Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-03-10 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 5066 |
Indajka
Była to chyba połowa maja 1953 roku. Moja siostra Marysia, wówczas
piątoklasistka, ambitna aktywistka Organizacji Harcerskiej i kandydatka do
Związku Młodzieży Polskiej, od kilku dni po powrocie ze szkoły
popisywała się przed młodszą od niej o trzy lata Wandzią swoją wiedzą o
osiągnięciach nauki radzieckiej. Ja też przy okazji nasłuchałem się
opowieści, jak to radzieccy uczeni zmieniają kierunek biegu rzek, budują
urządzenia, o jakich zachodni kapitaliści nie mogli nawet śnić, a szczytem
ich sukcesów były odkrycia w dziedzinie rolnictwa, sadownictwa i hodowli
zwierząt. Dużo słyszałem o Łysence, a Iwan Miczurin był chyba
największym geniuszem świata, pomijając oczywiście nieosiągalny geniusz
zmarłego przed kilkoma miesiącami nieodżałowanego Stalina. Tak mi to
zaimponowało, że zapragnąłem być takim polskim Miczurinem. A w
przekonaniu tym utwierdził mnie Kazik Wróblak, który kiedyś z
uśmiechem na ustach powiedział Marysi, że Miczurin to nawet skrzyżował
jeża z wężem i otrzymał drut kolczasty. Nie bardzo mogłem to zrozumieć,
ale skoro powiedział to Kazik, to musiało być prawdą. Bo trzeba wiedzieć,
że Kazik od kilku miesięcy był uczniem u samego mistrza Sikory
mieszkającego w Warszawie przy Alejach Jerozolimskich, ponoć
najsłynniejszego szewca stolicy. Kazik też zamierzał zostać słynnym
szewcem. I wtedy przy okazji zrozumiałem, o czym myślała ciocia
Kamieniecka, kiedy w sekrecie mówiła do mojej mamusi, że Kazik smali
cholewki do naszej Marysi. Musiało to mieć przecież związek z szewstwem
i wówczas pomyślałem nawet, że skoro smali do niej cholewki, to z
pewnością kiedyś zrobi jej piękne warszawskie czółenka.
Z niecierpliwością oczekiwałem na pójście do szkoły, ale że czas
dłużył się niemiłosiernie, postanowiłem działać samodzielnie. Nie to, że
chciałbym od razu zmienić kierunek biegu Bugu, lecz na razie tylko
strumyka płynącego tuż za naszym domem w kierunku lasu. Czekałem
tylko do rana następnego dnia, kiedy Marysia i Wandzia pójdą do szkoły, a
mamusia z Kazikiem pojadą furmanką na bindugę. Do samego południa
budowałem zapory i śluzy, lecz strumyk wciąż był nieposłuszny i nadal
płynął w kierunku lasu.
A skoro to się nie udało, uznałem, że większy sukces odniosę w
poszukiwaniu rudy żelaza na bagnistych pastwiskach pod górami. Musiała
być na pewno, bo woda była tam rdzawa i dziwnie cuchnąca. Już oczami
wyobraźni widziałem na obrzeżach naszej wsi kopalnie, huty i walcownie.
Pomyślałem też, że może przy okazji zbudują tu piece martenowskie,
którymi tak zachwycała się Marysia. Po obiedzie założyłem na nogi
kalosze, wziąłem zaostrzony metalowy pręt i ruszyłem na poszukiwanie.
Całe popołudnie kłułem trzęsącą się murawę, wystraszając stada czajek, a
pręt wciąż nie chciał trafić na cokolwiek twardego. Zrezygnowany
ruszyłem pod wieczór w kierunku domu i omal nie rozdeptałem jajeczka
leżącego w kępiastej trawie. Było nieco większe od jaja gołębiego,
mniejsze od kurzego i pstrokate jak indycze. Musiało to więc być jajko
czajki. Wziąłem je do ręki i zacząłem szukać gniazda, by je tam zostawić,
lecz nagle doznałem olśnienia. Bo skoro krzyżówki udawały się
Miczurinowi, to dlaczego mnie miałyby się nie udać. Postanowiłem więc,
że zrobię krzyżówkę czajki i indyka. Po drodze wymyśliłem nawet nazwę
dla tego nowego, nieistniejącego jeszcze gatunku. Miała to więc być
indajka. A dopóki będzie sama, będzie to też jej imię.
Po powrocie cicho zakradłem się do kurnika, w którym indyczka od
kilku dni wysiadywała jaja. Delikatnie włożyłem jajeczko czajki do
gniazda między jaja indycze tak, żeby nie było widoczne i jakby nigdy nic
poszedłem do mieszkania. Po kilkunastu dniach zaczęły się wykluwać
indycze pisklęta, a z nimi również moja Indajka. Dyskretnie usunąłem
czajcze skorupki i czekałem na reakcję mamusi. Długo nie musiałem
czekać, bo Indajka mocno różniła się od indyczek. Była mniejsza i bardziej
krępa. Wszyscy zachodzili w głowę, cóż to za dziwoląg się urodził. Żeby
eksperyment się nie wydał, dziwiłem się i ja, ale byłem jednocześnie
dumny nie tylko z nowego przyjaciela, bo takim miała ona zostać, ale
również z pierwszego naukowego sukcesu.
Indajka karmiona była razem z pozostałymi pisklętami; z początku
jajkiem gotowanym na twardo, pokrojonym z krwawnikiem na drobne
kawałeczki, a po paru dniach również kaszą jaglaną, jęczmienną,
pęczakiem i ryżem. Razem też wychodziła z całym ptasim stadkiem na
spacery. Zawsze jednak próbowała odłączyć się od grupy, czemu
stanowczo zapobiegałem. Była coraz bardziej inna od pozostałych piskląt, a
szczególnie wtedy, gdy zaczynały nabierać upierzenia. Inaczej też się
zachowywała, była jakaś ruchliwa i niespokojna. Wszyscy ze zdumieniem
patrzyli na to dziwactwo, snuli też różne teorie na temat jej wyglądu i
pochodzenia, a ja po cichu triumfowałem, bowiem sukces był oczywisty.
Indajka była właśnie tym, o czym marzyłem. Myślałem już nawet o tym,
jaki to będę ważny, kiedy we wrześniu pójdę do pierwszej klasy.
Któregoś dnia indycze stadko wróciło z łączki bez mojej Indajki.
Długo szukałem jej na podwórku, w krzewach porzeczek i w olszynach, a
nawet w strumyku, któremu kiedyś chciałem zmienić bieg. Nigdzie jej
jednak nie było. Poszedłem wtedy na parowy, gdzie niedawno znalazłem
czajcze jajeczko. I tam, o dziwo, spotkałem kilka stadek małych czajek.
Wszystkie wyglądały tak samo jak moja Indajka. Być może była ona wśród
nich. Do domu wracałem trochę smutny. Z nadzieją spoglądałem na stadko
piskląt, ale wciąż były w nim tylko indyczki.
oceny: bezbłędne / bardzo dobre
oceny: bezbłędne / znakomite