Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-10-23 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 2879 |
URWANY ŚLAD
Najłatwiej jest stwierdzić, że życiem rządzi przypadek. Tak się wydaje na pierwszy rzut oka. W gmatwaninie najróżniejszych zdarzeń zachodzących przez całe lata niekiedy trudno jest odkryć logiczne powiązania między nimi. Często, dopiero patrząc z perspektywy czasu, odnajdujemy związki przyczynowo – skutkowe, które wcześniej uszły naszej uwadze.
Najczęściej dzieje się tak z braku informacji – przychodzą zbyt późno na to, żebyśmy mogli wpłynąć na bieg zdarzeń lub w ogóle nie przychodzą.
Gdy zastanawiam się nad tym, jak zlepić tę historię w całość, bo przecież pełno w niej luk, w myślach natychmiast pojawia się słowo, które oddaje chyba istotę rzeczy – fatum.
Fatum jest czymś, co ciąży nad człowiekiem ograniczając jego wolną wolę, kieruje skutki działań w jednym tylko, zgubnym kierunku i jest nieodwołalną decyzją bogów.
Następny problem to osoba pewnego chłopca a później mężczyzny, wokół którego nie wiadomo kiedy cała rzecz zaczęła się toczyć.
Łączyło nas to, że chodziliśmy do tej samej szkoły. Był przystojnym młodym człowiekiem starszym ode mnie o rok.
Dziewczyny plotkowały na jego temat – budził zainteresowanie swoim wyglądem, zachowaniem oraz ambicjami. Wcześnie zaczął angażować się w różnego rodzaju działalność artystyczną. Już wtedy widać było, że z biegiem czasu powinno to przekształcić się w profesjonalizm. Stwarzał wokół siebie młodopolską aurę – taki Przybyszewski... Nic więc dziwnego, że przyciągał uwagę.
Oczywiście, też rzuciłam na niego okiem – nie byłam przecież głucha i ślepa. Odnotowałam nawet fakt, że mieszka blisko mnie – gdzieś na sąsiedniej ulicy, w pobliżu kuźni, której właścicielem był człowiek znany mojemu ojcu i uważany przez niego za hochsztaplera. Kuźnię akurat dobrze zapamiętałam, gdyż w dzieciństwie w jej okolicach zrobiło mi się niedobrze i zwymiotowałam na ogradzającą ją siatkę, na co moja matka błyskawicznie zareagowała.
Natychmiast przestań! - wrzasnęła – Pan... - tu wymieniła nazwisko kowala – pomyśli jeszcze, że ojciec kazał ci tak zrobić!
Nie potrafię przypomnieć sobie: czy kuźnia istniała jeszcze w czasach, gdy chodziłam już do liceum? W każdym razie, nasz szkolny idol mieszkał w tamtych okolicach. Może, gdyby był młodszy o jeden rok i chodził ze mną do tej samej klasy, jego sprawy potoczyłyby się inaczej... Ale nie - chodziliśmy do innych klas.
Stwierdzenie faktu, że mieszka w pobliżu nie zmieniło mojego stosunku do niego – zbyt poważny, nieprzystępny i na pewno obraca się w towarzystwie podobnych do siebie ludzi. Opowieści o jakichś czarnych zasłonach, które ma w swoim pokoju też nie zadziałały pozytywnie, chociaż mogły być wyssane z palca. Wolałam tego nie dociekać i nie zaprzątać sobie tym głowy. Po prostu ten człowiek nie interesował mnie.
Tak więc idol dla mnie nie istniał. Ja dla idola, naturalnie, też nie istniałam.
Nie istnieliśmy dla siebie tak dalece, że późniejsze wszelkie informacje na temat jego działalności jako animatora życia kulturalnego, oraz na temat twórczości literackiej puszczałam mimo uszu.
Właściwie - co mi szkodziło sięgnąć po jakąś prozę czy tomik wierszy, których był autorem? Tyle rzeczy przecież czytałam... A jednak jakaś niewyjaśniona siła odsuwała mnie od tego.
Po wielu latach niewielki zbiór jego opowiadań wpadł mi wreszcie w ręce ale tylko dlatego, że któraś biblioteka likwidowała swój zużyty księgozbiór i sprzedawała stare książki po złotówce. Zanim zabrałam się do czytania, próbowałam znaleźć jakiś krótki opis albo recenzję. Znalazłam tylko jedną opinię wyrażoną przez czytelnika: „zbiór opowieści utrzymanych w chorym klimacie, pełnych niedorzeczności i idiotyzmów, którymi można by obdzielić niejedną schizofreniczną powieść..”
Nie zachęcało to do czytania. Mimo wszystko zabrałam się do sprawdzania zawartości książki. Autor w dłuższym opowiadaniu opisywał jakąś dziwną historię, której bohaterami była para – kobieta i mężczyzna. Mężczyzna pojawił się w pewnej wsi nie wiadomo skąd, zamieszkał u samotnej kobiety i zajął się oczyszczaniem jej pola z kamieni. Była to jego profesja. Wszystko rozgrywało się w prymitywnych warunkach i w ciężkiej, przygnębiającej atmosferze, łącznie z romansem tych dwojga. Nie powiem, że była to historia frapująca, niemniej jednak treść, z którą zapoznałam się zastanowiła mnie.
Opis tajemniczego zbieracza kamieni pasował do człowieka, którego znałam kiedyś. Było to tak, jakby ktoś pokazał mi wzór do zapamiętania. Dokładniej wyjaśnić tego nie potrafię. Stwierdzenie, że był to rasowy typ nordycki nie wiele wnosi, ponieważ ludzie mają również swoje cechy indywidualne. Nic więc dziwnego, że opis zainteresował mnie. Jednocześnie stało się jasne, że autor ze swoim bohaterem nie utożsamia się. Jego wygląd był całkowitym zaprzeczeniem wizerunku opisywanego mężczyzny – ciemne włosy i ciemne, skośne oczy. To pierwsze spostrzeżenie najpewniej skłoniło mnie do przebrnięcia przez całość opowiadania. Gdy dotarłam do ostatniej strony, właściwie byłam tak samo mądra, jak i na początku. Miałam nawet pretensję do autora, że złapał mnie na jakiś haczyk, wyjaśnił tylko tyle, że istnieją zbieracze kamieni o nordyckim typie urody i zamknął całość rozejściem się bohaterów.
Wtedy przyszedł mi na myśl wujek czyli brat mojej matki. Mieszkał przez pewien czas w pobliżu kuźni, o której wcześniej wspomniałam, a więc gdzieś w sąsiedztwie młodego wówczas literata.
Do wujka nie chodziliśmy – to on nas odwiedzał. Bez przerwy wyjeżdżał na jakieś inspekcje i idąc z dworca kolejowego zachodził do nas. Młodego literata jeżeli znał, to chyba tylko z widzenia. Literat pewnie zwrócił na niego uwagę, ponieważ był to starszy, przystojny i zadbany mężczyzna, po którym widać było, że nie pochodzi z prowincji. Tacy u nas rzucali się w oczy. Moja przyjaciółka, gdy pierwszy raz zobaczyła go, od razu stwierdziła, że wygląda jak Marcello Mastroianni. Według mnie raczej przypominał Elvisa Presleya.
A jednak historia o jakiejś walce z kamieniami skojarzyła mi się właśnie z nim, ponieważ pod koniec wojny, ranny trafił do oflagu w Niemczech skąd wywieziono go wraz z grupą podchorążych do pracy w kamieniołomach. Możliwe, że mój kolega szkolny rozmawiał z kimś na tego rodzaju tematy lub przysłuchiwał się jakiejś rozmowie. W późniejszych czasach, podobnie, jak mój wujek za kołnierz nie wylewał, nie wykluczone więc, że mógł być to nawet jakiś przewodni motyw rozmów przy kieliszku. Jeśli nie jego rozmów, bo wydaje mi się, że był wówczas za młody na poważne alkoholowe libacje, to być może mentorów i nauczycieli, których z pewnością posiadał.
To opowiadanie w sprawę kamieni niczego nie wniosło. Zresztą powstało chyba zbyt późno, bo dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych. Jego bohater samotnie błąkał się w polu i wykonywał jakieś magiczne zabiegi, o których narrator nie potrafił nic sensownego powiedzieć. Można by w tym miejscu zacytować fragment wiersza Wisławy Szymborskiej „Pukam do drzwi kamienia”.
Nie wejdziesz - mówi kamień. -
Brak ci zmysłu udziału.
Nawet wzrok wyostrzony aż do wszechwidzenia
nie przyda ci się na nic bez zmysłu udziału.
Nie wejdziesz, masz zaledwie zmysł tego zmysłu,
ledwie jego zawiązek, wyobraźnię.
Wujek o swojej przymusowej pracy w kamieniołomach przy mnie nigdy nie wspominał. Było jednak wśród fotografii rodzinnych jego zdjęcie, na którym stał z uniesionym kilofem w grupie innych mężczyzn.
Dałabym temu wszystkiemu spokój, bo sprawa była jakaś mętna, z trudem dająca się porządkować w logiczny związek, gdyby nie ta moja infantylna skłonność do sprawdzania wszystkiego.
Kilofa w domu nie było ale w szafie znalazłam solidny młotek. Odpowiednio do rozmiaru narzędzia wybrałam całkiem spory kamień z doniczki z kwiatami, gdzie miałam ich trochę nawrzucanych. Nie będę opisywać, w jaki sposób zabrałam się do przeprowadzenia swojego
zamiaru. Chodziło o rozbicie kamienia w trzech uderzeniach. Powiem tyle – wystarczyły dwa
pod odpowiednim kontem, by całkiem solidny, twardy kamień zamienił się w garść drobnych kamyków. Była to najdziwniejsza w moim życiu analiza literacka, jaką przeprowadziłam. Co do mojego szkolnego kolegi, to nie jest wykluczone, że na jego losy miał zgubny wpływ kowal-hochsztapler ze swoją kuźnią w pobliżu jego domu.