Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-10-12 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3181 |
STRZAŁY AMORA
Małe dziewczynki od najmłodszych lat z przyjemnością słuchają bajek o pięknych królewnach i zaczarowanych księżniczkach, o których względy zabiegają szlachetni rycerze i możni panowie. Utożsamiając się z fantastycznymi postaciami z optymizmem patrzą w przyszłość, ponieważ bajki kończą się dobrze. Nad historiami, w których szalę zwycięstwa przechyla na swoją stronę sprytem i podstępem przysłowiowy „głupi Jasio” specjalnie nie zastanawiają się. To chyba bardziej przemawia do małych chłopców. Widać w takich historiach, że umowa jest umową i trzeba jej warunków dotrzymać a rozum czasami jest więcej wart niż majątek.
Ja i moja przyjaciółka nasłuchałyśmy się bajek w dzieciństwie sporo. Tak na prawdę jednak, pierwszym romansem, który odebrałyśmy jako autentyczny była opowieść o konfliktach, przyjaźni i miłości między Anną Shirley i Gilbertem Blythem – bohaterami powieści „Ania z Zielonego Wzgórza” Lucy Maud Montgomery. Uznałyśmy, że tak to właśnie w życiu jest – żeby mogła rozwinąć się prawdziwa miłość trzeba najpierw wejść w konflikt i znienawidzić wybranka. W innych układach uczucia będą fałszywe.
Obie zaczęłyśmy rozglądać się za jakimś obiektem, w którym można by ulokować uczucia. Gdybyśmy chodziły do tej samej szkoły, przyszłoby to nam pewnie łatwiej, bo co za problem na przerwie rzucić w kogoś książką. Chodziłyśmy jednak do różnych szkół. Dopiero po południu można było pójść na plac zabaw, usiąść razem na huśtawce i szeptem prowadzić narady. Z tych narad nie wiele jednak wynikało. Chłopców gotowych wejść w konflikt było sporo ale żaden nie pasował na przyszłego narzeczonego.
Jedyną osobą, która spełniała wszystkie warunki był chłopak Izy – przystojny, odpowiednio starszy, dobrze wychowany i z aparatem fotograficznym marki „Druh”. Co prawda, my byłyśmy dwie a chłopak był jeden ale to nam nie przeszkadzało – przecież wszystkie starsze dziewczyny podkochiwały się w nim w ogóle nie przejmując się Izą. Tak więc, zamiast zmierzać ku oryginalności postanowiłyśmy zrobić to, co inne - czyli otoczyć Andrzeja, bo tak się nazywał, adoracją. Narady na huśtawce służyły opracowaniu strategii postępowania. Szło o to, żeby zwrócił na nas uwagę. Jak na razie byłyśmy przez niego traktowane jak powietrze. Trudno z reszta dziwić się – chodziłyśmy dopiero do pierwszych klasach szkoły podstawowej.
Po pierwsze: ubierzemy się ładnie. Po drugie: przejdziemy się przed nimi, kiedy Iza z Andrzejem i inni będą stali w bramie. Może rzuci chociaż na nas okiem? - zaproponowała moja przyjaciółka.
Tylko jak tu ubrać się ładnie skoro o wszystkim decyduje mama?... Wyjściowego ubrania nie da przecież włożyć do zabawy na podwórku.
Tyle co można było w tej sprawie zrobić, to nie dopuścić, żeby wybrała to najgorsze.
Po to, by nie wdawać się w dyskusje na temat: co jest właściwe, a co nie - wymyśliłyśmy określenie
„chamskie ubranie”. W ten sposób wyrażana była nasza dezaprobata co do ubioru.
Stwierdzenie:
Nie włożę tego chamskiego ubrania! - oznaczało, że trzeba coś w zestawie
garderoby zmienić zgodnie z łacińską sentencją: de gustibus non disputandum.
Żeby dodać sobie powagi postanowiłam zabrać ze sobą torebkę. Według mnie, był to, co prawda przedmiot mało użyteczny, który tylko zawadzał ale za to dobrze wyglądał. Torebka niewielka, z lakierowanego plastiku i w chabrowym kolorze została wypchana świeżą trawą zerwaną na podwórzu, ponieważ nie miałam nic, co można by w niej nosić a pusta była za płaska.
Co do terminu przechadzki nie było problemu - Andrzej przychodził w każdy słoneczny dzień, bo wtedy najlepiej robiło się zdjęcia.
Musimy kupić jeszcze lizaki – pouczyła mnie koleżanka.
Po co?... - zdziwiłam się
Żeby mieć czerwone i błyszczące usta.
Rzeczywiście – czerwone lizaki przypominające dużą, podłużną landrynkę farbowały język i wargi.
Odpowiednio wyposażone czekałyśmy na właściwy dzień, walcząc z pokusą zjedzenia odłożonych lizaków.
Wreszcie właściwy dzień nadszedł – w bramie zebrała się grupa, do której najpierw dołączyła Iza a później przyszedł Andrzej. Wszyscy stali ze znudzonymi minami, wymieniając czasami między sobą jakieś uwagi. Widać było, że nikomu do niczego się nie spieszy.
Czym prędzej wydostałam się z domu przez tylne wyjście na podwórze, pobiegłam do przyjaciółki i poinformowałam ją, że właśnie jest sytuacja taka, o jaką nam chodziło.
Nie namyślając się długo wyciągnęła swojego lizaka z kredensu i wyszłyśmy na ulicę. Mieszkała za rogiem, toteż w tym momencie grupa stojąca w bramie naszych manewrów nie mogła zauważyć.
Pójdziemy naokoło – zadecydowała za nas obie. - Będziemy udawać, że idziemy na spacer. Zacznij już lizać lizaka, bo nie zdążysz ufarbować się. Musimy iść wolno i ładnie. Jak będziemy koło nich przechodzić to obserwuj czy on na nas patrzy. Ja nie mam odwagi gapić się na nich...
Obeszłyśmy sąsiednie budynki oblizując lizaki i odpowiednio wysmarowane wkroczyłyśmy na naszą ulicę. Było na niej pusto, nikt nie przechodził i tylko grupa młodych ludzi stała w bramie na jej końcu. Wolno zbliżałyśmy się w ich kierunku.
Pierwsza zwróciła na nas uwagę ta, która miała zwyczaj wysługiwać się brzydką Jadźką.
A wy dokąd idziecie?! - spytała od niechcenia.
Rzuciłam okiem na swoją towarzyszkę. Po jej twarzy błąkał się tajemniczy a zarazem chytry uśmieszek, za którym ukrywała tłumiony chichot.
My?... Idziemy do ogródka jordanowskiego – powiedziałam zatrzymując się.
Tą nazwą określałyśmy każdy plac zabaw.
A co tam masz w tej ślicznej torebeczce? - padło następne, kłopotliwe dla mnie pytanie.
Spojrzałam z zażenowaniem na przedmiot trzymany w ręce. Nie mogłam przecież powiedzieć, że jest wypchany trawą.
W torebce mamy kwiatki – wypaliłam jednym tchem.
Kwiatki? - zdziwiła się. - W torebce?...
Tak... Właśnie tak...
Popatrzyła na mnie jakoś podejrzliwie i nagle coś ją oświeciło:
Pewnie kradłyście na ogrodach?!
Teraz wszyscy z uwagą zaczęli przyglądać się nam. Moja przyjaciółka stała obok mnie nerwowo liżąc lizaka i z oczami wbitymi w ziemię.
Nie, wcale nie... Jeszcze dzisiaj tam nie byłyśmy – zaprotestowałam. - Na prawdę...
Machnęła lekceważąco ręką:
Dobra... Idźcie do tego ogródka... Nie będę przecież sprawdzać co tam chowacie...
Chodź – powiedziałam i ruszyłam przed siebie.
Wolnym krokiem doszłyśmy do rogu ulicy. Tuż za rogiem rzuciłyśmy się biegiem w stronę placu zabaw. Dopadłyśmy huśtawki i szybko wskoczyłyśmy na nią. Miała na tyle szeroką deskę, że można było całkiem wygodnie usiąść razem. Poza tym, nikt nas z niej nie śmiał spędzić, ponieważ byłyśmy dwie. Tutaj spokojnie dało się prowadzić rozmowę bez świadków – przy zajętej huśtawce nikt się nie kręcił.
- Ale byłby wstyd gdyby kazała ci pokazać co masz w torebce? - podsumowała całe zdarzenie przyjaciółka. - Po coś ty napchała do niej trawy? Tam się nosi lusterko, grzebień, chusteczkę do nosa,
portmonetkę, cukierki...
I co jeszcze? - spytałam – To za mało, żeby wyglądała na pełną.
No.., nie wiem. Powiedz lepiej czy Andrzej przyglądał nam się?
Zastanowiłam się:
Tak, przyglądał się... Wszyscy nam się przyglądali...
Ucieszyła się:
Teraz będzie już nas rozpoznawał. A jak będzie rozpoznawał, to coś jeszcze wymyślimy oprócz lizaków...
Przecież ty nie chciałaś nawet popatrzeć na niego! - przypomniałam jej. - Na pewno nic nie wymyślisz.
Przyzwyczaję się, a wtedy coś na pewno przyjdzie mi do głowy. Tylko częściej musimy spacerować i rzucać się w oczy.
Od tego momentu rzeczywiście zaczęłyśmy częściej spacerować przed bramą, w której zbierała się lokalna młodzież, tylko że nasze spacery na nikim nie robiły żadnego wrażenia. Ignorowali nas dokładnie. Za to my dostarczałyśmy sobie emocji związanych, najpierw z przedefilowaniem ulicą, a później z opowiadaniem historii osnutych wokół naszych spostrzeżeń i konstruowanych na zasadzie: co by było, gdyby...?
Zapędziłyśmy się w tym tak daleko, że któregoś razu, gdy wracałam ze szkoły – oczywiście sama, z tornistrem na plecach – i zobaczyłam piękną Kaśkę, Izę oraz Andrzeja stojących w naszej bramie – przerażona perspektywą spotkania z nimi, czym prędzej wbiegłam w podwórze, po czym zakradłam się do domu tylnym wejściem przez piwnice. Sama, w konfrontacji z tą grupą czułam się tak, jakby moje myśli były wypisane wielkimi literami na moim czole po to, by każdy mógł je odczytać.
Cała historia skończyła się jak nożem uciął, gdy Iza z rodziną przeprowadziła się do innego mieszkania. Nigdy więcej nie zobaczyłyśmy Andrzeja – przestał przychodzić na naszą ulicę. Wraz z tym wygasły wszystkie nasze zmyślane na jego temat historie.
Dalej siadałyśmy na huśtawce ale plotkowanie o innych osobach nie budziło już takich emocji.
Chłopcy, owszem, interesowali nas, jednak nie do tego stopnia co Andrzej.
W początkach lat sześćdziesiątych, gdy gwałtownie zaczęła rozwijać się telewizja, nasze fantazje poczęły krążyć wokół bohaterów oglądanych filmów. Oczywiście, kino też miało w tym swój udział – zwłaszcza to kolorowe. Obraz filmowy stał się źródłem wizerunków idealnych mężczyzn i idealnych kobiet. To skłaniało nas do szukania podobieństw w realnym świecie. Znanych sobie ludzi zaczęłyśmy określać nazwiskami aktorów. Był więc Gerard Philipe, Belmondo i Alain Delon. Nikt nie mógł pojąć o kim naprawdę rozmawiamy – nawet rodzice myśleli, że opowiadamy sobie filmy. Jednak większość chłopców i znanych nam z widzenia mężczyzn filmowej urody nie miała. Bardziej już kobiety potrafiły upodobnić się do znanych aktorek. My też zaczęłyśmy co raz bardziej dbać o siebie. Czerwone lizaki zastąpiły teraz pierwsze prawdziwe kosmetyki. Potrzebne nam były cztery rzeczy – krem, puder, czarna kredka i woda utleniona. Wszystkich tych akcesoriów początkowo używałyśmy bardzo dyskretnie – tak, żeby w domu i w szkole upiększenia nie rzucały się w oczy.
Woda utleniona w niewielkiej ilości dodana do tej, w której płucze się włosy, sprawiała, że nabierały one złotawego połysku. Zachwycone tym efektem systematycznie korzystałyśmy z tego sposobu i z miesiąca na miesiąc stawałyśmy się co raz bardziej rude. Ponieważ działo się to stopniowo i na przestrzeni dosyć długiego czasu wszyscy powoli zapominali o naszych naturalnych kolorach uważając, że rudziejemy od słońca.
Co do męskiej urody, to na szczęście szybki rozwój pop-kultury złagodził wymagania. Zwłaszcza kult brytyjskiego zespołu The Beatles i związana z tym beatlemania. Modne elementy garderoby oraz dłuższe włosy potrafiły bardzo skutecznie zatuszować różne niedoskonałości.
Tak czy owak, w naszym życiu ciągle nie chciał pojawić się ktoś, kto mógłby dorównać ideałowi z najmłodszych lat.
Moja przyjaciółka była tym poważnie zaniepokojona. Ciągle dopytywała się czy przypadkiem nie wpadł mi ktoś w oko? Domyśliłam się, że chętnie dołączyłaby do jakichś podchodów wokół upatrzonego obiektu. Wiadomo – we dwie zawsze raźniej, weselej i jest później o czym porozmawiać. Poza tym, w starym, dobrze już znanym schemacie postępowania człowiek czuje się pewniej.
Jej pytania nasiliły się, gdy zaczęłam chodzić do liceum. Ona dopiero za rok miała do mnie dołączyć.
Szkoła była duża i wydawałoby się, że w tak licznej grupie młodzieży musi się ktoś interesujący znaleźć. Niestety – nic nie wskazywało na to. Tym czasem Amor, który ciągle wokół nas krążył takiego odwlekania perypetii miłosnych już nie wytrzymał i na chybił, trafił strzelił ze swojego łuku. Na szczęście, w tym wypadku nie dotyczyło to mojej osoby. Gwałtowny wybuch miłości przyjaciółki do nowej nauczycielki języka polskiego wprawił mnie w niemałe zakłopotanie. Rozmowy na ten temat wydawały mi się głupie, męczące i pozbawione sensu. Nie znałam tej osoby i jakoś nie pałałam chęcią poznawania jej. Na spacer pod dom, w którym mieszkała mogłam się przejść, wierszy układanych dla niej mogłam wysłuchać ale nie budziło to żadnych pozytywnych odczuć. Co z tego, że nauczycielka była młoda, ładna i obdarzona chłopięcą urodą?... Miałam poczucie, że nagle coś cofnęło nas w rozwoju i zachowujemy się jak głupie dzieci. Postanowiłam po prostu przeczekać to. Wierzyłam, że za jakiś czas wszystko się zmieni.
Niestety, straciłam w tym momencie powierniczkę. Teraz już nie liczyłam na zrozumienie.
Amor, tym czasem nie zaprzestał swojej działalności – przyszła kolej i na mnie. Któregoś dnia przyznałam się przyjaciółce, że znalazł się ktoś, kto interesuje mnie nawet bardziej niż Andrzej.
Zakochałaś się?! - ucieszyła się.
Chyba tak, ale nic więcej nie mogę powiedzieć.
Wolałam nie ryzykować zwierzeń, by nie wypadły głupio i banalnie na tle wzniosłych uczuć do nauczycielki.
Czy ja go znam? - spytała
Możliwe...
W takim razie to na pewno jest Bodzio! - zawołała – Wiesz, on jest całkiem przystojny...
To nie jest Bodzio – przerwałam jej.
Nie?... Czyżby felczer z sąsiedztwa?... Zawsze tak dziwnie na nas patrzy jak razem idziemy.
Oszalałaś!!!
Tych insynuacji było cokolwiek za dużo. Cała przyjemność z powierzenia komuś tajemnicy prysnęła jak bańka mydlana. Poczułam się urażona. Nie rozumiałam dlaczego podejrzewa mnie o tak trywialne upodobania? Na koniec doszłam do wniosku, że sama sobie jestem winna – trzeba było nie mówić: „możliwe” na jej pytanie: czy go zna? Postanowiłam więcej na ten temat z nią nie rozmawiać. Może myliłam się - trzeba było jednak coś powiedzieć, ale ja milczałam jak grób a ona po jakimś czasie chyba uznała, że alarm był przedwczesny i o nic mnie nie pytała. Zostałam więc ze swoim problemem sama na prawie dwa lata.
Początkowo wszystko wyglądało bardzo romantycznie. Popołudniami chodziłam na lekcje rysunków do Domu Kultury. Tam już nikt o nic nie miał pretensji – można było przyjść z czarnymi kreskami wokół oczu i ustami pociągniętymi pomadką. W grupie, oprócz uczniów szkół średnich były osoby dorosłe, odnoszące się do młodszych po koleżeńsku i dalekie od wszelkich prób wychowywania kogokolwiek. Zajęcia odbywały się dwa razy w tygodniu w pracowni plastycznej. Panowała tutaj całkowita swoboda, jeśli chodzi o sposób pracy – nikt nikogo do niczego nie przymuszał. W każdej chwili można było zrobić sobie przerwę i wyjść na korytarz. Niektórzy palili papierosy, więc co jakiś czas schodzili na parter. Na ogół jednak wszyscy stali przy swoich
sztalugach rysując to, co zostało ustawione jako model.
Od czasu, do czasu prowadzący pracownię artysta przechadzał się między sztalugami, zaznaczał błędy na rysunkach i rozdawał papier do poprawek. W zasadzie, nie miał wiele do roboty, toteż chętnie gościł u siebie kolegów z innych pracowni, którzy zaglądali do niego na pogawędkę. Któregoś dnia pojawił się pan Zygmunt.
Wszedł, rozejrzał się dokoła a widząc szefa pracowni przy biurku na końcu sali, ruszył w jego kierunku.
Ooo! Zygmuś! - zawołał tamten na jego widok. - Dobrze, że zajrzałeś! Mam sprawę do ciebie!
Usiedli i zaczęli rozmawiać.
Stałam w sporej odległości od biurka ale ustawiona bokiem do niego sztaluga pozwalała czasami rzucić okiem w tamtą stronę.
Pierwszą rzeczą, jaka zwróciła moją uwagę, były włosy pana Zygmunta – nieco dłuższe od takich, które uważało się za krótkie ale porządnie przystrzyżone i rudawe, o złotawym połysku. Serce od razu zabiło mi mocniej.
Czyżby woda utleniona? - pomyślałam.
Zaczęłam uważniej przyglądać się.
Pan Zygmunt był mężczyzną nieco wyższym ode mnie i mocnej budowy. Na oko wyglądał na trzydzieści parę lat. Ubrany był zwyczajne, bez żadnych młodzieżowych udziwnień – popielate spodnie i czarny, cienki półgolf. Rozmawiając, często uśmiechał się mrużąc niebieskie oczy. Rozglądał się też po sali, jakby szukał kogoś wśród osób zajętych rysowaniem. To powstrzymywało mnie przed demonstracyjnym przypatrywaniem się mu. Gdyby był młodszy, pewnie zachowywałabym się inaczej, ale w tym wypadku czułam, że pewnych rzeczy nie wypada robić.
Po chwili obaj mężczyźni podnieśli się z krzeseł i wolno ruszyli do wyjścia. Po drodze zatrzymywali się przy niektórych sztalugach. Stanęli również za moimi plecami.
Całkiem niezłe – powiedział pan Zygmunt patrząc na zrobiony przeze mnie szkic węglem i zajrzał mi w twarz.
Jest parę błędów perspektywicznych ale lwi pazur widać – stwierdził z uśmiechem szef pracowni.
Ich komplementy i prowokujące zachowanie pana Zygmunta wprawiły mnie w zakłopotanie. Pewnie nawet zaczerwieniłam się.
Więcej komentarzy nie było. Wyszli na korytarz. Zeszli na dól na papierosa.
Kto to jest? - spytałam, gdy ochłonęłam z wrażenia chłopaka, który pracował najbliżej mnie.
Ten rudy?... Prowadzi zespół lalkarski. Jest ich dwóch, więc nie wiem czy to plastyk czy aktor.
Zespół lalkarski?... Czyli co? - dopytywałam się dalej.
Robią teatr kukiełkowy. Sami wszystko projektują, wykonują i grają. Przeważnie dla dzieci. Jak chcesz, możesz do nich przenieść się. To całkiem ciekawa pracownia. Też bym spróbował ale nie mogę. Po maturze będę zdawał na architekturę i muszę mieć dobrze opanowany rysunek.
Pokiwałam ze zrozumieniem głową. Zaimponował mi swoimi sprecyzowanymi planami na przyszłość. Nagle uświadomiłam sobie, że ten pierwszy krok w dorosłość wcale nie jest tak odległy i właściwie już należałoby zastanawiać się nad nim.
Póki co, moje myśli utknęły przy osobie pana Zygmunta. Postawiłam jeszcze parę kresek na przypiętym do deski papierze, odłożyłam węgiel i wyszłam na zewnątrz. Korytarz był pusty, więc ruszyłam na parter. Najpierw weszłam do toalety a później zajrzałam do kawiarni na dole. Nie
myliłam się – szef pracowni i pan Zygmunt siedzieli przy stoliku popijając kawę. Bliżej wejścia dwie dziewczyny od nas piły herbatę i paliły papierosy.
Podeszłam do bufetu, też zamówiłam herbatę. Z pełną szklanką w ręce zbliżyłam się do stolika dziewczyn.
Mogę się do was przysiąść? - spytałam.
Siadaj! - jedna z nich wskazała mi krzesło. - Zapalisz? - spytała, gdy zajęłam miejsce i wysunęła w moim kierunku rękę z paczką papierosów.
Nazywały się „Damskie”. Były cienkie jak słomki.
Zawahałam się. Nie paliłam, chociaż parę razy próbowałam. W końcu uznałam, że tak cienki papieros nie zaszkodzi mi i wzięłam.
Dziewczyny trochę starsze ode mnie wyglądały bardziej na młode kobiety, niż na uczennice – mocno umalowane, z natapirowanymi i pofarbowanymi włosami.
Ty pewnie jeszcze chodzisz do liceum... - powiedziała ta, która poczęstowała mnie papierosem.
Tak – potwierdziłam jej przypuszczenia.
O tym, że dopiero zaczęłam tam chodzić wolałam nie wspominać. Wiedziałam, że wyglądam na starszą niż jestem ale nie zamierzałam wszystkich o tym informować.
One, tym czasem, zaczęła opowiadać o swoich sprawach. Dowiedziałam się, że mają już za sobą maturę i właśnie poszły do pracy.
Praca to jest tylko chwilowo – zaznaczyła ta druga. - Latem będziemy zdawać do Studium Nauczycielskiego na wychowanie plastyczne.
Słuchałam ich, piłam herbatę, ćmiłam papierosa nie zaciągając się nim i zerkałam w interesującą mnie stronę.
A ty co masz zamiar robić jak skończysz szkołę? - spytała.
Jeszcze nie wiem – powiedziałam. - Chyba też pójdę na studia ale na takie, gdzie dam sobie radę. Na pewno nie na architekturę...
No jasne... - zgodziła się ze mną.
Tym czasem pan Zygmunt wstał od stolika. Zostawił naszego szefa samego i skierował się w stronę bufetu. Przechodząc obok nas uśmiechnął się.
Jak widzę, palimy papierosy... - zauważył.
Dziewczyny odpowiedziały na to kokieteryjnymi uśmieszkami. Zrobiłam to samo.
Pan Zygmunt podszedł do bufetu, uregulował rachunek i zniknął za drzwiami prowadzącymi na korytarz. My też dopiłyśmy herbatę i wróciłyśmy do pracowni. Po chwili przyszedł również szef.
Od tego dnia zaczęłam bardzo pilnie uczęszczać na lekcje rysunków. Żaden katar czy ból głowy nie były w stanie zatrzymać mnie w domu. Na wszelki wypadek kupowałam po drodze papierosy „Damskie” - mogłam nimi częstować starsze koleżanki, które z tego powodu chętnie zgadzały się na moje towarzystwo przy stoliku w kawiarni.
Pana Zygmunta widywałam często – przeważnie kręcił się po salach i korytarzach budynku albo pił na dole kawę. Zawsze miał mnóstwo spraw do omówienia z różnymi osobami. Oczywiście, zachodził również do pracowni plastycznej na jakieś narady z naszym szefem. Poza tym, nie wiadomo dlaczego nagle przyjął się zwyczaj, że drzwi pracowni lalkarskiej bywają otwarte na oścież i przechodząc korytarzem można zajrzeć do środka. Korzystałam z tego. Zaglądałam do niej pod pretekstem podziwiania nowych lalek.
Mówiliśmy sobie dzień dobry. Uśmiechał się do mnie, gdy spotykałam go na korytarzu, czasami nawet rzucił jakąś żartobliwą uwagę. Wyobrażałam sobie, że któregoś dnia wszystko ułoży się tak, by pan Zygmunt musiał usiąść razem ze mną przy stoliku w kawiarni. W takich okolicznościach rzeczą naturalną będzie nawiązanie dłuższej rozmowy, a to daje podstawę do zacieśnienia znajomości. Zazdrościłam mojej przyjaciółce, że nie ma takich problemów i zawsze może poleźć do tej swojej nauczycielki z jakimś nowym wierszydłem. Ja nie miałam żadnych
pretekstów, żeby wchodzić w bliższe kontakty z interesującą mnie osobą. Mogłam, co prawda odkryć w sobie nagle zainteresowanie teatrem kukiełkowym i zmienić pracownię ale to zostawiłam na później – jako ostatnią deskę ratunku. Na razie próbowałam w domu stworzyć coś interesującego. Miał to być obraz, który zwróci uwagę wszystkich na moją skromną osobę. Chciałam opracować temat do powtórzenia go w pracowni, gdy wreszcie szef pozwoli nam puścić wodze fantazji. Na razie uważał, że jest na to za wcześnie i trzeba skupić się na zasadach rysowania. Tym czasem, niektórzy rwali się do robienia bardziej wyszukanych rzeczy. Marzyły im się jakieś witraże i inne skomplikowane dzieła. Ja myślałam o stworzeniu czegoś, co mogłoby zastąpić wierszydło. Temat wybrałam trudny - tańcząca para w pięknym układzie choreograficznym. Jak na złość, nie wiadomo dlaczego, ciągle wychodził z tego rysunek rzeźby Wiery Muchinej i Borysa Jofana „Robotnik i kołchoźnica”, która to rzeźba od 1947 roku, gdy pojawiła się w czołówce filmu „Wiosna” stała się emblematem wytwórni filmowej Mosfilm.
Na takich i tym podobnych rozterkach upłynął mi cały rok szkolny. Zaczęły się wakacje a z nimi przerwa we wszystkich zajęciach.
Przyjaciółka, którą przyjęli do naszego liceum rozpaczała - nie będzie już widywać swojej nauczycielki języka polskiego ze szkoły podstawowej. Pocieszałam ją, że z wierszykiem zawsze może się do niej zgłosić albo wysłać tekst pocztą a później poprosić o rozmowę. W głębi duszy cieszyłam się jednak z tej odmiany. Liczyłam, że teraz wszystko potoczy się już normalnym torem i wreszcie będę mogła zwierzać się jej, a ona może nawet coś poradzi na moje kłopoty – byle tylko zaczęła myśleć jak każda dziewczyna. Ponieważ do Domu Kultury chodziła w ramach szkolnych zajęć na jakieś wystawy i konkursy chórów a pan Zygmunt kręcił się przy wszystkim, przypuszczałam, że będzie wiedziała o kogo chodzi. Jeżeli nawet nie zapamiętała go, to w każdej chwili mogłam odświeżyć jej pamięć, zapraszając na ciastko i herbatę w kawiarni na dole. Zależało mi na jej opinii co do osoby ale pod warunkiem, że myśli normalnie.
Wakacje upłynęły szybko. W ich trakcie na mojej drodze nie stanął nikt, kto mógłby wzbudzić jakieś zainteresowanie. We wrześniu, z początkiem roku szkolnego pojawiłam się na lekcjach rysunków opalona po słonecznym lecie, mądrzejsza o pewną liczbę przeczytanych książek i zdecydowana na śmielsze działania.
Naturalnie, pierwszą osobą, którą spotkałam na korytarzu był pan Zygmunt. Przywitał mnie radośnie, spytał jak tam samopoczucie po wakacjach, życzył sukcesów artystycznych w rozpoczynającym się roku i pobiegł schodami na górę do swojej pracowni.
Uszczęśliwiona, że wszystko idzie według starego schematu poszłam zajrzeć do kawiarni. Nikogo znajomego nie zastałam tam. Mimo to kawiarnia tętniła życiem. Stoliki okupowała grupa głośno rozmawiających ze sobą młodych ludzi. Byli z jakiegoś zespołu folklorystycznego. W ubiegłym roku nie widziałam ich tutaj. Teraz pewnie dostali do dyspozycji salę, bo niektórzy przebrani byli już do ćwiczeń – mieli kolorowe chusty, jakieś kapelusze i wianuszki.
Pomyślałam, że moje ubiegłoroczne koleżanki pewnie dostały się na studia i więcej już na lekcje rysunków nie przyjdą. Zamówiłam herbatę, usiadłam samotnie przy jedynym wolnym stoliku po czym zapaliłam papierosa „Damskiego”. Przyzwyczaiłam się do tego, że czasami palę. Gdy tak siedziałam myśląc o wszystkim i o niczym, w drzwiach znowu pojawił się pan Zygmunt. Podszedł do bufetu i poprosił o kawę.
Z wrażenia zakręciło mi się w głowie. Być może powodem zawrotu głowy był papieros ale nie tylko... Wreszcie zaistniała wymarzona sytuacja – mój stolik był jedynym wolnym stolikiem w całej kawiarni a trzy puste krzesła przy nim zdecydowanie rzucały się w oczy. Opuściłam wzrok i czekałam na dalszy rozwój wypadków, które nieuchronnie musiały nastąpić. Wtedy właśnie stało się coś czego nie przewidziałam – pojawiła się konkurencja.
Konkurencja była nieco starsza ode mnie, miała czarne włosy splecione w warkocz, rumiane policzki, piwne oczy i czarne szerokie brwi. Była mojego wzrostu, trochę tęgawa ale całkiem
zgrabna. Jednym słowem - typ wiejskiego dziewczęcia tryskającego energią i naturalną urodą. Należała do zespołu folklorystycznego. Na widok pana Zygmunta zerwała się z miejsca z okrzykiem:
Niech pan usiądzie z nami!
Podsunęła mu swoje krzesło, z sąsiedniego spędziła kolegę i z promiennym uśmiechem a także z roziskrzonym wzrokiem rozsiadła się obok. Niestety, wzrok pana Zygmunta był niemniej roziskrzony. Tym czasem, uśmiechnięte dziewczę coś szczebiotało zagłuszane przez innych. Pan Zygmunt wyglądał jakby wsadzono go na sto koni - zaglądał dziewczęciu w oczy, pochylał się w jego stronę, potrząsał złotą grzywą i mówił coś, czego nie było słychać. Cały ten widok nieodparcie przypominał scenę z „Wesela” Wyspiańskiego, w której pan Zygmunt gra rolę Pana Młodego. Przyczyniły się do tego najpewniej elementy strojów ludowych trzymane w charakterze rekwizytów przez członków zespołu folklorystycznego.
Zdegustowana tym widokiem szybko skończyłam herbatę, wstałam i wyszłam z kawiarni. To popołudnie spędziłam szkicując zamaszyście jakieś dzbanki ustawione na krześle i psując kartkę za kartką.
Chyba nie jesteś dzisiaj w dobrym nastroju... Stało się coś?... - zagadnął mnie szef pracowni.
Nie... Nic... - powiedziałam. - Koleżanka zdenerwowała mnie.
Wieczorem w domu nie mogłam skupić się na odrabianiu lekcji a później nie mogłam usnąć. Nagle pożałowałam, że mam rude włosy. Jemu najwyraźniej podobały się brunetki. Gdybym nie chodziła do liceum, pewnie następnego dnia byłaby wizyta u fryzjera i przefarbowanie włosów. Niestety, w szkole takich zmian nie dało się przeprowadzać z dnia na dzień – wszystko musiało odbywać się stopniowo i wyglądać naturalnie. Co najwyżej, mogłam zlikwidować grzywkę, która prawie spadała mi na oczy i zasłaniała brwi. Zrobiłam to następnego dnia rozdzielając włosy po środku głowy na boki. Ten drobny zabieg od razu został zauważony.
Dobrze, że zrobiłaś coś z tymi włosami – powiedziała polonistka. - Były stanowczo za długie. Tylko dlaczego pomalowałaś sobie brwi?...
Nie wiedziałam co powiedzieć. Brwi były naturalne. Bez sensu zaprzeczyłam jej a ona pewnie uznała, że zrobiłam sobie hennę i nie da się tego tak od ręki usunąć, więc nie domagała się, żebym poszła do łazienki zmyć rzekomy makijaż.
Moje starania, niestety, nie poprawiły sytuacji. Pan Zygmunt w widoczny sposób zainteresowany był dziewczyną z zespołu folklorystycznego. Faktem jest, że strasznie narzucała mu się. W każdej wolnej chwili szukała go po całym budynku, wciągała w jakieś flirty, wodziła za nim oczami, gdy zajęty był rozmową z kimś innym i bez przerwy uśmiechała się do niego. On, tym czasem nie miał nic przeciwko temu, przyjmując z aprobatą jej uwodzicielskie gierki.
W tej sytuacji nie pozostawało mi nic innego niż znienawidzić pana Zygmunta.
Jak sobie chce... - pomyślałam. - Nie będę robić z siebie idiotki i nie będę rywalizować z jakąś dziewczyną. Na dodatek taką, która według mnie ma pospolity wygląd.
Przestałam uśmiechać się do pana Zygmunta i na jego „dzień dobry” odpowiadałam z kamiennym wyrazem twarzy. Dało to tylko tyle, że nie usłyszałam już z jego strony żadnych żartobliwych uwag.
Moja koleżanka również przeżywała zawód miłosny. Ukochana nauczycielka w delikatny sposób pozbyła się jej odsyłając z wierszykami do miejscowego literata, który mieszkał w pobliżu.
Powiedziała, że jeśli poważnie myślę o pisaniu to musi mnie oceniać ktoś, kto dobrze na tym się zna – użalała się. - Jak miałam jej powiedzieć, że chcę ją widywać?...
Nie wiem... Narzucać się nie wypada. Jak napiszesz coś dobrego, to możesz
zadedykować to jej, wysłać i liczyć, że może sama odezwie się do ciebie – poradziłam bez przekonania.
W pracowni plastycznej przesunęłam się ze swoją sztalugą bliżej biurka szefa. Teraz, kiedy zaczęłam inaczej traktować pana Zygmunta ciekawiło mnie o czym toczą się rozmowy przy biurku?
Tak na prawdę chodziło o to – czy panowie wymieniają jakieś uwagi na temat tej czarnej dziewczyny?
Zmiana miejsca bardzo szybko przyniosła rezultaty. Najpierw dowiedziałam się, że trzeba ostrzec kobiety przed zboczeńcem, który wieczorami pojawia się w parku i demonstruje swoje wdzięki. To akurat nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia – do domu zawsze wracałam ulicą. O czarnej dziewczynie jakoś nie było mowy ale inna informacja spadła na mnie jak grom z jasnego nieba, wtrąciła w otchłań rozpaczy i spowodowała, że przepłakałam cały wieczór. Do jakiego stopnia byłam zdesperowana może świadczyć to, że swoje zachowanie w domu wytłumaczyłam otrzymaniem w szkole oceny niedostatecznej.
Niech krzyczą na mnie, niech mają pretensje... Bardzo dobrze... Będę jeszcze głośniej ryczeć – myślałam. - Teraz to już wszystko stracone. Pan Zygmunt przenosi się na stałe do Warszawy i nigdy więcej nie zobaczę go.
Jedna tylko rzecz pocieszała mnie – dziewczyna z zespołu folklorystycznego była w tej samej sytuacji co ja. Nie miałam pojęcia na ile zaangażowała się w ten flirt ale jedno było pewne – on wyjeżdża a ona musi zostać tutaj.
Po tym jednym, okropnym dniu zupełnie niespodziewanie uspokoiłam się. Nie mogłam mieć żadnego wpływu na bieg zdarzeń i dalsze rozpaczanie było bez sensu. Na dodatek, pan Zygmunt zajęty swoimi sprawami przestał włóczyć się po budynku a także schodzić na dół na kawę. Po miesiącu zabrał swoje rzeczy i wyjechał do stolicy. Dopiero wtedy przy biurku szefa naszej pracowni zaczęły toczyć się rozmowy na jego temat.
Temu to się udało – skomentował całą sprawę jego kolega z pracowni lalkarskiej. - Nawet szczególnie nie starał się... A tu człowiek kombinuje, robi co może i nic... Trzeba siedzieć na prowincji.... Żadnych perspektyw na zmianę.
Nasz szef nie wyglądał na specjalnie zbulwersowanego tą sprawą. Widocznie uważał, że tak to już jest – jednym coś proponują a innym nie. Zauważył tylko, że teraz Zygmunt będzie wprawdzie więcej zarabiał ale i więcej wydawał, bo przecież to stolica.
Minęło parę kolejnych miesięcy – dwa albo trzy – i nagle gruchnęła wieść: Zygmunt nie żyje, wypadek samochodowy.
Informację przyjęłam spokojnie – już wcześniej wiedziałam, że nigdy więcej nie zobaczymy się. Łez też nie było po co wylewać – jeden wcześniej przepłakany wieczór wystarczył. Nad dziewczyną z zespołu folklorystycznego nie zastanawiałam się. Jakoś niepostrzeżenie usunęła się na dalszy plan – może przestała tańczyć? Raz jeden spotkałam ją na ulicy, w pobliżu swojego domu. Wyglądała tak jak dawniej. Później ślad po niej całkiem zaginął albo też na tyle zmieniła się, że przestałam ją rozpoznawać.
oceny: bardzo dobre / znakomite
Ps. "Tymczasem" i "tym czasem" - to dwa bardzo różne w treści komunikaty :)