Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-10-14 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 2767 |
ZAKUPY
Zakupy są typowo kobiecą sprawą. Nic więc dziwnego, że chętnie towarzyszyłam mamie i babci przy robieniu ich.
W dzieciństwie moja uwaga skierowana była na nabywanie artykułów spożywczych oraz zabawek. Z biegiem czasu zabawki zastąpione zostały odzieżą. Tkwił w tych zakupach pewien godny rozważenia fenomen.
Pamiętam czasy, gdy dorastające dziewczęta zmierzały do naśladowania własnych matek pod względem wyglądu, co miało świadczyć o ich dorosłości. Mnie już to nie dotyczyło.
Od lat sześćdziesiątych błyskawicznie zaczęła rozwijać się moda młodzieżowa, która wyszła na prowadzenie i styl matek zepchnęła na drugi, mało interesujący plan.
Jej propozycje można było obejrzeć w telewizji, w nowych filmach, w czasopismach prowadzących kąciki mody, w nielicznych żurnalach oraz w rzeczywistości – na ulicach, w kawiarniach, na plażach i wszędzie tam, gdzie przewijały się większe grupy ludzi.
W naszym mieście, mimo, że ciągle rozrastało się, sklepów z odzieżą nie było zbyt wiele. Podobnie wyglądała sprzedaż butów. Dziewczęta i młode kobiety starające się utrzymać swój wygląd w dobrym stylu. dokonywały w tym celu istnych cudów.
Znalezienie krawcowej nastręczało sporo trudności. Ten zawód, właściwie, zanikał z powodu obowiązujących przepisów. Nie wydawano pozwoleń na prowadzenie takiej działalności w domu. Jeśli nawet wydano je, to obciążenie podatkami powodowało, że była nieopłacalna, gdy pracowała tylko jedna osoba. Z takim zawodem najczęściej trafiało się do pracy w jakiejś państwowej spółdzielni, nie obsługującej indywidualnych klientów. Otwarcie prywatnego przedsiębiorstwa w czasach realnego socjalizmu wcale nie było łatwe. Funkcjonowały oczywiście krawcowe pracujące nielegalnie ale te szyły tylko dla bliskich znajomych a na dodatek ich umiejętności przeważnie były ograniczone.
Tak więc, utrzymanie swojego wyglądu w dobrym stylu stwarzało poważny problem. Pochodzenie ciekawszych elementów garderoby stanowiło tajemnicę ich właścicielek. Nigdy nie przyznawały się skąd to mają? Część z nich potrafiła sama coś zrobić i te przyciągały wyglądem uwagę. Jednak płaszcza zimowego chyba żadna amatorka nie była w stanie własnoręcznie wykonać, nie mówiąc już o butach...
Jak ważną sprawą dla kobiety było ubranie, może świadczyć polski film fabularny z 1963 roku - „Zbrodniarz i panna”, w którym rolę głównej bohaterki gra przepiękna aktorka, Ewa Krzyżewska. W filmie, pomimo swojej urody jest nieciekawą, prowincjonalną dziewczyną, na którą nikt nie zwraca uwagi. Dopiero, gdy w nadmorskim kurorcie, pomagając milicji w odnalezieniu zbrodniarza musi odegrać rolę zamożnej wczasowiczki i dostaje wypożyczony odpowiedni zestaw garderoby, przekształca się nagle z Kopciuszka w piękną królewnę.
Wniosek z filmu był prosty: „jak cię widzą, tak cię piszą”.
Jeśli chodzi o mnie, zawsze miałam kłopoty ze skompletowaniem garderoby. Nigdy nie wypracowałam sobie skutecznej metody nabywania interesujących rzeczy. Do szycia talentu nie wykazywałam. W tamtych czasach nie umiałam również dziergać na drutach. Skromne zasoby finansowe zmuszał do przemyślanych zakupów. Nabycie czegoś oznaczało częste używanie tej rzeczy – nie mogła bezużytecznie leżeć w szafie, nawet jeśli przestała podobać się. O takich osobach mówiono, że nie potrafią się ubrać, co nie do końca było prawdą.
Pomimo tego, że dokładnie wiedziałam czego chcę, systematycznie zaglądałam do wszystkich sklepów w mieście, sprawdzając, czy nie pojawiło się tam coś, co spełnia moje wymagania – na ogół z takiego rekonesansu wracałam z pustymi rękami ale za to po długim spacerze.
Jakoś tak dziwnie składało się, że nawet, gdy były w sklepach rzeczy, które odpowiadały mi, przeważnie brakowało mojego rozmiaru. Wychodziło na to, że większość dziewcząt w tym mieście ma 164cm wzrostu. O innych parametrach lepiej już nie wspominać.
Te wyprawy dość szybko zaowocowały dziwnymi plotkami na mój temat.
Ona chyba coś kradnie, bo po co tutaj ciągle przychodzi?... - usłyszałam kiedyś komentarz za swoimi plecami.
Dwie ekspedientki nie mając nic do roboty w nowoczesnym salonie odzieżowym, gdzie rzeczy do przymiarki klienci sami brali z wieszaków, stały z boku, taksując wszystkich wzrokiem. Z jedną z nich dobrze znałyśmy się z widzenia – była moją niezbyt bliską sąsiadką.
Tym czasem, oprócz ubrania, mój problem dotyczył również pończoch. Rajstopy kupowało się rzadko z powodu ich wysokiej ceny. Ponieważ noszono wtedy sukienki i spódnice mini, przy długich nogach była to sprawa bardzo istotna. Właściwie, balansowało się na krawędzi ryzyka. Niestety, wystające spod spódnicy końce pończoch przypięte żabkami oraz odsłonięte fragmenty gołych nóg nie dodawały wdzięku. Przy tym wszystkim, w szkole obowiązywał zakaz noszenia spodni przez dziewczyny. Uważano tę część garderoby za ubranie nieodpowiednie.
Kiedy już udało się kupić dłuższe pończochy, trzeba było na nie szczególnie uważać i z każdym puszczonym oczkiem biegać do punktu repasacji, czyli tam, gdzie pończochy naprawiano. Takie punkty znajdowały się w sklepach różnych branży. Na szczęście usługa była stosunkowo tania.
Gdy byłam już w ostatnich klasach szkoły średniej zaczynało się właśnie nosić nowe długości - midi i maxi. Moja mama natychmiast podchwyciła temat. Dwa lata wcześniej, z wielkimi oporami kupiła mi na zimę modny, krótki, kloszowy płaszczyk. Płaszczyk z jedną warstwą watoliny nie wiele grzał i mama nie mogła przeboleć tego, że w mrozy muszę w nim chodzić. Ja też nie byłam z niego szczególnie zadowolona – nosiło się wtedy jodełkę, ten, tym czasem, zrobiono z tkaniny w drobną biało-szarą kaszkę. Musiałam go kupić, bo jodełek w moim rozmiarze, naturalnie, nie było...
Kolejną poważną sprawę stanowiły buty.
Do krótkiego, kloszowego płaszczyka dobrałam sobie szaro-srebrne śniegowce - nawet zgrabne i nie przemakające, ale przy mrozach bez grubych skarpet nie dało się w nich wytrzymać. Szczerze mówiąc, były to po prostu kalosze, tyle że ładniejsze od zwykłych czarnych gumiaków i tylko dlatego nosiły szumną nazwę: śniegowce.
Tak więc, mama postanowiła wraz ze zmianą mody wykosztować się i zmienić moją garderobę: płaszcz powinien być cieplejszy i dłuższy a buty normalne - wysokie, zimowe kozaczki.
Obie wybrałyśmy się do miasta na poszukiwanie tych rzeczy.
Zaczęłyśmy od płaszcza. O dziwo, znalazł się dość szybko – w drugim czy trzecim sklepie. Miał długość midi. Był w chabrowym ale niezbyt jaskrawym kolorze, lekko dopasowany w talii, z dużym kołnierzem z czarnego, sztucznego futra i takimi samymi mankietami. Do tego posiadał jeszcze ozdobne zapięcia na pętle. Dość gruba wełna i solidna spodnia warstwa gwarantowały, że nadaje się do noszenia przy niskich temperaturach. Pasował na mnie idealnie. Mama ucieszyła się z koloru materiału.
Bardzo dobrze – powiedziała. - Nie trzeba będzie ciągle oddawać go do pralni.
Nie było nad czym zastanawiać się – kupiłyśmy płaszcz.
Po tym zakupie poszłyśmy szukać jakichś butów. Wydawało nam się, że to już nie powinna być skomplikowana sprawa. W końcu, nie chodziło o nic szczególnego - chciałam zwykłe, wysokie, czarne, bo takie najlepiej pasowałyby do płaszcza. Co do ozdób nie miałam żadnych wymagań.
Obeszłyśmy całe miasto ale czarnych butów w żadnym sklepie nie było. Gorzej – nie było również butów brązowych w rozmiarze, który nosiłam. Z tym zakupem trzeba było trochę odczekać.
Do całej tej sprawy wróciłyśmy dopiero po tygodniu, gdy na dworze leżał już śnieg i chodzenie w starych kaloszach było na prawdę nieprzyzwoite. Okazało się jednak, że nie tylko my miałyśmy taki problem - z półek sklepowych w międzyczasie zniknęło to, co wcześniej na nich stało. Minęło jeszcze kilka dni, lecz nowa dostawa w niczym nie poprawiła sytuacji.
Trzeba będzie kupić cokolwiek, byle pasowało na twoją nogę – zdecydowała mama.
Łatwo było powiedzieć, trudniej zrobić – nic nie pasowało na moją nogę chociaż nosiłam typowy
rozmiar obuwia.
Wreszcie w którymś ze sklepów znalazła się jedna dobra para - o zgrozo, czerwona, z jakimiś dziwnymi klamrami z boku czyli szczyt złego gustu. Żeby chociaż te buty były wiśniowe.., ale nie – były intensywnie czerwone. Nie tak sobie wyobrażałam swoje zimowe ubranie. Chabrowy płaszcz i czerwone buty wydawały mi się najgorszym zestawieniem, jakie można sobie wyobrazić.
Mamie najwyraźniej było już wszystko jedno – bylebym miała ciepłe ubranie na zimę. Ja natomiast wiedziałam, że jeśli kupię teraz czerwone kozaki, to nie prędko dostanę nowe. Wahałam się, oglądając z niesmakiem w lustrze sklepowym wciągnięte na nogi obuwie. Zastanawiałam się przy tym - czy te klamry po bokach da się oderwać? Ostatecznie, zdegustowana doszłam do wniosku, że nie ma innego wyjścia – nic lepszego nie dostanę. Kupiłam to cudo. A mówi się, że człowiek ma prawo o sobie decydować...