Przejdź do komentarzyChapter Two
Tekst 2 z 25 ze zbioru: What goes around comes around
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2023-05-16
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń293

Czarne volvo niechlujnie zaparkowało nieopodal dwupiętrowej wilii, w jednej z zamożniejszych dzielnic Seattle.  Wysiadł z niego wysoki szatyn wyglądający równie nieporządnie, co jego nieumyty samochód, którego karoserię zdobiła głęboka, półmetrowa rysa w okolicy drzwi od strony pasażera. Mężczyzna niedbale wygładził rękoma pomiętą, czarną koszulę po czym przeczesał włosy, niestarannie sklejone żelem i leniwie udał się w kierunku posiadłości.

Do domu prowadziła wąska, asfaltowa dróżka. Po obu jej stronach rozciągał się krótko przystrzyżony trawnik, ozdobiony starannie  przyciętymi, kolorowymi krzewami, a w porze letniej również malowniczą mieszanką najrozmaitszych kwiatów począwszy od tradycyjnych stokrotek, po ekstrawaganckie magnolie i oleandry. Dom przypominał mały zamek, zbudowany w ciężkim, romańskim stylu. Tworzyły go połączone ze sobą  proste, kamienne bryły o surowym i majestatycznym charakterze. Grube mury okrywał szary, wielospadowy dach, spod którego wyglądały – nie współgrające z całością, choć zapierające dech w piersiach duże i przestronne okna.

Nim zadzwonił do drzwi wziął głęboki oddech i jeszcze raz spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do dziesiątej wieczorem. Celowo się spóźnił. Przyjęcie z okazji urodzin młodszego kuzyna Steviego, zaczęło się ponad godzinę temu, a on  miał nadzieję, że nie potrwa już dłużej niż drugie tyle. Jako, że był sobotni wieczór, nie miał w zanadrzu zbyt wielu wymówek, które tłumaczyłyby jego karygodne spóźnienie, lecz miał nadzieję na to, że rodzina uwierzy w rzekome „zobowiązania zawodowe” których musiał się podjąć akurat dziś.

W końcu przyłożył dłoń do dzwonka przypominającego włącznik światła i w domu rozeszła się harmonijna melodia. Chwilę później na powitanie wyszedł mu jego wujek, a zarazem gospodarz, Peter.

– Lepiej późno niż wcale... – skomentował, życzliwie się uśmiechając. Uważnie przyjrzał się jego twarzy. To w jakim stanie znajdował się jego bratanek zaskoczyło go, ale nie zdobył się na komentarz. – Wchodź… – nakazał, przesunąwszy się w drzwiach.

Matthew wszedł do holu, rozglądając się dookoła. Z tej odległości doskonale widział salon pełen gości.  W całym domu, donośnym echem roznosił się dźwięk rozmów i salwy śmiechu.  Wszyscy zdawali się być w wyborowych nastrojach. Nie miał wyjścia, musiał improwizować. Spóźnienie było wystarczającym brakiem taktu.  Nie chciał pogorszyć sytuacji złym humorem.

– Wybacz.... musiałem zostać dłużej w pracy... dziś był straszny dzień... – skłamał, symulując głębokie ubolewanie.

Matthew pracował w firmie transportowej.  Był magazynierem. Pracował tam głównie weekendami oraz w wolne popołudnia, gdyż ponadto był studentem drugiego roku logistyki, co kompletnie uniemożliwiało mu podjęcie zatrudnienia na pełen etat.

– W porządku... nie mnie powinieneś się tłumaczyć – odrzekł żartobliwie Peter– twój prezent jest w kuchni – dodał, wskazując dłonią na otwarte drzwi po lewej stronie od wejścia, choć zapewne uczynił to w nawyku, gdyż Matt znał ten dom jak własną kieszeń.

Chociaż w kuchni nie było nikogo, panował tam straszny rozgardiasz. Wszędzie walały się brudne talerze, kieliszki i szklanki oraz całe mnóstwo pater z przekąskami. Była też masa pootwieranych kartonów z sokiem, kilka butelek wina, whiskey i wódki. Uśmiechnął się na ten widok, będąc w pełni przekonanym, że za ten bałagan odpowiada Amanda Patterson – żona Petera. Zawsze lubiła wystawne przyjęcia z dużą ilością kalorycznego jedzenia i alkoholu, nawet jeśli miała zjawić się tylko garstka osób – czyli, dokładnie jak w tym wypadku. Gdzieś pomiędzy chipsami, a kilkoma talerzami z kawałkami niedojedzonego ciasta odnalazł pomarańczowo-niebieską torebkę z prezentem, który przygotował dla kuzyna. Odetchnął z ulgą,  na myśl że zdecydował się przynieść go tutaj już kilka dni temu. Nie ręczył za swoją pamięć, a już na pewno w świetle wczorajszych wydarzeń. Czym prędzej chwycił upominek do rąk i udał się do pokoju gościnnego.

To, co zastał na miejscu nie wywarło na nim specjalnego wrażenia. Dokładanie tak jak się spodziewał, obecni byli tylko najbliżsi członkowie rodziny Steve’a. W tłumie gości od razu dostrzegł tatę w towarzystwie dziewczyny, a w zasadzie już przyszłej żony – Elizabeth. Oprócz nich widział też starszego brata – Ethana z narzeczoną, gosposię Margaret, która już od kilku dobrych lat była pełnoprawnym członkiem ich rodziny. Poza nimi byli, rzecz jasna rodzice solenizanta, starsza siostra i reszta rodziny ze strony Amandy. Nie czekając dłużej wszedł w stosunkowo niewielki tłum gości wypatrując najmłodszego z grona Pattersonów.

– Matt! Myślałem, że już nie przyjdziesz! – w pokoju dało się słyszeć rozentuzjazmowany krzyk chłopca.

Steve był czternastolatkiem o pogodnym usposobieniu. Chociaż bardzo rwał się do powitania z kuzynem, brak władzy w nogach nie pozwalał mu wstać z elektrycznego wózka, który był nierozłącznym elementem jego codzienności od trzech lat. W wieku jedenastu lat chłopiec uległ poważnemu wypadkowi spowodowanemu przez pijanego kierowcę i od tamtej pory podjęto, co najmniej kilkanaście ciężkich i skomplikowanych prób przywrócenia jego sprawności fizycznej. Niestety, bezskutecznych.

Matthew kucnął tuż przed nim, kładąc na jego kolanach papierową torebkę.

– Wszystkiego najlepszego… – mruknął z uśmiechem.

Mocno zniecierpliwiony Stevie od razu zajrzał do środka.

– Battefield, dzięki! – wykrzyknąwszy na głos nazwę jednej z ulubionych gier komputerowych, z całej siły przyciągnął kuzyna do siebie, mocno go obejmując.

– A tak w ogóle... – podjął odsuwając Matthew na długość ramion – co ci się stało? Wyglądasz jakbyś wpadł pod pociąg... – skomentował patrząc na zaschniętą krew w kąciku zwiotczałych ust, niewielki, czerwony siniak na policzku i mocno podkrążone oczy.

Matt odchrząknął cicho, oficjalnie uważając sezon na zadawanie pytań pod tytułem „Co się stało?” za otwarty.

– Dość niefortunnie upadłem na klatce schodowej wracając do domu...

– Jasne! – parsknął, z dezaprobatą kręcąc głową.  – Lepiej powiedz z kim się pobiłeś i jak wygląda ten drugi... – dorzucił wymownie się uśmiechając.

Matt spojrzał na niego zaskoczonym wzrokiem. Chciał odpowiedzieć na pytanie, lecz zaniemówił. Na wszystkie wspomnienia dotyczące minionej nocy, składały się strzępki zupełnie niepowiązanych ze sobą wydarzeń. Jak przez mgłę pamiętał urywki różnych zajść ale, co najdziwniejsze, nawet przy dłuższej analizie nie łączyły się w spójną całość. Pamiętał, że tuż po zajęciach na uczelni udał się do jednego ze znajomych na imprezę. Podobno miała pomóc w odreagowaniu stresu związanego z rozpoczęciem roku akademickiego. To nic, że trwał już ponad miesiąc. Każdy pretekst jest dobry. Do tego momentu jego wspomnienia funkcjonowały bez zarzutu. Nie miał natomiast zielonego pojęcia skąd wzięły się ślady pobicia na jego ciele, ani jak powstała ogromna rysa na samochodzie. Bagatela  – nie wiedział nawet jak udało mu się wrócić do domu.



– Cześć…

Słysząc za plecami znajomy głos ojca, chłopak  powoli odwrócił głowę, a jego twarz okrył wymuszony uśmiech.

– Boże... co ci się stało? – zapytał mężczyzna, z ubolewaniem patrząc na poobijaną twarz syna.

Matthew wstał na równe nogi.

– Wiecie co? Pójdę zjeść jeszcze kawałek tortu... – Steve doskonale wyczuł napięcie narastające między obojgiem. Pojechał w głąb pokoju.  Matthew obejrzał się za nim, jakby próbując z powrotem przyciągnąć go wzrokiem. Nie lubił pogawędek z tatą w cztery oczy. Zwłaszcza jeśli musiał się z czegoś tłumaczyć.

–  Nic takiego... spadłem ze schodów... – wymruczał pod nosem. – Co u ciebie? - próbował  zmienić temat.

– Lepiej powiedz, co u ciebie – poprawił go Jack. – Nie widzieliśmy się z miesiąc, a ty nie dzwonisz, nie przyjeżdżasz, a teraz zjawiasz się na urodzinach kuzyna  konkretnie spóźniony i do tego w opłakanym stanie... co się dzieje? – zapytał śmiertelnie poważnym tonem głosu.

Matthew spuścił wzrok daremnie szukając wymówki. Jego ojciec czytał z ludzi jak z otwartych książek. Dlatego Matthew tak bardzo obawiał się konfrontacji z nim. Nie potrafił niczego ukryć.  Nawet kilkuminutowe rozmowy obnażały go ze wszystkich kłamstw.

– Mam dużo pracy, do tego zajęcia na uczelni... no a jeśli chodzi o te siniaki to przewróciłem się wczoraj na schodach, kiedy wracałem wieczorem po pracy do domu. Nie wiem czy pamiętasz, ale na klatce schodowej w moim bloku jest automatyczny włącznik światła.... nagle światło zgasło i się wyrąbałem… nic wielkiego.

Jack cierpliwie słuchał jego opowieści, a kiedy dobiegła końca wymownie uśmiechnął się pod nosem, cicho odchrząkując.

– Jasne... – odrzekł krótko, nerwowo chowając ręce w kieszeniach spodni. Chciał coś dodać, lecz w tej samej chwili dołączył do nich jego starszy syn – Ethan i ku uciesze Matthew, skutecznie zakłócił ich rozmowę.

– Siema brat – zagadnął, podając rękę.

Matthew odetchnął z ulgą. Starszy brat zjawił się w odpowiednim momencie.

– Nie dzwonisz, nie piszesz, co to ma znaczyć, hę? Przyjechałem tylko na miesiąc, jestem już tydzień, a ty ani razu nie wpadłeś w odwiedziny... – ciągnął z nieukrywanym żalem.

Dwudziestosześcioletni Ethan, na co dzień był studentem ostatniego roku prawa. Przyjechał do Seattle w ramach miesięcznych praktyk.

– Mam masę pracy... – odrzekł lakonicznie Matt.

– Chodź, opowiesz mi o tym przy drinku... no i o tym kto cię tak urządził... – powiedział Ethan chichocząc, po czym przyjacielsko zawiesił rękę na barku Matthew i poprowadził w stronę prowizorycznego baru.

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×