Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-10-28 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2691 |
BRAMA
Ktoś – nawet nie wiem kto, bo być może był to tak zwany głos wewnętrzny - powiedział, że wszystko mogłoby ułożyć się dobrze, gdybym w odpowiednim czasie wydoroślała.
Ta uwaga skłoniła mnie do zastanowienia się nad tym: co to jest dorosłość?...
Procesy biologiczne, jeśli nic ich nie zakłóci, biegną swoim torem i dorosłość sama przychodzi. Jest to ten moment, kiedy człowiek przestaje rosnąć w górę. Dorósł i koniec – ani jeden centymetr nie przybędzie mu już. Taki pozostanie do końca swojego życia – co najwyżej skurczy się albo przygarbi ze starości.
Proces wzrostu zatrzymuje się, mniej więcej, między osiemnastym a dwudziestym pierwszym rokiem życia. Wtedy dopiero powiedzieć można, że ma się do czynienia z osobą dorosłą.
Oczywiście, nikt tego indywidualnie nie rozpatruje i wszyscy w osiemnastym roku życia dostają dowód tożsamości potwierdzający ich dorosłość.
Sam proces dorastania zaczyna się jednak od momentu przyjścia na świat i wszystko, co rozwija się w naszej świadomości tkwi swoimi korzeniami w najwcześniejszych latach dzieciństwa.
Tak też było ze słowem: brama.
Zanim pokazano mi pierwszy obiekt, który można było określić tą nazwą, moje wyobrażenia na ten temat pochodziły z bajek. Wymyślałam sobie jakieś fantastyczne, bogato zdobione wrota, albo też uznawałam za bramę łuk tęczy rozpięty nad jeziorami. Dopiero starsza o kilka lat ode mnie dziewczynka, która przychodziła do naszego mieszkania, żeby pobawić się ze mną i przypilnować mnie, wyjaśniła mi, że brama to jest po prostu wejście na klatkę schodową.
Od tego momentu moja uwaga skupiła się właśnie na tym.
Było to miejsce spotkań towarzyskich, które odbywały się według ustalonego rytuału. Kto to ustalił – trudno powiedzieć? Zaczynało się od wyjścia jednej czy dwóch osób na klatkę schodową i ustawienia się w bramie przy drzwiach wejściowych. Drzwi, przeważnie zaczepione długim hakiem o metalowe uszko w ścianie, stały całymi dniami otworem. Z czasem, kiedy hak ułamał się, zastąpiono go solidnym brukowcem, który służył do blokowania. Miało to swoje racjonalne uzasadnienie.
W większości mieszkań przed południem gotowano obiad i wszystkie zapachy czuło się na schodach. U nas zawsze pachniało zupą a w sąsiedztwie – racuchami z jabłkami.
No więc, stały te osoby, które wyszły pierwsze w drzwiach, przyglądając się ludziom przechodzącym ulicą i czekając na pojawienie się przyjaciół lub wrogów. Głośna rozmowa na klatce schodowej przyciągała innych.
Co do wrogów, zazwyczaj nie chodzili tam, gdzie mieli jakieś porachunki. Czasami jednak pojawiali się w celu prowokacji – większą grupą, która wolnym, spacerowym krokiem przemierzała nieprzyjazny sobie teren. Do bójek raczej nie dochodziło – najwyżej do słownych zaczepek rzucanych od niechcenia przez ramię. Ostatecznym argumentem bywało niekiedy pogonienie z głośnym tupotem intruzów.
Czasami grupa towarzyska rozbijała się na dwie mniejsze rozstawione po dwóch bramach. Działo się tak wtedy, gdy starsi mieli jakieś własne sprawy i odpędzali młodszych. Trzecia brama, już za rogiem ulicy obstawiana bywała głównie przez lokatora-alkoholika czekającego na kumpli.
W tej sytuacji nikt nie mógł wejść na schody ani z nich zejść bez zwrócenia na siebie uwagi – dokładnie wiadomo było kto wchodzi i kto wychodzi.
Jedną z większych sensacji stanowiło nadejście Głupiego Jóźka. Gdy jego wysoka, bo prawie dwumetrowa sylwetka wyłaniała się zza rogu ulicy, wszyscy w bramie rozstępowali się i robili przejście zanim zdążył zbliżyć się do klatki schodowej. Jóźiek budził strach pomieszany z ciekawością.
O matko! Znowu idzie do nas... - jęczał syn sąsiadów. - Będzie chciał grać na
pianinie.
Spytaj go o coś. Zobaczymy co powie? - namawiali chłopaka pozostali.
Głupi Józiek nie mówił jednak nic szczególnego. Witał się, pytał czy któreś z rodziców jest w domu i czy może pójść na górę, żeby zagrać Szopena albo Schuberta?
Nie mogłam pojąć – dlaczego Józiek jest głupi?... Wypowiadał się rozsądnie i rzeczywiście bardzo dobrze grał. Zaczepki w postaci niemądrych żartów w rodzaju: „Niech pan powie co to jest czarne na czerwonym jedzie po zielonym?” - ignorował. Mijał nas i szedł na górę, a później słychać było jak gra. Jego głupota musiała tkwić w nim gdzieś głębiej...
U siebie w domu nie ma na czym ćwiczyć i dlatego przychodzi – tłumaczył się syn sąsiadów.
Stare baby utrzymywały, że Jóźiek zgłupiał od przeczytania zbyt dużej ilości książek. Widocznie nie umiały inaczej sobie tego problemu wytłumaczyć.
W deszczowe dni mało ludzi chodziło naszą ulicą – zmierzała prosto na błotniste przejście między ogrodami. W taką pogodę nie było po co sterczeć w progu i moknąć. Całe towarzystwo rozsiadało się wówczas na najniższych stopniach schodów.
W bramie można było stać dopiero od pewnego wieku. Ja należałam do tych najmłodszych, których istnienie zaledwie zauważa się i bez pozwolenia nie wolno im zabierać głosu.
Nie wszyscy jednak uznawali stanie w bramie za odpowiednie zajęcie. Chociażby Kaśka... Ona była inna.
Zawsze wyglądała jak słodki aniołek z kiczowatego obrazka – jasne, kręcone włosy, niebieskie oczy, okrągła świeża buzia, mały nosek i wdzięczna sylwetka pulchnej dziewczynki.
Swoim wyglądem odróżniała się od pozostałych, którym wiele brakowało do doskonałości – jakieś
chude, krótko ostrzyżone albo z warkoczykami, jak mysie ogonki, z prostymi lub prawie prostymi włosami, blade, piegowate czy śniade jak cyganki. To wszystko podkreślało jeszcze ubranie -
wyblakłe sukienki z materiałów tracących po pierwszym praniu kolor i zawsze wymiętych. Która nie chciała wyglądać, jak wyciągnięta psu z gardła, starała się jak najdłużej nigdzie nie siadać.
Kaśki ubrania wyglądały inaczej. Jej matka pracowała w hurtowni towarów przemysłowych, więc być może pochodziły stamtąd. Poza tym, często wyjeżdżała gdzieś i przywoziła córce prezenty.
Kaśka w bramie nie sterczała ale widywało się ją co dzień. Czasami wyszła na klatkę albo na dłuższą chwilę zatrzymała się idąc do domu, nigdy jednak nie wystawała tam godzinami. Piętnaście minut wystarczyło, żeby inni mogli ją popodziwiać.
W młodszym wieku jej popisowym numerem były majowe wyjścia do kościoła na procesję. Dziewczyny patrzyły z zachwytem na jej białą sukienkę dyskretnie ozdobioną srebrnymi świecidełkami i wianuszek na rozpuszczonych długich włosach. Po powrocie z kościoła zawsze stała jeszcze przez chwilę na ulicy rozmawiając z kimkolwiek, byle odwlec czas, kiedy trzeba będzie odwiesić najładniejszą sukienkę do szafy.
Później wracała do domu i słychać było jak ćwiczy grę na fortepianie. Wszystkim puchły od tego uszy. Czasami sąsiad z niższego piętra próbował zagłuszyć ją, waląc we własny fortepian. On też nie posunął się zbyt daleko w swoich umiejętnościach. Miał dobrze opracowany tylko jeden numer. Był to popularny wówczas szlagier Edith Piaf - „Milord”. Robiła się z tej gry na dwa instrumenty tak zwana kocia muzyka. Sąsiada ta zabawa dosyć szybko nudziła i po kilkunastu minutach przestawał, bo przecież nie umiał nic innego zagrać. Ten koncert przeważnie kończyła jakimś spokojnym, poprawnie wykonanym na pianinie utworem w mieszkaniu na innej klatce. Najlepiej słuchało się tego wszystkiego stojąc w bramie.
Kaśka miała dużą rodzinę – ciotki, kuzyni, na dodatek porozrzucani po całym mieście. Było gdzie chodzić, więc nie trzymała się tak jak inni swojego terenu. Parę zaprzyjaźnionych dziewczyn czasami zapraszała do siebie do domu.
Z czasem przyjaciółki zeszły na dalszy plan, ponieważ przy Kaśce zaczęli kręcić się adoratorzy.
Ma powodzenie – twierdziły sąsiadki widząc jak odprowadza ją do domu chłopak.
W naszej kamienicy nie tylko ona wyrosła na ładną pannę. Starsza od niej o dwa lata Iza z bladego,
piegowatego dzieciaka przekształciła się nagle w zgrabną dziewczynę z jasnym, grubym
warkoczem. Piegi jej, co prawda, nie zniknęły ale ograniczyły się do okolic nosa, co nadawało twarzy sympatyczny, trochę zabawny wygląd.
Iza bardzo dbała o siebie, tyle, że ubranie miała zwyczajne. Tak, jak wszyscy wychodziła na klatkę schodową, stała z innymi w bramie albo szła na spacer z Andrzejem, który po nią przychodził. Był to wyjątkowo przystojny brunet i jakby tego było mało, posiadał jeszcze aparat fotograficzny marki
„Druh”. Koleżanki Izy szalały z zazdrości widząc, jak odchodzą gdzieś razem, żeby porobić zdjęcia. Szczególnie jedna nie mogła tego przeboleć i posyłała za nimi Jadźkę – najbrzydszą ze wszystkich dziewczyn.
Idź i zobacz co oni będą robić? Potem wszystko nam powiesz. Jakby cię zauważyli i o coś pytali, to wytłumaczysz się, że matka posłała cię po pieniądze do znajomych. Rozumiesz... Pożyczyła im a teraz chce, żeby oddali, bo sama nie ma. Nikt nie sprawdzi - czy to prawda?
Jadźka początkowo protestowała.
Dlaczego ja?.. Kto inny nie może?...
W odpowiedzi usłyszała, że jej to już na pewno nikt nie będzie podejrzewał o jakieś zamiary wobec chłopaka Izy, bo on i tak nie zainteresuje się nią. Co innego, gdyby poszła inna dziewczyna... Iza mogłaby zorientować się, że to nie jest przypadek.
Zdruzgotana takim postawieniem sprawy, Jadźka z wściekłości bardzo dokładnie wypełniała polecenie. Możliwe, że wynikało to również z poczucia niższej wartości. Jej ojciec był
notorycznym pijakiem a niepracująca matka ciągle siedziała w kościele; do tego cały dom obwiesiła
obrazami Męki Pańskiej i Miłosierdzia Bożego. Z tego powodu ich mieszkanie wyglądało przerażająco i nie po katolicku. Można było zobaczyć to wieczorem przez niezasłonięte okna oświetlone brudnym światłem słabych żarówek. Ojcu nie dało się wybić z głowy picia a matce kupowania na targu ponurych dewocjonaliów niewiadomego pochodzenia – dlatego Jadźka musiała udowadniać koleżankom, że z nią jest wszystko w porządku.
Zdaje się, że jej podchody obracały się później przeciwko Izie, ale jak to dokładnie było – trudno powiedzieć.
Za Kaśką nikt nie chodził. Nawet jeśli któraś spytała ją, kiedy schodziła ze schodów – dokąd idzie taka wystrojona – odpowiadała krótko: do ciotki; albo: do kuzynki. Wracała później w towarzystwie chłopaka, który odprowadzał ją do domu.
Zmieniała tych chłopaków, jak rękawiczki, więc trudno było do któregoś przyczepić się. Dziewczyny z sąsiedztwa nie nadążały za tak szybkim obrotem sprawy. Nawet nie miały kiedy zapytać o imię adoratora, bo kolejnego dnia był już następny. Nikt nie wiedział też – gdzie ich poznawała? Nigdy nie stała pod najbliższym kinem – tak, jak inne dziewczęta w jej wieku, szukające okazji do zawarcia nowych znajomości – ani też nie chodziła z koleżankami na spacery po parku. Po prostu – miała swoje towarzystwo i to z wyboru, a nie z przypadku albo z konieczności.
Latem można było zobaczyć ich grupę na plaży miejskiej albo spacerującą po rynku głównym miasta. Odróżniali się od innych modnym ubraniem, beztroskim sposobem bycia i podkreślaniem własnej indywidualności. Kreowali siebie na wzór bohaterów Nowej fali w kinie francuskim. U nas określano takie towarzystwo jako bananową młodzież, co miało mieć negatywny wydźwięk, ale w gruncie rzeczy podkreślało tylko ich dobrą sytuację materialną. Mieli pieniądze na ubrania, na wakacyjne wyjazdy, na przesiadywanie w kawiarniach i chodzenie po kinach, na kupowanie płyt gramofonowych i organizowanie imprez w swoich domach.
Ojciec Kasi był urzędnikiem państwowym na wyższym stanowisku, więc rzeczywiście nieźle zarabiał.
Wiadomo było, że po maturze jego córka pójdzie na studia. Pytanie było tylko: na jakie? Nic jakoś do niej nie pasowało. Ta, która wysyłała za Izą brzydką Jadźkę nie mogła wytrzymać z ciekawości.
Spytajcie co ona ma zamiar robić po maturze? - namawiała inne dziewczyny. - Mi
nie wypada, bo zaraz powie, że wtrącam się we wszystko.
Rzeczywiście, wtrącała się we wszystko i dlatego coraz częściej szukała kogoś, kto ją wyręczy w tym.
Któraś w końcu zdecydowała się zadać Kaśce to pytanie.
Będę studiować muzykologię. Chcę w przyszłości pracować w rozgłośni radiowej –
Kaśka powiedziała to bardzo pewnym tonem.
Dziewczyny z wrażenia zaniemówiły. Żadna z nich nawet nie miała odwagi, żeby o czymś takim marzyć. Tak na prawdę, mało która liczyła na coś więcej niż zasadnicza szkoła zawodowa. Te bardziej ambitne chciały zdać maturę.
Oświadczenie Kaśki zostało przyjęte jako pewnik – oczywiście, że będzie pracować w rozgłośni radiowej, bo już od najmłodszych lat tak ją wychowywali, żeby robiła coś wyjątkowego. Aż dziwne, że wcześniej na to same nie wpadły – przecież ona nikim innym być nie może.
Od tego momentu dziewczyny o nic więcej nie pytały. Wszystko było jasne: będzie stroiła się, będzie żyła w zupełnie innym świecie, będzie obracała się w dobrym towarzystwie a one będą mogły tylko pochwalić się, że kiedyś była ich koleżanką z podwórka.
W atmosferze cichej adoracji Kaśka funkcjonowała ponad rok. Chodziła dumna jak paw, odzywała się w coraz bardziej manieryczny sposób i w bramie pojawiała się tylko wtedy, kiedy musiała nią przejść.
W mieście widywano ją teraz rzadziej – pewnie dlatego, że poświęcała czas na przygotowania do
zbliżających się egzaminów.
Uczyła się wspólnie z przyjaciółmi, którzy przychodzili do niej i przesiadywali do późnego wieczora. Wyglądało to tak, jakby Kaśka już była studentką.
Jak przebiegał jej egzamin maturalny, nikt nie dowiedział się. Przez cały czas chodziła uśmiechnięta i wyglądała na osobę, której nic nie sprawia trudności. Na koniec poinformowała nas, że maturę zdała.
Już następnego dnia po balu maturalnym zniknęła z pola widzenia – wyjechała wcześniej na egzaminy.
Tej to dobrze – stwierdziła Jadźka. - Potrafi się rozerwać... Nie to co my... Ciągle siedzimy tutaj.
Poczekaj, poczekaj... - powiedziała ta, która wysyłała ją za Izą. - Jej się też w końcu noga powinie.
Niestety, miała rację. Kaśka wróciła po tygodniu z kwaśną miną. Starała się unikać spotkań z towarzystwem z sąsiedztwa ale nie mogła usiedzieć w domu i musiała wreszcie wyjść na klatkę schodową.
No i co? Jak ci poszło? - Dziewczyny od razu rzuciły się w jej stronę.
Wzruszyła obojętnie ramionami.
Nie przyjęli mnie. Podobno mam nieodpowiedni głos... Za słaby. Trudno. Głosu raczej nie zmienię.
To na tej muzykologii trzeba mieć mocny głos? - zdziwiła się Jadźka.
Kaśka nic nie powiedziała tylko zmierzyła ją wzrokiem.
Chciała odejść, ale ta, która posyłała brzydką Jadźkę za Izą zatrzymała ją:
Słuchaj... Z tym głosem to nie masz racji. Jak chcesz, to pogadam ze swoim ojcem... Może załatwić ci pracę na kolei, w kasie biletowej na dworcu. Głos ci się od razu poprawi. Tam przez cały czas trzeba wrzeszczeć, bo przez szklane okienko nic nie słychać.
Eee... - Niedoszła pani redaktor machnęła ręką. - Taka praca to nie dla mnie. Teraz
będę zdawać na pedagogikę. Do egzaminów jestem już właściwie przygotowana... Nie ma problemu.
Powiedziała to i poszła.
Dziewczyny wyraźnie były rozczarowane. Spodziewały się zupełnie czegoś innego. Miał być to
sukces, a jeśli nie – to przynajmniej rozpacz. Za mało było w tym wszystkim dramatyzmu.
Jadźka pierwsza trzeźwo oceniła sytuację:
I tak będzie zadzierać nosa, jak pójdzie na jakieś studia. Tutaj na pewno ją przyjmą.
Dalsze wydarzenia potoczyły się bez żadnych rewelacji. Kaśka zmieściła się w czasie, zdała następne egzaminy, rzeczywiście została przyjęta a w połowie lipca wyjechała na wakacje.
Później zaczęła studiować. Nie minęło kilka miesięcy, jak znalazła sobie atrakcyjnego chłopaka, który zaczął regularnie przychodzić do niej. Razem uczyli się w domu, chodzili do czytelni a oprócz tego na studenckie imprezy.
Towarzystwo z bramy mrugało porozumiewawczo widząc ich razem.
Minął rok, później następny i jeszcze kolejny, ale w życiu Kaśki nic nowego nie zaszło.
Pewnie czekają ze ślubem aż skończą naukę – orzekła ta najbardziej dociekliwa.
Oczywiście, musiała w końcu o to zapytać.
Ślub? - zdziwiła się zapytana. - Nie ma żadnego powodu, żebym wychodziła za mąż.
To jest sympatyczny i przystojny chłopak ale...
Jak to?! - szczerze zdziwiła się dociekliwa koleżanka. - Przecież on jest chyba zakochany, skoro już ze trzy lata z tobą chodzi...
No, tak to może i wygląda... - Kaśka uniosła swoje niebieskie oczy w górę – Ale on
nie jest odpowiednim kandydatem na męża. Po prostu jesteśmy zaprzyjaźnieni i tyle.
Przecież nie pójdę na imprezę z koleżanką...
A dlaczego? - spytała któraś.
Bo z koleżanką chodzi się tylko wtedy, jak nikt inny tobą nie interesuje się, a mężczyzna, żeby ożenić się musi mieć odpowiednie dochody i nie może zaczynać swojego małżeństwa w okolicach zera finansowego.
No tak... Ze swojego punktu widzenia miała rację. Jeśli ktoś nie ma większych problemów – zaczyna stawiać wymagania.
My, niestety byliśmy kimś w rodzaju subkultury późniejszych blokersów - młodych ludzi uważających się za pozbawionych perspektyw, sfrustrowanych swoją sytuacją, dla których centrum życia towarzyskiego stanowiła brama. Kaśka była inna, lepsza od nas... Nie taka zgrzebna... Na naszym tle wyglądała na kogoś szczególnego ale to było za mało, żeby robić karierę taką, jaką sobie zaplanowała. Chyba zabrakło w jej otoczeniu ludzi, którzy mogliby wywindować ją tam, gdzie chciała się znaleźć. Ostatecznie dobiło ją małżeństwo, które miało być korzystne a tym czasem, okazało się nieudane. Jej nieszczęściem stały się wygórowane ambicje. Nie mogła przeboleć tego, że coraz bardziej upodabnia się do swoich sąsiadów, których młodość upłynęła na staniu w bramie. Wobec coraz liczniejszych niepowodzeń życiowych zaczęła w jej charakterze ujawniać się cecha, której wcześniej nikt nie dostrzegał. Była to zawiść. Nie można było pojąć - czego Kaśka zazdrości tym, którzy mają od niej mniej a ich życie wcale nie jest usłane różami?
Najwyraźniej zmierzała do czegoś, o coś zabiegała - tylko nie chciała albo też nie potrafiła sformułować w czym jest rzecz. Próbowała rozkręcić jakąś akcję o celu bliżej niesprecyzowanym, który ujawni się dopiero później. Wreszcie w tym co robi zaczęła przypominać, ni mniej, ni więcej, tylko atakującego wampira szukającego ofiary. Swoim dziwacznym, napastliwym zachowaniem zwróciła w końcu na siebie uwagę osoby uważanej za narzeczoną Bodzia.
O co właściwie tej kobiecie chodzi? - spytała któregoś dnia, gdy Kaśka z rzucającym się w oczy lekceważeniem, co wyrażała całą swoją postawą, minęła ich w bramie i popędziła w stronę kościoła na wieczorne nabożeństwo.
Czy ja wiem?... Badania trwają a zdania naukowców są podzielone... - odparł, jak zwykle, filozoficznie Bodzio.
oceny: bezbłędne / znakomite
Doskonała proza wspomnieniowa