Przejdź do komentarzyFragment mojej książki
Tekst 3 z 6 ze zbioru: Pierdoły
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2013-11-26
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2746

Nadeszła ta noc. Po dwóch tygodniach przygotowań, obmyślania planów i stałej obserwacji nareszcie przyszedł czas ucieczki. Czułem jak otwierają się przede mną bramy wolności. Pełen nadziei patrzałem w sufit i nasłuchiwałem chrapania i ciężkich oddechów śpiących. Księżyc wskazywał może dwie godziny po północy. Nie miałem pewności, że wszyscy już zasnęli, dlatego podniosłem się z posłania powoli i cicho. Spojrzałem w stronę śpiących centaurów. Stały się niemalże niedostrzegalne przy tak słabym oświetleniu. Tak samo jak inni niewolnicy, którzy spali na podłodze, mocno przykryci ciemnymi kocami.

Podszedłem bliżej krawędzi ściany i zacząłem zmierzać ku odkrytej przeze mnie luźnej deski. Ostrożnie stawiałem kroki, aby nikogo nie nadepnąć. Byłem coraz bliżej. W myślach liczyłem kroki. Nagle ktoś wstał. Położyłem się szybko na podłodze.

Wyprostował się, po czym usłyszałem dudniącą o podłogę ciecz.

- Co ty do jasnej cholery wyprawiasz?! - krzyknęła jakaś postać, która wstała zaraz za poprzednikiem. - Wszystko na mnie leci psiamać!

- Przypomnij mi następnym razem, że mam ci wlać prosto do ryja. - powiedział równie głośno. - Teraz już za późno. - dodał z udawanym wyrzutem.

- Mówiłeś coś o wlewaniu? - warknęła groźnie jedna z postaci, po czym wymierzyła prawego sierpowego w szczękę mężczyzny, który upadł w półobrocie.

- Pieruny jasne! Stodoła się obaliła! - usłyszałem chrypliwy głos jakiegoś starca, który zapewne został zmiażdżony przez cielsko.

Kilka osób się poruszyło.

- Ktoś tu próbuje spać, głupcy! - warknął ktoś głośnym szeptem.

Wszyscy się uspokoili i ku mojej uldze położyli się z powrotem. Odczekałem jeszcze chwilę, po czym wstałem i bezszelestnie ruszyłem dalej. Po kolejnych pięciu krokach zatrzymałem się. Zacząłem jeździć dłońmi po deskach, szukając tej, która się rusza. Nie trwało to długo. Chwyciłem drewno w obie ręce i popchnąłem. Szpara była niewielka, a deski nie mógłbym jeszcze bardziej naciągnąć, gdyż pękła by z głuchym trzaskiem. Wsadziłem najpierw głowę. Zimne i świeże powietrze wypełniło moje płuca. Odczekałem jeszcze chwilę, aby wyparło pozostałości po ohydnym smrodzie z wewnątrz, po czym zacząłem przeciskać resztę ciała. Klatka piersiowa, przyjemnie chłodziła się na śniegu, a rany na placach rozdrapywał ostry koniec deski. Utknąłem. Ani w te, ani w te. Głowa i prawa ręka były na zewnątrz, reszta w środku. Zakląłem. Jeszcze by tego brakowało, żeby mnie tak strażnicy znaleźli. Co mi do łba strzeliło, że pcham się przez tą dziurę, pomyślałem. Zacisnąłem zęby i odpychałem się nogami, brnąc ku wyjściu. Koniec deski boleśnie jeździł mi po plecach. Coraz większa część pojawiała się na zewnątrz, aż po kilkunastu minutach męczenia udało mi się przecisnąć.

- To nie było inteligentne. - szepnąłem do siebie.

Rozejrzałem się bacznie po oświetlonej światłem księżyca okolicy. Z nieba gęsto spadały wielkie płatki śniegu. Widoczność nie była najlepsza. Wszystko tonęło w mroku i bieli. Nie miałem dużo czasu. Szybkimi krokami szedłem wzdłuż stodoły. Śnieg skrzypiał. Czujnie nasłuchiwałem innych dźwięków, ale wokół panowała głucha, nienaturalna cisza. Potrzebowałem broni. Gdzieś tu za rogiem powinien stać samotny strażnik. Wychyliłem skrawek głowy zza końca ściany. Stał tyłem do mnie. Rozglądał się niepewnie. W prawej ręce trzymał lance, a u boku spokojnie spoczywał miecz. Pod napierśnikiem miał grubą tunikę.

Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, jak na niego niepostrzeżenie skoczyć. Odległość była niebezpiecznie duża, aby zakraść się bezszelestnie, a w szerokich martesach to już w ogóle było nie możliwe. Przez dłuższą chwilę rozważałem inne opcje; wszystkie bez najmniejszego sensu. Ruszyłem po cichu do przodu. Nogawice szurały po powierzchni śniegu. Zbliżałem się powoli, mając przy sobie krótszą ścianę stodoły. Każdy krok wydawał mi się strasznie głośny. Serce waliło mi jak oszalałe. Zamarłem. Strażnik poruszył głową, ale się nie odwrócił. Wyczuwał moją obecność, był to znak do odwrotu, ale nie mogłem. Było już za późno. Znowu to samo. Ta sama chwila, z jaką spotkałem się razem z Sevi, wtedy też nie mogłem się wycofać. Ruszyłem dalej. Krok za krokiem byłem coraz bliżej i wtedy się obrócił. Zrobiłem trzy wielkie susy i skoczyłem na strażnika. Chwyciłem w locie wystawioną w moją stronę lancę i skierowałem ją w dół, po czym łokciem trafiłem w nos nieosłonięty hełmem. Strażnik puścił broń i cofnął się odruchowo o krok. Z nosa poleciała mu strużka krwi. Złapałem lance w obie ręce, po czym szybkim ruchem podciąłem mu nogi. Upadł na ziemię. Wyciągnąłem szybko miecz z jego pochwy.

- Niewolnik ucie...!

Zatopiłem ostrze miecza w jego szyi, a krew rozprysła się po białym śniegu. Wyjąłem miecz nie wycierając głowni, ruszyłem w stronę rynku. Obróciłem głowę i zobaczyłem pędzących na mnie innych strażników. Musiałam ich zgubić dopiero później ukryć się w tym wozie. Cholernie się bałem. Zacząłem biegać pomiędzy domami, aby zmylić przeciwników, którzy mimo śnieżycy biegi wciąż w takiej samej odległości. Nie widziałem nic oprócz białych płatków na tle ciemnej nicości. Biegłem na oślep i kląłem z cicha na chmury, które zasłoniły księżyc. Runąłem jak długi, wpadając w wielkie usypisko śniegu. Nie ruszyłem się.

- Ruszać się, gamonie! Macie go znaleźć! - Krzyknął ktoś przebiegający obok mnie z zgrają strażników.

Gdy blask pochodni zniknął z domem podniosłem zaśnieżoną głowę. Stukot zbroi był wszędzie, co uniemożliwiało mi wybranie bezpiecznego kierunku. Zdałem się na własną intuicję. Wstałem szybko nie otrzepując się ze śniegu, ruszyłem dalej. Dzięki pochodniom zaczynałem biec coraz to pewniej, gdyż ich światło zdradzało położenie strażników. Musiałem jednak uważać na żelazną klingę miecza, która odbijała się w świetle. Wóz z workami węgla, który z racji na zbuntowanych zbójów podróżował tylko w nocy i teraz ,,czekał`` na mnie przy wyjeździe. Przyśpieszyłem chcąc jak najszybciej dostać się do niego. Był nie daleko, naprzeciwko mnie. Już miałem wyłonić się zza domów i morderczo szybkim biegiem pognać ku wybawieniu, a wtedy za rogu wyskoczyło dwóch strażników bez pochodni. Przegrałem. Równie dobrze mogłem się już poddać, bo efekt byłby dokładnie taki sam. Nie obeszło by się bez szczęku mieczy. Koniec.

- Tu jest! - krzyknął jeden z nich, po czym rzucili się na mnie z uniesionymi mieczami.

Świadom swojej przegranej, podniosłem od niechcenia miecz, aby choć w walce nie stracić swojej dumy. Uderzyli w dwa miejsca naraz, więc umknąłem na prawo i wtedy zaatakowałem nieosłoniętą część lewej nogi. Poszło w więzadło. Strażnik poleciał na ziemię i darł się gorzej niż płeć przeciwna. Drugi przeciwnik stanął obok wijącego z bólu towarzysza. Nie widziałem jego twarzy; było za ciemno, ale nie zaatakował od razu, wahał się. Wykorzystałem to i odwróciłem się aby uciec. Myślałem, że uda mi się jeszcze umknąć, ale w raz zostałem otoczony. Wokół mnie było może z piętnastu strażników z lancami wystawionymi w moją stronę. Pochodnie oświetlały ich twarze i hełmy. W kręgu zostałem tylko ja i leżący strażnik.

- Rzuć to. - rozkazał ktoś, kto zbliżył się o krok z uniesionym mieczem.

Przez dłuższą chwilę nie wiedziałem co począć. Byłem świadom tego, że upór nic nie da i powinienem się poddać. Zabiłem strażnika, więc albo zginę tu teraz po cichu, albo z rozgłosem przy wszystkich mieszkańcach, którzy będą patrzeć jak wypruwają mi flaki. Kucnąłem i położyłem miecz na śniegu. Strażnik podszedł jeszcze bliżej, zanim zdążyłem wstać. Tylko na to czekałem. Lewą ręką chwyciłem garść śniegu i rzuciłem mu w twarz, po czym wziąłem miecz i skoczyłem na zdezorientowanego mężczyznę. Za bardzo mu zależało na tym, żeby przypisać sobie zasługę złapania mnie. Zszedłem z niego, ale dalej trzymałem miecz przy jego gardle.

- Ty to rzuć. - kiwnąłem głową w stronę ręki, która dzierżyła miecz, ale leżała tak jak jej właściciel na śniegu.

Posłuchał mnie o dziwo i odrzucił go od siebie. Teraz czekałem, aż jakaś lanca przebije mnie na wylot i zada mi szybką śmierć, nie taką jakiej mogłem się spodziewać po wyroku. Jednak gamonie czekali na mój ruch. Usłyszałem stukot kopyt i zobaczyłem odjeżdżający wóz. Tak zwany koniec końców. Uniosłem miecz. Wtedy jakiś strażnik ruszył na mnie z lancą i miał zadać śmiertelny cios, gdy ktoś inny uderzył mnie płazem miecza w głowę. Zakręciło mi się w głowie i przez chwilę miałem mroczki przed oczami, ale udało mi się nie stracić przytomności. Dostałem jeszcze raz.


martesy* - czarne spodnie o szerokich nogawicach; część gordyjskiego ludowego ubioru.


  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
"Pieruny jasne! Stodoła się obaliła!" ~~ wiesz oczywiście, że to jest najlepszy tekst w całej książce. Nie masz żadnych komentarzy to dodaje. ;-)
avatar
Co zachęca Czytelnika do przeczytania tego tekstu?

N I C

??

Autor zrobił wszystko, żebyśmy sobie takie jak ta pierdoły

(patrz nagłówki)

zwyczajnie darowali
© 2010-2016 by Creative Media
×