Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2023-05-16 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 290 |
Dla mieszkańców Seattle rozpoczął się kolejny dzień. Dla większości, w praktyce niczym nie różnił się od poprzedniego. Całodobowa gonitwa wypełniona stresem, rutyną, zobowiązaniami i problemami życia codziennego. Wszyscy, choć tak różni – zmagali się z tymi samymi przeciwnościami losu, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Każdy dokądś zmierzał. Jedni spieszyli się do pracy, podczas gdy inni właśnie z niej wracali. Dzieci i młodzież maszerowały do szkoły. Część mieszkańców niestrudzenie pędziła w kierunku dworców autobusowych, kolejowych i stacji metra, by dopiero stamtąd dotrzeć do celu. Druga połowa już od bladego świtu tkwiła w kilometrowych korkach psiocząc i złoszcząc się nawzajem. Nie zabrakło również takich, którzy mimo braku zobowiązań zawodowych mieli inne, równie istotne powinności, jak; wizyta w sklepie, Urzędzie, Kościele czy u lekarza. Miasto od dawna tętniło pełnią życia, mimo że zegary pokazywały dopiero siódmą trzydzieści cztery.
Młody mężczyzna stał na rogu ulicy 336 w dzielnicy First Hill. Prawą ręką przeczesał gęste pasma włosów w kolorze brązu, zastanawiając się, w którym kierunku się udać. Pośród tłumu zabieganych przechodniów wyglądał na kogoś kompletnie zagubionego. Nie inaczej było w rzeczywistości.
Spojrzał na budynek sklepu spożywczego po drugiej stronie ulicy. Do środka weszła właśnie młoda, elegancka kobieta. Miała na sobie popielatą garsonkę, długi płaszcz w pepitkę i wysokie szpilki. Jej szczupłe ramię zdobiła niewielka torebka z czarnej, połyskującej skóry, a całość idealnie dopełniała kaskada długich blond włosów, które delikatnie unosiły się na lekkim, jesiennym wietrze. Patrzył na nią zastanawiając się, co ona właściwie tutaj robi. Uważnie obserwował jej wyważone, nieco zmanierowane ruchy oraz wyniosłą twarz. Wyglądała mu raczej na ustatkowaną businesswoman, a nie na kogoś kto kupowałby w podrzędnym sklepie monopolowym. Po chwili kobieta wyszła i rzuciwszy przelotne spojrzenie na zegarek luźno zwisający z lewego nadgarstka, poszła wzdłuż ulicy. Matthew podążył za nią wzrokiem spodziewając się, że lada chwila wsiądzie do srebrnego mercedesa, zaparkowanego kilka metrów dalej i odjedzie ze spektakularnym piskiem opon. Zdumienie chłopaka sięgnęło zenitu, kiedy nieznajoma usiadła na przystanku autobusowym, cierpliwie czekając na autobus. Cóż, to chyba najlepszy przykład na to, że pierwsze wrażenie często bywa zgubne.
Pięć minut później Matthew nadal stał tam gdzie wcześniej, jakby zawieszony w miejscu i czasie. Spośród zwartego tłumu przechodniów, którzy go mijali nie natrafił na nikogo, kto obdarzyłby go spojrzeniem, czy symbolicznym uśmiechem. Wszyscy zawzięcie szli przed siebie, uzbrojeni w niedostępny wzrok i kamienny wyraz twarzy. Choć był otoczony ze wszystkich stron przez ludzi, czuł się jak rozbitek na bezludnej wyspie.
Z braku lepszego zajęcia sięgnął do kieszeni kurtki, wyjmując papierosa, który znajdował się w niewielkim, kartonowym pudełeczku wraz z dziewiętnastoma innymi. Odpalił zawiniątko, delektując się aromatycznym smakiem nikotyny.
– Nie karm raka.... – usłyszał za plecami, w wyniku czego obrócił się z takim impetem, że papieros, którego trzymał między palcami upadł na chodnik przesiąknięty deszczem. Zaniemówił, kiedy zupełnie znikąd wyrosła przed nim postać wysokiego bruneta w czarnym płaszczu.
– Cześć Peter... wystraszyłeś mnie.... – wyjąkał, czując jak serce boleśnie odbija się od wątłej piersi.
Mężczyzna uśmiechnął się niepewnie.
– Cześć. Co tutaj robisz? – zapytał spoglądając na zegarek.
Peter był bratem ojca Matthew, zatem jego wujkiem. Całą trójkę łączyły surowe, męskie rysy twarzy i ciemna oprawa oczu, urokliwie kontrastująca z niebieskimi tęczówkami. Matt postrzegał stryja raczej jako aroganckiego perfekcjonistę, co jak sądził, na pewno było cechą wrodzoną mężczyzn tej rodziny.
– Byłem odwiedzić kolegę. Właśnie się zbieram – wyjaśnił krótko, wskazując na ogromny gmach szpitala za plecami.
– To coś poważnego? – zapytał pan Patterson z wyraźnym przejęciem.
Matthew nerwowo westchnął.
– Nie, w sumie dziś go wypisują. Struł się czymś i zamiast od razu pójść do lekarza, zdążył się mocno odwodnić... – odrzekł zanadto gestykulując.
Peter przytaknął, zastanawiając się jednak skąd w jego bratanku to nagłe poddenerwowanie.
– Rozumiem. Cóż będę się zbierał, pozdrów tatę... – powiedział, lekko kołysząc czarnym neseserem, który trzymał w lewej dłoni.
Peter Patterson był lekarzem, a uściślając ordynatorem oddziału onkologii w szpitalu Virginia Mason Medical Center. Nikogo nie dziwiło, że w tak krótkim czasie zaszedł tak daleko. Zaczynał od rezydentury na oddziale chirurgii onkologicznej. Po kilku latach przyszedł czas na zmianę specjalizacji. Wybrał onkologię kliniczną i tak już zostało. Wysokie stanowiska pracy w tej rodzinie już od dawna były normą. Nie wiadomo czy to zasługa dobrych genów, które odpowiadają za szybkie i sukcesywne przyswajanie wiedzy, czy może odpowiedniego wychowania, gdzie rodzice już od najmłodszych lat kształtują priorytety dziecka. Zapewne jedno i drugie w połączeniu z ogromną siłą samozaparcia, hartem ducha i wiarą we własne możliwości. O braciach Patterson można mówić wiele, jednak na wszystko, co osiągnęli w życiu zapracowali własnymi rękoma. Bez udziału wpływowych rodziców, którzy mogliby im wiele ułatwić i sprawić aby ich droga do sukcesu była zdecydowanie krótsza i mniej stroma. Mimo wszystko zdecydowali się polegać wyłącznie na sobie, nic więc dziwnego, że dokładnie takiej samej postawy wymagali od swoich pociech.
– Pozdrowię... to na razie – odrzekł z uśmiechem.
Peter rzucił mu krótkie, badawcze spojrzenie następnie wolnym krokiem ruszył w stronę placówki szpitala.
Matthew udał się w przeciwnym kierunku. Po przejściu zaledwie kilku kroków, znów usłyszał za plecami donośny baryton stryja.
– Matthew? Będziesz w sobotę?
– Jasne – odrzekł z entuzjazmem.
Odwrócił się i z kamiennym wyrazem twarzy poszedł wzdłuż ulicy, kierując się do najbliższego przystanku autobusowego.
Otworzyła oczy, nie mogąc oprzeć się natarczywej myśli, że cichy dźwięk, który melodyjnie rozchodził się pośród czterech ścian tego pokoju, dociera do jej uszu tego dnia już po raz trzeci, co z logicznego punktu widzenia było niemożliwe, gdyż dopiero co się obudziła, a zatem dzień rozpoczął się dla niej właśnie w tym momencie. Włożyła dłoń pod poduszkę, po omacku wyszukując na klawiaturze telefonu przycisk, który wyłącza budzik. Kiedy w pomieszczeniu zapanowała cisza, wzięła aparat do ręki patrząc na godzinę. W momencie, w którym to zrobiła doznała brutalnego zderzenia z rzeczywistością, albowiem jej przekonanie było jak najbardziej słuszne. Była ósma trzynaście. Jęknęła głośno uświadamiając sobie, że znów to zrobiła. Zamiast wstać z łóżka i pójść do pracy, podświadomie wyłączyła poranny budzik i zasnęła. Od dłuższego czasu towarzyszyło jej notoryczne zmęczenie, które nieoczekiwanie pojawiało się w niedzielne wieczory, samoistnie ustępując w piątkowe popołudnia. Z pewnością do takiego stanu rzeczy przyczyniła się nieuchronna zmiana pory roku na jesienną, lecz praca w sklepie na stacji benzynowej, również nie należała do wymarzonych. Bez zastanowienia zerwała się z łóżka, z zawrotną prędkością biegnąc do łazienki.
Po wykonaniu wszystkich czynności, które pozwalały jej na spotkanie ze światem zewnętrznym udała się na parter domu. Mieszkała w nim wraz z matką. Przeprowadziły się tutaj z Reno w stanie Nevada, osiem miesięcy temu. Samantha, bo tak nazywała się mama Audrey podjęła trudną decyzję o przeprowadzce do Seattle. Wróciła do miejsca, z którego uciekła nieco ponad dwadzieścia lat temu w pogoni za lepszym bytem dla siebie i swojej nienarodzonej córki, tymczasem jak na ironię jej życiowa tułaczka sprowadziła się do punktu wyjścia.
Audrey żwawo zbiegła na dół. Wbiegła do pokoju gościnnego nerwowo się rozglądając.
– Mamo? Nie widziałaś moich kluczy?! – zawołała do czterech, pustych ścian. Po chwili z kuchni odpowiedział jej zdumiony głos matki.
– Audrey?! Jeszcze jesteś w domu?
Pani Evans siedziała samotnie przy stole, obejmując dłońmi kubek gorącej kawy.
– Widziałaś je, czy nie?! – warknęła kompletnie ignorując jej uszczypliwe pytanie.
W panice krzątała się z kąta w kąt zaglądając na wszystkie półki, do każdej szafki, a nawet za meble, lecz chyba bardziej liczyła na cud, gdyż salon był ostatnim miejscem, w którym mogła zostawić klucze. Po chwili, zrezygnowana, bezradnie oparła się o niewielką, drewnianą komodę, czując w kącikach oczu piekące łzy.
– Weź moje, mam zapasowe.... – z kuchni znów dobiegł znużony głos.
Audrey pędem udała się do przedpokoju.
– Tym razem na pewno mnie zwolni! – rzuciła cierpko i po chwili rozszedł się trzask zamykanych drzwi frontowych.
Bez pewności weszła do środka. Niczym nieproszony gość stanęła przy wyjściu, z wahaniem rozglądając się dookoła. Kiedy miała już absolutną pewność, że jej przełożonego nie ma w zasięgu wzroku udała się na tył sklepu, prosto do drzwi, które prowadziły na zaplecze. Nim położyła dłoń na klamce, drzwi otworzyły się z hukiem i w progu stanął niewysoki mężczyzna o dość krępej budowie ciała i zaawansowanej łysinie. Pośpiesznie odłożył na bok duży kosz pełen świeżego pieczywa. Zmierzył swoją podwładną bezwzględnym spojrzeniem, niecierpliwie opierając spracowane ręce na biodrach.
– Evans! To już trzeci raz w tym miesiącu, nie pozostawiasz mi wyboru! Sterczę tu sam od siódmej rano! – wykrzyknął, wymachując rękoma zupełnie, jakby usiłował karcąco trącić dziewczynę w czubek głowy, lecz uniemożliwiała mu to znaczna różnica wzrostu między nimi, co z boku wyglądało dość komicznie.
– Nie, proszę panie Bennet... przepraszam to już naprawdę ostatni raz... bardzo potrzebuje tej pracy.... – dziewczyna przybrała strapiony wyraz twarzy, jednak jej pracodawca pozostał kompletnie niewzruszony i zamiast jej wysłuchać, kontynuował strofujący wywód.
– Czy ty zdajesz sobie sprawę na jakie straty nas narażasz?! Potrącę ci te godziny z wynagrodzenia, nie myśl sobie... – krzyczał, charakterystycznie potrząsając palcem wskazującym.
Audrey pokornie słuchała kazania, do czasu w którym drzwi sklepu przy niewielkiej stacji benzynowej znów się otworzyły, a wokół rozszedł się dźwięk dzwoneczka, oznajmiającego przybycie klienta. Na ten sygnał sfrustrowany mężczyzna od razu zamilkł. Westchnął najciężej jak tylko umiał piorunując kobietę gniewnym wzrokiem.
– Idź do kasy... dokończymy później... – syknął przez zaciśnięte zęby, z powrotem biorąc w dłonie biały kosz wypełniony chlebem i bułkami.
Dziewczyna niezwłocznie wykonała polecenie szefa, czując że ten dzień również nie będzie należał do specjalnie udanych.