Autor | |
Gatunek | przygodowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2023-03-30 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 436 |
Całun zmierzchu, już z lekka pokrywa ziemię, kiedy to nie świadom przyczyny, stoję przed wielką, drewnianą bramą. Melodyjnie skrzypi w podmuchach delikatnego zefirka, ozdobiona płaskorzeźbami kolorowych motyli oraz lepką, gęstą czerwienią. Ścieka po małych skrzydełkach, cienkimi strumyczkami. Z wewnątrz, poprzez pionowy prześwit, blady błękit, sączy skrawki światła. Nieco przestraszone zewnętrzem, siada na okolicznych drzewach, zdobiąc czarne surduty kruków.
Z głośnego krakania wnioskuję, iż mam wejść do środka. Odnoszę wrażenie, że coś nie tak ze mną, a także ze światem, którego stanowię, chcąc nie chcą, niechcianą część. Dlatego nie odczuwam zbytniego strachu, zestrojony z otoczeniem. Jedynie pokręconą umysłowo, ciekawość. Jednocześnie odczuwam zewsząd jakiś nieokreślony gwar, z niezgodnością czasową, tego co wokół i tego, co bliżej mnie.
Z pewnym wysiłkiem, uchylam wielkie wrota. Kropla czegoś spada na rękę. Z trudem też odrywam dłoń, od owiniętej lepkością klamki. Pachnie intensywnie lawendą. Wchodzę do środka pomieszczenia, czując lepki, gęsty zapach. Bo obu stronach dostrzegam kosze kwiatów. Stają na stolikach, na białym obrusie. Wszystko pogrążone w błękitnej poświacie mgły, sprawia wrażenie spowolnionego snu czarownika. Po jakimś czasie, zaczynam dostrzegać niektóre szczegóły.
Najpierw końce skrzydeł. Drgają rytmicznie, jakby od uderzeń. Zjeżdżam wzrokiem po białych piórach, w kierunku ich wyrastania. Są doczepione do grzbietu, pokaźnych rozmiarów, spoconej świni. Właśnie szlachtuje człowieka, odcinając ręce i nogi.
Zastanawia mnie, w jaki sposób może racicami, trzymać ostre, ząbkowane narzędzie. Choć przyznać muszę, iż obraz niezbyt dokładny, z racji wspomnianej, niebieskawej mgły. Postanawiam pójść trochę do przodu. Widok zyskuje na przejrzystości. Tym bardziej, że co jakiś czas, rusza skrzydłami, rozganiając nieco, słabą niewidoczność. Chociaż całkiem możliwe, że jej po prostu duszno.
Zaczynam też słyszeć, zgrzytające dźwięki, przecinania, oraz wiele innych o ciekawym, tajemniczym brzmieniu. Także na modłę ludzką. Otaczają zewsząd, niczym kokon. Tak jak nieustanne kapanie. Wnioskuje, że zapewne do metalowych wanienek.
Natężenie szumu skrzydeł przybiera na sile. Mogę dostrzegać więcej, w tej gęstej klaustrofobii. Całe rzędy oskrzydlonych świń i krów, stojących na dwóch nogach, pracują lub mają przyjemność, wzdłuż ślimaczego taśmociągu, pomalowanego czerwienią. Jeżeli wzrok nie płata figli, jestem świadkiem pewnej prawidłowości. Mycie, opalanie kłaków, obcinanie kończyn, patroszenie.
Dalszy horyzont, spowija tajemnica zamglenia. Możliwe, że cała reszta pracujących, nie ma skrzydeł lub są niezdolne do machania.
Spoglądam w drugą stronę. Sytuacja bardzo podobna. Niczym lustrzane odbicie. Tylko barwa skrzydeł niezgodna. O ile tamte, lśnią śnieżną bielą, to te są doskonale czarne. Lecz wszystko poza tym, dokładnie takie same. No prawie. Horyzont nie spowity zamgleniem, ale i tak próżno patrzeć. Tylko zamazane kontury.
W pewnym momencie, niedaleko od miejsca w którym stoję, wielki wół, popycha taczkę, załadowaną dziecięcymi główkami. Zastygłe, okrwawione uśmiechy, przylepione śmiercią do twarzyczek, sprawiają wrażenie pewnego paradoksu, co wywołuje we mnie, odruch zastanowienia.
Ten szczegół sprawia, iż nagle odczuwam nieokreślony lęk. Jakby dopiero teraz, wszystko zaczęło docierać do umysłu, w jakiej jestem sytuacji.
Na domiar złego, słyszę siorbanie i mlaskanie. Najpierw ciche, bo odległe, zaś coraz głośniejsze, gdy kieruję kroki, w tamtym kierunku.
To jest coś w rodzaju stołówki. Chyba trafiłem na przerwę śniadaniową, jednej z ekip przy taśmociągach. Biesiadują przy normalnym stole. Opodal, lecz nie za daleko, wiszą nad wanienką, niemowlaki, z mniejszą ilością krwi. Znacznie mniejszą. Zwisają główkami w dół.
O ile widzę dokładnie zawartość talerzy, to już wiem, co jedzą.
To przeważa szalę krwawej goryczy, gdyż nie cierpię czerniny.
Postanawiam niezwłocznie opuścić to cuchnące miejsce, ze śliską posadzką, leżącymi wszędzie flakami, tudzież połamanymi kośćmi. Pragnę wyjść na zewnątrz. Odetchnąć świeżym powietrzem. Zaczynam uciekać, lecz brama nie ma już prześwitu.
Nagle z tyłu czuję świdrujący wzrok. Spoglądam za siebie. Chociaż odległość spora, dostrzegam świnię i krowę. Patrzą w moim kierunku znad talerzy, siorbiąc niemiłosiernie. Jakby mnie pierwszy raz zobaczyły, tymi swoimi zaropiałymi ślepiami, o żółtej barwie. Dziwne. Dopiero teraz, gdy postanowiłem zwiać. Na domiar złego, wdepnąłem w coś miękkiego, lecz bardzo lepkiego z odłamkami czegoś. Nie mogę uwolnić nóg. Jakby zaklinowane w czymś.
One w tym czasie wstają od stołu, łapiąc ząbkowane narzędzia. Nie widzę dokładnie, lecz tak wnioskuję z zamazanych kształtów. Są coraz większe. Wychodzą z mgły, lecz nadal obraz niezbyt wyraźny. Pomimo tego, w tle widoczna, nieskończona ilości taśmociągów. To akurat nie wzbudza mojego zainteresowania. O wiele bardziej, ciężkie, słyszalne kroki oraz metaliczne stukanie o betonową posadzkę.
Nagle kurtyna opada zupełnie, jakby zamieniona w namacalny dotyk. Zewsząd słyszę jakiś gwar, nie pasujący do panujących tu dźwięków. Ząbkowane narzędzia, są nad moją głową. Jak jakiś głupek, próbuje je odgonić, niczym natrętną muchę. Zaczynam machać skrzydłami…
*
–– Spokojnie. Jest pan tu bezpieczny. Proszę wziąć tabletki. Nie poczuje pan bólu i za chwile ustaną te straszne wizje. Nie jestem barbarzyńcą, tylko lekarzem. Badamy przy okazji, pewne zachowania.
–– Przecież nie czuję bólu.
–– Proszę wziąć przeciwbólowe. Grzecznie nalegam. Dla pana dobra.
Zatem biorę z jego dłoni, dwie błękitne kapsułki, czując przez chwilę, dotyk twardej racicy.