby o upadku kultury, to powinienem zaznaczyć, o jakiej kulturze mowa. Parafialnej czy zagranicznej. Powinienem zejść na ziemię i nudzić prościej, bo kiedy mnie sylabizuje, to mu się kitwaszą pojęcia z wyobrażeniami i nigdy nie wie, w imieniu kogo plotę trzy po trzy. Lub czy dworuję z niego, i czy na serio podniecają mnie ciemne strony życia.
Poza tym wytknął mi, że stosuję za dużo metafor i słów nawalonego pochodzenia, uprawiam żonglerkę, językowe zbytki, barokowe pląsy, a na dodatek używam przedawnionych fraz, które są ni w pięć ni w dziewięć, co przyzna większość literatów. I na koniec powiedział: jak chcesz, to pisz tą metodą, ale nie narzucaj jej innym. Może komuś podchodzą tego typu numery, lecz na ogół jest to nudziarstwo bez przyszłości i głębszej wymowy. Im prędzej dam sobie siana i przejdę na owies, tym łacniej przyjdzie mi się uporać z faktem, że na własne życzenie skazałem się na frustrację und brak zrozumienia.
Udzielił mi też rady, bym przestał nawijać o cierpieniach i rozterkach, bo to go dołuje, nie ma ochoty myśleć o nich, a ja na grandę wpycham mu te poparzone refleksje. Za wszelką cenę, zmuszam go do męczących namysłów, gdyż, jak po dniu w korporacyjnych kamieniołomach zasiada do lektury, to nie chce mordować sobie czaszki jakimiś przerostami formy nad treścią, jakimiś supozycjami, niuansami, egzystencjalnymi anoreksjami, tylko od razu i konkretnie pragnie mieć jasność, o co biega. Chce wiedzieć, że jest tak, a tak, tu poszedł, tam zaszedł. Bez opisów przyrody, kawa na ławę jeno. Domaga się precyzyjnego określenia sytuacji: jakiejś instrukcji zachowania, totalnej podpowiedzi: ma płakać czy śmiać się jak wampir nad pustą trumną.
Czego ode mnie oczekuje? Mam mu spłodzić jakiś poczciwy kawałek do spożycia.Coś przyjemnego i niech to będzie dla ludzi. To ich kręci, tego chcą w obiad, na kolację i zamiast mleczka do kawy. A nie wzniosłych bajań o skomplikowanej rzeczywistości. Chcą wytchnienia, zapomnienia o Bożym półświatku. Ich marzenie, to uchachać się po całości, bo kiedy od bladego świtu muszą zasuwać przy taśmie, kiedy od rana wiedzą, że znów czeka ich filozoficzna młócka, to ani sił, ani ochoty nie mają na brandzlowanie powietrza.
Ja na to, że już Feynman rzekł: Bardzo łatwo krytykować to, co ktoś już zrobił i wyrokować, co powinien był zrobić. I, wystaw sobie, miał cholerną rację, gdyż dzieło literackie nie jest szczegółowym raportem policyjnym, a tekściarz nie pełni w nim roli stójkowego, cicerone, protokolanta czy innego nawigatora. Nie ma przepisu, by autor podawał wszystko „na tacy”, wpychał czytelnikowi namiary na prawidłowe pojmowanie treści. Musi zostawić mu jakiś niełopatologiczny margines. Uwierzyć, zaufać mu, że ma wyobraźnię zdolną do samodzielnego rozszyfrowania utworu.
Jednocześnie przyznałem mu częściową słuszność, a mianowicie powiedziałem, że skoro klient ma zawsze rację, to trudno i darmo, niech będzie, co ma być, wezmę problem na klatę i jako firma usługowa, postaram się dociec, co można z tym fantem zrobić. Zatem, kiedy nawiedziły mnie transy i olśnienia, nadałem sprawie bieg. Z impetem staranowałem klawiaturę i na ośle pożyczonym od Muzy, pojechałem po bandzie: ułożyłem zdanie grzeczne, poprawne i oczyszczone z refleksji. A zachęcony jego lakonicznością, poszedłem za ciosem i strumień krótkich zdań wykolebał mi się z globusa. Były zgodne z jego zamówieniem: na golasa i zrozpaczone niczym podmiot wyzuty z orzeczenia; bez przydawek, wolne od opisów przyrody, wartkie i potoczyste jak bobslejowa jazda bez trzymanki.
Byłem dla siebie pełen podziwu, bo ów tak byczo rozpoczęty tekst nabrał pod moimi palcami cech zero jedynkowych. Ale już po pierwszym jego akapicie straciłem zapał do dalszego pitolenia: oblazły mnie poprzednie wątpliwości, bo choć czytelnik mógł być usatysfakcjonowany, to mnie zemdliło.