Autor | |
Gatunek | bajka |
Forma | proza |
Data dodania | 2023-07-01 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 372 |
Zwykle w naszym rodzinnym domu niedzielny poranek charakteryzował się dłuższym spaniem, jednak tutaj na wsi było wręcz odwrotnie – właśnie tego dnia wcześniej się wstawało, przynajmniej w porównaniu do innych wakacyjnych dni. A to dlatego, że zaraz po śniadaniu czekała nas wyprawa do kościoła. Nie byłem jakoś specjalnie wierzącą bądź niewierzącą osobą, kwestie religii pozostawały daleko poza moim zrozumieniem i nie zaprzątałem sobie jeszcze nimi głowy. Nie śmiałem w żaden sposób protestować przeciwko wyprawie na mszę świętą, tym bardziej że wszyscy sprawiali wrażenie podekscytowanych niedzielną eucharystią.
Było odrobinę nerwowo ze względu na pośpiech, wszak nie wypadało się spóźnić, a przecież zgodnie z konwenansem ubiór musiał być elegancki. Akurat nigdy nie przepadałem za formalnymi strojami, ale znów zdecydowałem się siedzieć cicho i posłusznie dostosować się do reszty.
Wcześniej jakoś nie zwróciłem an to uwagi, ale tutejszy kościółek był bardzo ładny. Być może przydałby mu się stosowny remont, bo ząb czasu mocno wgryzł się w mury, ale architektonicznie stanowił fascynujący obiekt. Na ile potrafiłem ocenić, pochodził z szesnastego wieku i prezentował późny gotyk. Miał jedną strzelistą wieżę, trochę niską, ale zważywszy na ogóle rozmiary kościoła, nie można mieć zastrzeżeń.
Parafia pod wezwaniem świętego Łazarza obejmowała całą wieś, na mszę zgromadziła się więc spora część mieszkańców. Na szczęście udało nam się zająć miejsca siedzące w nawie głównej. Msza, jak to msza, płynęła spokojnie swoim rytmem. Ksiądz opowiadał o konieczności przebaczenia i obowiązku odpokutowania złych uczynków, ale mimo pasji, jaką wkładał w swoje kazanie, troszeczkę mi się przysnęło i gdyby Jagoda w porę mnie nie szturchnęła, zapomniałbym wstać na wyznanie wiary.
Po mszy odczekaliśmy spokojnie, aż większość ludzi wyjdzie. Nikt się zbytnio nie spieszył. Korzystając z okazji, podziwiałem detale budowli. Piękne sklepienia kryształowe – dokładnie takie, jakich sam chciałbym kiedyś użyć w swej katedrze. Wychodząc, zauważyłem w bocznej nawie, tuż obok konfesjonału, witraż przedstawiający srebrnowłosą kobietę, która boso stąpała po ścieżce usłanej z kolczastych róż. Ten obraz na szkle zaciekawił mnie szczególnie, bo wygląd namalowanej kobiety przywoływał na myśl pewną moją niecodzienną znajomą.
– Co to? – zapytałem sam siebie na głos.
– „Nawrócona grzesznica”, odrestaurowany dzięki hojności M.S., A. D. 1992 – powiedziała Klaudia. Spojrzałem na nią zdziwiony. – Z boku jest tabliczka – wyjaśniła.
Przytaknąłem tępo. Chętnie podziwiałbym witraż dłużej, zeskanował go po milimetrze wzrokiem i zapisał na dłużej w pamięci, ale ciocia ponagliła mnie skinieniem ręki. Po wyjściu z kościoła uderzyło we mnie gorące letnie powietrze. Słońce prażyło mocno tego dnia. Ziewnąłem i rozprostowałem kości.
– Jak się czujesz? – zagadnęła mnie Klaudia.
– Dobrze – przytaknąłem od razu z grzeczności, nie zadając sobie trudu, by zastanowić się nad odpowiedzią.
– Miałeś taki nieobecny wzrok – dopowiedziała w ramach usprawiedliwienia.
– Maks rzadko bywa tu i teraz, częściej jest gdzieś i kiedyś – wtrąciła się Jagoda i poklepała mnie ostrzegawczo po ramieniu. Chyba jestem jej dłużnikiem za to obudzenie na mszy.
Spacerowym krokiem i nieco okrężną drogą wróciliśmy do domu. Wujek dużo opowiadał, głównie swoje historie z młodości, a dziewczyny ochoczo słuchały. Zwłaszcza Asia trzymała się blisko taty, co akurat utrudniało mi nawiązanie z nią kontaktu, a przecież łączyła nas nieco pogmatwana zmowa. Szybko zapomniałem, co właściwie chciałem jej powiedzieć, więc kiedy wróciliśmy do domu, uznawszy, że nie mam już nic szczególnego do roboty, położyłem się na łóżku i leniuchowałem. Wpatrywałem się w sufit i nie miałem sił, by robić cokolwiek.
Z pokoju wyszedłem dopiero na obiad. Potem wszyscy oglądali jakimś film w telewizji. Siedziałem z nimi w salonie, ale od ruchomych obrazków na ekranie zdecydowanie wolałem nieruchome litery na papierze. Filmy zawsze mnie nudziły, więc średnio wciągnąłem się w seans.
– Podobał ci się film? – zapytała ciocia przy kolacji.
– Chyba trochę na nim przysnąłem – wykręciłem się od odpowiedzi. Mój arsenał wymówek był ubogi, więc stwierdzając głośno, że już dawno tak się nie napchałem takimi dobrociami, zamknąłem się znów w swoim pokoju.
Nie byłem pewien, czego właściwie oczekuję. Być może byłem rozczarowany dniem, może czekałem po prostu na cud, który nie zamierzał się ziścić. Zastanawiałem się, co przyjdzie wraz ze zmierzchem i niecierpliwie wyczekiwałem nocy.
W końcu na pół śpiący zorientowałem się, że ściemniło się już wystarczająco oraz nie dochodzą do mnie już żadne odgłosy kroków. Po cichu wymknąłem się do kuchni, by zgodnie ze swoim nowym rytuałem zostawić na talerzyku przed domem kilka ciastek. Potem włożyłem buty i wyskoczyłem przez okno.
Zdążyłem już poznać całą drogę, nie minęło piętnaście minut, a zdyszany zatrzymałem się przy posągu uśmiechającego się błazna.
– Tak myślałam, że tu będziesz – usłyszałem ten cudowny głos.
– Pędziłem do ciebie co sił – uśmiechnąłem się zmęczony. – Napiłbym się herbaty.
Odwzajemniła uśmiech i poprowadziła mnie do ogrodu, gdzie już czekał przygotowany czajnik.
– Słodzisz? – zapytała.
– Nie – odparłem. Wrzuciła jedną łyżeczkę do mojej filiżanki i odłożyła cukier poza zasięg moich rąk. – Opowiedz mi o sobie – poprosiłem, delektując się napojem.
– Nie mam co – wzruszyła ramionami.
– O swojej przeszłości – nalegałem. Nie jestem pewny, czy naprawdę chciałem się czegoś dowiedzieć, czy tylko słuchać jej hipnotyzującego głosu.
– Wiesz, lubię baśnie. To zabawne, ale życie to zdumiewająca bajka, nieprawdaż? – zaszczebiotała wesoło. Oczekiwała na moją reakcję, a ja nie miałem pojęcia, co mógłbym powiedzieć.
– Nie pozwalasz mi się do siebie zbliżyć – posmutniałem.
– Już jesteś blisko. Mistrz opowiedział mi kiedyś taką historię, która może pomoże znaleźć ci w tym sens. Chcesz posłuchać?
– Oczywiście!
– Razu pewnego, w drodze powrotnej, po jednej z wielu wojen, jakie widział świat, zawitał w te strony szpitalnik. Schronił się w dworku myśliwskim. W nocy zawitał do niego diabeł i zapytał, czy ma jakieś życzenie, które mógłby spełnić. Szpitalnik jednak odmówił. Niektórzy mawiają, że był wystarczająco mądry, by wiedzieć, że diabeł nie spełnia życzeń z dobroci serca, ale ja sądzę, że on naprawdę niczego już nie pragnął. Zdziwiony diabeł, w uznaniu jego mądrości, zapytał, czy skoro nie chce nic więcej dostać, to czy w takim razie jest coś, czego chciałby się pozbyć? Tej pokusie szpitalnik uległ i poprosił o uwolnienie go od bolesnych wspomnień. Od widoku zmasakrowanych ciał, krzyków konających, zapachu spalonych miast, dotyku zimnej krwi i wiecznego uczucia porażki. Skruszony jego prośbą diabeł rzekł „Tego daru zabrać ci nie mogę, bowiem przestałbyś wtedy podążać cnotliwą ścieżką, którą obrałeś. Dam ci jednak moc, abyś to ty mógł innym odbierać wspomnienia, których nie chcą posiadać.”
– On był tej siły cząstką, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyniła dobro? – wtrąciłem niepotrzebnie. Rzuciła mi spojrzenie pełne oburzenia, że przerywam jej istotną opowieść.
– Czasem jedno bywa równocześnie drugim, jak już pewnie zaważyłeś – odpowiedziała po namyśle. Chyba wybiłem ją z rytmu, bo nie spuentowała swojej historii.
– I co zrobił ze swoją mocą szpitalnik? – dopytałem zniecierpliwiony.
– Korzystał z niej bardzo oszczędnie. Przykrości, których doświadczamy, również pomagają obudzić w nas drzemiące cnoty. Dlatego czasem lepiej jest zapomnieć to, co przyjemne.
Kiedy skończyła mówić, utkwiła wzrok w gwiazdach, jakby czegoś tam szukając. Chłonąłem każde jej słowo, nie zastanawiając się nad jego znaczeniem. Chciałem po prostu być blisko niej, słyszeć jej głos, podziwiać jej urodę. Zwariowałem dla niej, ale wcale mi to nie przeszkadzało.
– Pobawimy się w coś? – zapytała dziecinnym tonem. – Może w chowanego?
– Dobrze, ale tylko w ogrodzie. Masz przewagę, bo ja nie znam okolicy. Wolisz szukać czy się kryć?
– W zabawie w chowanego najbardziej lubię być odnajdywana – mrugnęła do mnie.
Zamknąłem oczy i zacząłem liczyć. Skończyłem, gdy doszedłem do dwudziestu pięciu. Chodziłem po ogrodzie, a w tych ciemnościach ledwo co widziałem. Szukałem jej wszędzie, ale nie dałem rady. Już miałem się poddać, kiedy pomyślałem sobie, że może mnie oszukała i schowała się w domu. Boczne drzwi do pałacu były otwarte. Cichaczem wszedłem do środka. Skradałem się na paluszkach. Chciałem ją zaskoczyć. Otworzyłem drzwi i zajrzałem do holu. Ujrzałem plecy postaci w eleganckim surducie. Był to średniej postury mężczyzna, jego wieku nie sposób odgadnąć. Odwrócił się do mnie.
– Panicz sobie czegoś życzy? – zapytał łagodnie, ale jakby bez otwierania ust.
Trzasnąłem drzwiami i wybiegłem z pałacu. Pamiętałem o obietnicy danej dziewczynie. Nie wiem, dlaczego akurat tak miałem postąpić, ale usłuchałem wytycznych. Uciekałem co sił w nogach, aż usłyszałem za sobą wołanie:
– Dokąd tak pędzisz? – Na dźwięk miłego mi głosu od razu się zatrzymałem.
– Widziałem kamerdynera – wysapałem.
– Miałeś mnie szukać w ogrodzie – powiedziała z wyrzutem.
– Ale nie mogłem cię znaleźć...
– Nie ty jeden – machnęła ręką. – Siadaj, zabawa w chowanego nie jest widocznie dla ciebie.
Wróciliśmy do altanki i picia herbaty. Nie podobała mi się ta cisza.
– Jesteś na mnie zła? – zapytałem skruszony.
– Nie. Jestem szczęśliwa – powiedziała bez przekonania. Nie byłem pewny, czy mówiła szczerze, a może uraczyła mnie tylko kolejnym sarkazmem. – Boisz się mnie? – Spojrzała mi głęboko w oczy.
– Skądże. Przeraża mnie trochę ta aura i odnoszę wrażenie, że odkąd tu jestem, napotykam same niepojęte zjawiska, ale ciebie akurat się nie boję – odpowiedziałem. – Przy tobie czuję się bezpieczny.
– Opowiedz mi bajkę – niespodziewanie zmieniła temat.
– Nie znam bajek – zmieszałem się.
– Znasz, na pewno jakąś znasz – upierała się.
Przeczytałem niemało książek w swoim życiu, lecz nie były one moją bajką, a nie chciałem sobie przypisywać autorstwa. Wiedziałem, że nie zaskoczę jej żadnym literackim odkryciem. Postawiłem zatem na szczerość i garść marzeń, zacząłem jej więc snuć baśń mojego życia. Opowiadałem o katedrach i pałacach, które chciałbym kiedyś wybudować, o strzelistych wieżach pełnych witraży, o krogulcach skrytych przy dachach, nawet o orientalnych ornamentach przyokiennych. Słuchała tego, jakbym recytował godną uwagi poezję, a gdy w końcu zaschło mi w gardle i niemal nie byłem w stanie już nic więcej z siebie wydusić, nie spojrzawszy nawet na zegarek, przemówiła:
– Musisz już iść, minęła czwarta.
– Nie chcę.
– Musisz. Idź już. Będę na ciebie czekać, daję słowo – zapewniła.
Niechętnie wstałem, ale nie mogłem ot tak po prostu odejść. Zbliżyłem się i wyciągnąłem ku niej rękę.
– Nie dotykaj mnie – poprosiła.
– Chcę tylko mnie pewność, że to wszystko nie jest snem.
– Nigdy nie będziesz miał takiej pewność – ucięła temat. – Daję słowo, że będę na ciebie czekać.
Pogodziłem się z tym i wróciłem do domu.
Talerzyk, który zostawiłem, był oczywiście pusty. Zaniosłem go do kuchni i umyłem. Była godzina piąta, gdy położyłem się spać. Słyszałem, jak wujek zbiera się do pracy. Sen znów nie był mi pisany. Ledwo co wujek wyszedł, a ja powędrowałem do kuchni.
Przywitał mnie odstraszający głos Tygryska. Wyglądał, jakby szykował się do ataku. Nie chciałem mu przeszkadzać, więc obszedłem go jak najszerszym łukiem. Widać to było za mało, bo kot nagle rzucił się na mnie i zaczął drapać. Syknąłem z bólu i odrzuciłem zwierzę jak najdalej. Na szczęście żaden z nas nie miał ochoty się szarpać, więc Tygrysek szybko gdzieś czmychnął. Pozostawił pamiątkę w postaci zadrapania na mojej dłoni. Obmyłem ranę wodą i zakleiłem plastrem. Nauczony przykrymi doświadczeniami zawsze miałem w plecaku bandaż i plaster.
Potem przyszedł nudny ranek. Nie działo się nic, co można by uznać za ciekawe. Zwykłe życie piętnastolatka.
– Nie wyglądasz najlepiej – powiedziała ciocia. – Dobrze się czujesz?
– Nic mi nie jest – zapewniłem sztucznie.
– Pewnie się trochę nie wyspałeś. W nocy ktoś strasznie hałasował pod oknami, mnie też obudził.
– Tak... – przytaknąłem niepewnie. Najchętniej dowiedziałbym się więcej o nocnych hałasach, ale gdybym tylko zapytał, mogło wyjść na jaw, że nie spędziłem nocy w domu.
Później także było nudno. Znowu dostałem ochrzan od Jagody za swój wygląd, ale dziś chyba chodziło o coś więcej niż niepoczesane włosy. Potem zamieniłem kilka słów z Klaudią.
– Co ci się stało w rękę? – zapytała, spostrzegając plaster.
– Tygrysek mnie podrapał.
– To dziwne, z natury jest spokojny. Wszystkie nasze koty są łagodne. Słyszałeś ten dziwny hałas w nocy? Zupełnie jakby ktoś pałaszował po ogrodzie, ale nikogo nie zobaczyłam...
– Yhm – przytaknąłem tempo. Możliwie jak najszybciej zniknąłem jej z oczu.
Tuż przed południem Asia kiwnęła głową, bym z nią wyszedł. Domyśliłem się, że chodzi o jakiś dłuższy spacer.
– Idziemy do ogrodu Solińskiego? – zapytałem, ziewając.
– Wolałabym nie. Co powiesz na zwiedzanie miejscowości? Pokażę ci, gdzie mieści się szkoła, a gdzie jest muzeum – zaproponowała. Na dźwięk tego ostatniego słowa od razu się rozpogodziłem.
– Macie tu muzeum?
– Tak, ale nieciekawe. Dotyczy głównie ostatnich siedemdziesięciu pięciu lat naszej okolicy.
– Nie szkodzi, chętnie je zwiedzę. Bardzo lubię muzea.
Skoro już nasza wędrówka miała cel, stała się o wiele przyjemniejsza. Zeszliśmy do centrum. Minęliśmy mnóstwo czarnych ptaków, które okropnie hałasowały. Toż to istna plaga. Mieścina nie była ani miastem, ani wsią, nie było tu rynku czy starówki. Wyglądała jak krzyżówka dziewiętnastowiecznej wsi pańszczyźnianej z socrealistyczną zabudową. Muzeum mieściło się w zwykłym starym budynku mieszkalnym, na oko ze stuletnim. Było tak dobrze zamaskowane, że tylko mała tabliczka zdradzała, co też się tu mieści.
Wpuścił nas pan bodaj równie wiekowy, co najstarsze tutejsze eksponaty muzealne. Nieźle się zdziwił, że ktoś tu przyszedł. Litościwie nie poprosiliśmy o przewodnika, nie miałem serca zmuszać staruszka do wysiłku. Zresztą przewodnik nie był nam zbytnio potrzebny.
Na korytarzu wywieszone były sztandary i godła, brudne i zakurzone. W kącie stał manekin ubrany w tradycyjny strój ludowy, a raczej jego tanią podróbkę. Po pobieżnym przejrzeniu tej wystawy przeszliśmy do głównej sali. Jak się okazało, eksponatami były praktycznie tylko zdjęcia. Ułożone chronologicznie miały się składać w konkretną historię, ale wyglądało to naprawdę ubogo.
– Ochotnicy ruszający do czynu społecznego – przeczytałem podpis pod fotografią prezentującą sześcioro ludzi z łopatami.
– A tutaj odwiedziny pierwszego sekretarza – Asia wskazała palcem na zdjęcie w wyjątkowo ładnej oprawie.
Powoli przechadzałem się wzdłuż ściany, zerkając na kolejne obrazki. Zatrzymałem się dopiero przy ostatnich kilkunastu latach. Na drodze do pamiątkowego zdjęcia ustawiła się cała rada gminy. W tym samym miejscu wcześniej maszerowali robotnicy.
– Mówiłam, nudy – szepnęła znudzona Asia. Nie chciała, by usłyszał nas gospodarz.
– Faktycznie – przytaknąłem.
Przynajmniej zrozumiałem, że czarne ptaki pomieszkują okolice od dawna, bo na wielu obrazkach dało się dostrzec czające się ptaszyska. Być może z przyzwyczajenia mieszkańcy nie zwracali na nie uwagi.
Mieliśmy już wychodzić, ale kiedy mijaliśmy początek wystawy, zerknąłem jeszcze raz na eksponaty. Nagle coś zauważyłem. Nie byłem pewien, czy wszystko dobrze zapamiętałem, więc znów zawróciłem. Moje przypuszczenia okazały się słuszne.
– Spójrz! – krzyknąłem, dokonując odkrycia. – Tu jest fotografia z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku – wskazałem na odświętną radę gminy. – Co jest za nimi?
– Nic... las, wzgórze...
– Właśnie. A teraz chodź tu. – Zaprowadziłem ją do dumnej chwili czynu społecznego. – Siedemdziesiąty szósty rok. Co jest za nimi?
– Nie jestem pewna... – Wytężyła wzrok. – Wygląda jakby... Nie wierzę! Ale jak to możliwe?
– Zdaje się, że Soliński nie zbudował pałacu od podstaw, tylko wyremontował już istniejącą budowlę. – Pokazałem dosadnie palcem na fragment wieżyczki pałacu widoczny tuż za robotnikami.
– Tylko jakim cudem po dwudziestu latach rezydencja przestała być widoczna na zdjęciach? Ta stara wieżyczka wygląda zupełnie tak samo jak dzisiaj...
– Sądzę, że ktoś dosyć bogaty i wpływowy mógłby ukryć swój dom przed światem – zasugerowałem. – Zapłacił za retusz zdjęcia.
– Ale po co miałby robić coś takiego?
– Bo sam chce się gdzieś schować – odpowiedziałem po chwili namysłu. Tak naprawdę pomyślałem, że to nie siebie, ale swoją podopieczną chciał ukryć.
Bez słowa opuściliśmy muzeum. Resztę czasu wykorzystaliśmy, spacerując w ciszy po mieścinie. Obecność krukopodobnych ptaków przestała mi przeszkadzać. Cieszyłem się wycieczką przez pola pełne pszenicy, żując źdźbło trawy. W końcu zgłodnieliśmy i wróciliśmy do domu na obiad.
Wśród innych Asia oczywiście mnie unikała. Nie miałem jej tego za złe. W gruncie rzeczy była miłą i ładną dziewczyną. Cieszyłem się, że łączyła mnie z nią jakaś tajemnica. Sekrety tworzą mocniejsze więzi niż przyjaźń.
Popołudnie spędziłem, leżąc na łóżku. Czułem się tak zmęczony. Zamknąłem oczy i próbowałem zasnąć, ale upragniony sen nie nadchodził. W dodatku w moim pokoju słychać było odgłosy z całego domu. Jagoda śmiała się głośno, rozmawiając z Klaudią. Potem dołączyła do nich Ola. Ciocia oglądała telewizję. Nie działo się nic, co mogłoby wzbudzić moje zainteresowanie.
Zamiast kolacji mieliśmy ognisko. Pośmialiśmy się, pośpiewaliśmy trochę. Tej nocy miała być pełnia. Patrzyłem w niebo, wyszukując znanych mi gwiazd, gdy wujek usiadł obok mnie.
– I jak ci się u nas podoba? – zapytał po przyjacielsku.
– Jest świetnie – zapewniłem.
– Chciałbyś tu mieszkać?
– Jestem przyzwyczajony do miasta, ale pewnie bym przywykł – odparłem wymijająco.
W oddali zawył wilk. Ale nie było to zwykłe wycie. Brzmiało raczej jak bolesny jęk albo zrozpaczony okrzyk. Przy pełni wilk powinien sprawiać wrażenie dumniejszego niż zwykle.
– Co to było? – wzdrygnąłem się.
– To znowu ten zagubiony wilk – odparł, ledwo zwracając na to uwagę.
– Ale brzmiał tak jakoś... dziwnie.
– Może trochę. Zjesz jeszcze kiełbaskę?
– Nie, dziękuję – odmówiłem. Niepokojące przeczucie mnie nie opuszczało. – Czy Dantek jest niebezpieczny? – zapytałem dla pewności.
– Daj już spokój z tymi bajkami – zaśmiawszy się pod nosem, machnął ręką. – Nikt taki nie istnieje. Oprócz urzędu skarbowego żadnych strachów u nas nie ma.
Miałem zupełnie inne zdanie w tej kwestii. W dodatku ogarnęło mnie przekonanie, że coś naprawdę jest nie w porządku. Uknułem na szybko jakiś plan.
– Jestem już zmęczony, pójdę spać – ogłosiłem zgromadzonym. Jak najszybciej ewakuowałem się z imprezy, starając się przy tym zachowywać naturalnie.
Przy drzwiach do pokoju dopadła mnie Asia. Nie zauważyłem, jak opuszcza resztę, ale wyglądało na to, że czaiła się tu już od jakiegoś czasu.
– Wcale nie idziesz spać, prawda? – posmutniała.
– Skąd ci to przyszło do głowy? – zapytałem nieprzekonującym tonem.
– Wczoraj obudził mnie hałas, widziałam, jak wracasz – powiedziała, uciekając wzrokiem. – Nie muszę wiedzieć, dokąd chodzisz i dlaczego nie chcesz mi o tym opowiedzieć, ale... dbaj o siebie. Bo widzisz... jesteś dla mnie cenny. Jest w tobie coś... wyjątkowego.
– Rozumiem – przytaknąłem.
– Nie rozumiesz! – Przytuliła się do mnie. Byłem zaskoczony i nie wiedziałem jak zareagować, więc stałem dalej jak słup soli. – Od samego początku wydałeś się kimś wyjątkowym.
– Czy ty... – nerwowo przełknąłem ślinę – czy ty... coś... do mnie... darzysz mnie...
– Nieważne – oderwała się ode mnie i przetarła oczy. Powolnym krokiem poszła na górę.