Przejdź do komentarzyRyba psuje się od głowy
Tekst 9 z 12 ze zbioru: Obca komnata
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2020-01-28
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń1323

Pierwszy dzień na stażu w szpitalu był moim ostatnim dniem beztroskiej młodości. Anatomia, topografia ludzkiego ciała, różne regułki do wkuwania na blachę. Po zarwanych nocach, z podkrążonymi oczami, patrzyłam na królową medycyny w zupełnie innym świetle.

Najgorzej było z chorymi, czekającymi na kogoś bliskiego, byli ciągle niespokojni. Błysk nadziei w oku wbijał się w drzwi przejściowych sal, niczym gwóźdź do trumny. Niektórzy, na szpitalnych pryczach, liczyli małe kropelki chemii wtłaczane dożylnie przez plastikowe rurki z woreczka lub malowali laurki. Inni, znużeni liczeniem i pracami artystycznymi, wpatrywali się w sufit tak wytrwale, że w nagrodę spadał im tynk na twarz, bo na mannę z nieba nie można było liczyć. Poranną ceremonią na oddziale był obchód. W asyście lekarzy, mała grupka ludzi w białych uniformach, pytała o stan zdrowia swoich podopiecznych. Lekarz popatrzył w kartę choroby, trochę pochrząkiwał, poprawił okulary na nosie i wymierzył rutynowe pytanie w stronę pani, która leżała na łóżku przy drzwiach.

- Jak się pani czuje, pani Bryczewska?

- Panie Doktorze, zimno w tym szpitalu, jak w psiarni.

- Trzeba chodzić, ruszać się – odpowiedział lekarz.

- Tylko, że ja panie Doktorze, od kilku lat przykuta jestem do łóżka.

Pacjentka nie daje za wygraną i ciągnie dalej:

- Tynk z sufitu leci nam na twarz, panie Doktorze!

- To trzeba łóżko przesunąć – odparł lakonicznie lekarz.

Po czym cała mini ekipa przechodziła do kolejnych chorych. Pytania były podobne, lecz odpowiedzi różne, lub w ogóle ich nie było. Ludzie w stanie wegetatywnym nie mówili nic. Niknęli w swoich łóżkach na materacach przeciwodleżynowych, zaplątani w kabelki i rurki. Warczące aparatury coś mówiły, z tego co pamiętam szeptały: „podtrzymujemy sztucznie przy życiu, odejdź stąd dziewczyno, bo śmierć jest blisko”. Zawsze bałam się zmarłych. Raz tylko złapałam trupa za nogę.

Mieliśmy takiego pacjenta, który przykrywał się prześcieradłem i udawał zmarłego, gdy się zbliżaliśmy, odkrywał głowę i blada twarz krzyczała:

- Znowu was nabrałem! Pewnego razu stanęłyśmy z koleżanką przy jego łóżku. Miałam dziwne dreszcze i odruch wymiotny.

- On nie żyje – powiedziałam do koleżanki.

- Żyje, znowu się wydurnia, przecież nie ma parawanu – zaśmiała się koleżanka.

Odkryłam prześcieradło i dotknęłam fioletowej nogi. Agent żartowniś zmarł.

Kiedy mini ekipa wyszła na korytarz, lekarz koordynator zabrał głos:

- Jak pani Bryczewska przeżyje do soboty to będzie cud.

Czy on też myślał, że tynk z sufitów był czyhającą śmiercią? Moje podopieczne mówiły mi, że zauważyły dziwne zjawisko związane z parchatym, porowatym sufitem. Ponoć najpierw chory, przez bardzo długi czas patrzył w sufit, nie chciał jeść, nic nie mówił, krzyczał coś w nocy, potem brzuszysko tynku pękało i spadało takiemu na twarz. Za kilka dni już go na tym świecie nie było.


Po praktykach, w akademiku, opowiadałyśmy sobie z koleżanką o naszych pacjentach. Oczy nasze dawały upust płynom ustrojowym, po czym śmiałyśmy się z tego, że sufit w naszym pokoju jest gładziutki. Wieczorami sączyłyśmy Malibu, co czwartek szłyśmy na potańcówkę, a w piątek rano trzeba było pokazać się na zajęciach i na krzesełku utrzymać pozycje siedzącą, by nie zaryć głową w stół. Na weekend wracałam do domu, przeklinałam mój wybór i przyszły zawód. Stałam na krawędzi. Babcia koiła moje lęki, czasami płakałam jej na kolanach, a ona gładziła mnie po włosach i mówiła:

- Jak miałaś dwa lata, gdy byłam chora, opiekowałaś się mną, kazałaś dzielić mi tabletki na pół. Gdy miałaś skończone trzy lata i prawie przez sześć miesięcy przebywałaś w szpitalu, mogłyśmy z twoją mamą widzieć cię tylko przez małe okienko. Byłaś ulubienicą personelu medycznego, a szczególnie ordynatora, który wciąż nosił cię na rękach. Wyobraź sobie, że podkradałaś słodycze i owoce dzieciom, które miały ich dużo i zanosiłaś tym, które nie miały wcale. Potem przynosiłaś różne zwierzęta do domu; chore ptaki, ślimaki i różne gady. Skończ szkołę, a potem będziesz myśleć.

Babcia dała mi pieniądze i poszłam pierwszy raz w życiu do psychologa. Opowiedziałam o swoich niepokojach i o tym, że chcę zrezygnować ze szkoły, ale coś mnie trzyma i nie mogę podjąć ostatecznej decyzji. Psycholog spoglądał na mnie spode łba.

- Pierwszy raz, w mojej karierze zawodowej, spotykam się z czymś takim. Proszę nie rezygnować, to jest piękny zawód. Myślę, że wyrośnie z pani człowiek.

Kontynuowałam naukę. Wyrosły mi dodatkowe ramiona, te zarezerwowane dla potrzebujących. Zaczęłam zgłębiać psychologię, patologię, zarys chorób wewnętrznych, itp.

Na Biblię nigdy nie miałam czasu, bo jak tu myśleć o Bogu, gdy wokół tyle cierpienia.

„Nie ma Boga, nie ma...” - pisałam wieczorami w pamiętniku. Majstrowałam wiersze i opowiadania, miałam sny prorocze.

Moje koleżanki, po liceum katolickim, miały ułatwione zadanie. Rozumiały cierpienie i wiedziały, że przyszły ich zawód nazywa się powołaniem. A ja, w coraz gęstszym buszu pokonywałam zachwaszczone ścieżki. Ale to, co najgorsze, miało przyjść za kilka lat. Kolejny staż odbyłam w ośrodku dla dzieci niepełnosprawnych. Oddawałam się bez reszty podczas zajęć, raz tylko się popłakałam, po tym jak mały, sześcioletni brzdąc, recytował mi wiersze. Ja dawałam upust mojej wyobraźni i opowiadałam im bajki. Usprawnianie szło jak z bicza strzelił. O efektach mojej pracy z dziećmi poinformowała mnie kierowniczka działu, na końcowym egzaminie z pediatrii. Stwierdziła, że mam świetne podejście do dzieci i to jest wielki dar. Zaproponowała mi nawet pracę po uzyskaniu dyplomu. Był to dla mnie zaszczyt, z którego nigdy nie skorzystałam. Moja decyzja o rezygnacji była jak utajony wirus, który powoli, podstępnie atakował. Skrajne przemęczenie popychało mnie w nieznanym kierunku.


Przemiana pierwsza: Dotyk niewidzialnego.

W małej ciemnej salce, gdzie słońce prawie nie zaglądało, w piwnicznym azylu dla osób z różnymi dysfunkcjami narządu ruchu, przyszedł czas na zrozumienie pewnych niewyjaśnionych zjawisk, które nie mieściły się w ramach metod edukacyjnych i sztywnych reguł książkowych teorii. Wrodzona ciekawość i coś jeszcze, w najgorszych momentach, prowadziło mnie za rękę. Dzięki pewnej pacjentce, doznałam katharsis i stało się jasne, co chcę robić w życiu. Uczyłam się pilnie cały czas, każdy pacjent był nową zagadką. Starałam się, na wszystkie znane mi sposoby zgłębić naturę ludzką. Wiedziałam, że źródłem sprawności fizycznej nie są tylko mięśnie i szkielet ludzki. Zdałam sobie sprawę, że każdy człowiek jest jak mapa, jak podróż, którą trzeba odbyć razem by poznać się lepiej.


Przemiana druga: Języki świata.

Primum non nocere* pewnej bezsennej nocy dźwięczało na mych ustach, we wszystkich językach świata. Dyplom odebrałam z nadzieją. Szybko dostałam wymarzoną pracę. Potem poznałam inny język; „mowę nienawiści” i mobbing. Stałam się masą egzystencjalną, z okresu człowieczeństwa pamiętałam niewiele. Miałam tylko jeden przebłysk świadomości ludzkiej, moje ja bis, ze mnie poczęte - córka. Gdzieś dokoła krążył cały świat, przyjaciółki na odległych galaktykach, mąż między niebem a piekłem i jego żona w czyśćcu, która stała się królową bezsilności.


Przemiana trzecia: Królowa bezsilności plecie warkocze.

Królowa bezsilności na pontonie zmierzała ku słońcu, nie z tego świata. Wyrosły jej kolejne ramiona, które napędzały wiosła. Płynęła by zrozumieć słowo wybaczam. Po roku najciemniejszej ciemności wyłoniła się szansa zero. Napisała wielkimi literami słowo wybaczam, które nie chciało spocząć na ustach. Było to dla niej najdziwniejsze słowo świata. Nie anatomiczne, nie patologiczne, a takie humanitarne. Jak warkocz na chałce z ciasta drożdżowego rosły w niej słowa, które wzajemnie się oplatały, tworzyły jedność. Gdy wybaczam już było gotowe, przychodziło niechciane dlaczego. A gdy dlaczego było zbyt nachalne, nienawiść przejmowała ster. Upadek z własnej wysokości zazwyczaj jest bardzo szybki, ale znacznie więcej czasu potrzeba nam by się pozbierać. Inaczej sprawa się ma z upadkiem moralnym, tu prawa fizyki nie obowiązują. Czy obdarci z godności chodzą nadzy? Nie; mają swoje maski, ubierają się czasem bardzo przyzwoicie i przechodzą różne metamorfozy.


Przemiana czwarta: Wszechświat i ryba.

Wszechwiedzący wysłał anioła, bo nie mógł patrzeć dłużej na bezsilność królowej,

a ten zdziwiony odnalazł rybę. I choć ta głosu nie miała, cichutko wyszeptała:

- Wybaczam.

Anioł podarował jej jedno skrzydło.


Przemiana piąta: Ryba wyrasta na człowieka.

Skrzela zaczęły zmieniać się w płuca, głowa rybia w głowę ludzką, płetwy w ramiona. Rybie łuski zaczęły tworzyć skórę a ogon rozdwoił się i wyrosły z niego dwie nogi, na których stanęła, a ziemia zadrżała i wyrosło jej drugie skrzydło.


Przez dłuższy czas zastanawiałam się nad pewną sprawą. Czy lepiej najpierw jest wyrosnąć na człowieka i potem wyjść do ludzi, czy wręcz odwrotnie, najpierw wyjść do ludzi a potem wyrosnąć na człowieka?


* Primum non nocere (z łac.”po pierwsze nie szkodzić”).



  Spis treści zbioru
Komentarze (5)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Oj trudny tekst. Madry ale trudny.
"Czy lepiej najpierw jest wyrosnąć na człowieka i potem wyjść do ludzi, czy wręcz odwrotnie, najpierw wyjść do ludzi a potem wyrosnąć na człowieka?"
Pytanie iście hamletowskie i chyba bez odpowiedzi.
avatar
Bardzo ciekawy tekst filozoficzny.
avatar
Tekst zmusza do myślenia. Opis życia (umierania) szpitalnego wstrząsający acz lapidarny. Tylko z ludźmi możesz być człowiekiem.
avatar
Szkoda, że tej Hipokratesowskiej maksymy - PRIMUM NON NOCERE - nie ma również w przysiędze posła, senatora, sędziego, wojska, policji itd., itd.

Może dlatego ten nasz świat jak ta ryba (patrz nagłówek opowiadania) tak się psuje - właśnie od głowy?

Tylko medycy mieliby te nasze masy ratować?
avatar
Dziękuję za komentarze.
Pozdrawiam serdecznie.
© 2010-2016 by Creative Media
×