Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-12-01 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 2365 |
Opadał w głąb. Oślizgłe łapy ciemności wyciągały ku niemu rozczapierzone szpony, z których kapał bezbarwny atrament mroku. Myśl pchała jedna drugą, przypominając dzieciństwo, dorosłość, starość. Starość? Chwileczkę, przecież starości jeszcze nie przeżył!
Był w przyszłości, w studni czasu, która objęła jego postać, gdy stracił równowagę na krawędzi teraźniejszości w lesie Kroll. Różne legendy opowiadały o lasu owego dziwach, zwłaszcza dotyczące Płaczącej Wierzby. Wieszczką była ta stara wierzbina, kobietą zastygłą w żywocie drzewa. A strzegła portalu do czasów – niepozornej kamiennej studni, obrośniętej mchem i zarośniętej bluszczem, studni o dnie ginącym w niezbadanych ciemnościach.
Lot, a raczej spadek trwał już dość długo, by opadający przyzwyczaił się do szumu ciężkiego od wilgoci powietrza, omiatającego jego głowę i rozrzucającego w nieładzie długie do pasa, kasztanowe włosy. Powoli zaczęła go już nawet nudzić monotonia doznań i krajobrazów. W tym momencie jego uszu doszedł nowy dźwięk: szum wody. Gdzieś w dole, w niezbadanych ciemnościach płynęła wartko, wzburzając opary wilgoci. Zaraz też odczuł ją na własnej skórze, gdy z impetem wpadł w jej lodowate objęcia. Zamknęła się nad nim niespokojną taflą i napełniła płuca kolcami lodu. Zaczął nerwowo machać rękoma i wierzgać nogami, kopiąc ten atakujący go żywioł. Chciał zdusić w zarodku jego narastającą przewagę, a tymczasem sam został zduszony. Nie poddawał się jednak i w końcu trudy walki o życie zostały wynagrodzone: przebił głową czarną taflę i głośno zaczerpnął powietrza. A gdy to robił, spostrzegł, przez opuchnięte, przepełnione zimną wodą oczy, że znajduje się w wąwozie szarych grani.
Rzeka wyprowadziła go na światło dzienne, które z trudem przezierało zza ołowianych chmur. Pionowe ściany skalne wywoływały klaustrofobiczne uczucie, mimo że rzeka wzbierała na szerokości. Stopniowo jej wzburzony nurt zaczął zwalniać, wąwóz płycieć. Nieszczęśnik był zmęczony. Ledwo utrzymywał się nad powierzchnią i dziękował w duszy bogom, że nie napotkał żadnych katarakt i innych przyjemności, mogących znacznie zmniejszyć i tak już znikome szanse przeżycia. W końcu, gdy nurt osłabł na tyle, by nie rzucać jego ciałem według własnego widzimisię, zaczął powoli kierować się do skalistego brzegu, wysokiego teraz na niecały łokieć. Chwyciwszy się kurczowo zimnych kamieni, wyciągnął swe sflaczałe ciało z wody i opadł ciężko na twardy grunt.
- Kopnij go jeszcze raz, może w końcu się ocknie.
- Daj spokój, brzuch tak mu już potłukliśmy, że tylko zdechły by się nie ruszył.
- Mięczak jesteś! Daj, ja go obudzę. Chłop zapamięta moją nogę do końca życia.
Rozmowę przerwał miękki dźwięk uderzenia, po którym lekki wiatr poniósł jęk bólu.
- Widzisz? Ty i to twoje babskie serce.
Rozbitek, mokry jeszcze po walce z rzeką, złapał się niemrawo za brzuch, kaszląc jednocześnie wodą i bólem. Rozchylił powoli powieki. Skurczył momentalnie źrenice i skrzywił się. Świat dookoła palił jego wzrok jaskrawym blaskiem światła. No to koniec, pomyślał, umarłem.
- Co jest, kolego? Ciężka noc? – odezwał się ktoś znad jego głowy słowami szorstkimi od dziwnego akcentu.
- Jesteś bogiem? – spytał niepewnie. Odpowiedział mu gromki, szyderczy śmiech dochodzący z niejednego źródła. A więc było ich dwóch, dwóch młodych bogów, pastwiących się nad niewinnym ciałem elfa.
- No popatrz, Skaucie! A myśleliśmy, że będzie miał nas dość! – zawołał ten, którego uznał za boga. – Wariat, ma nas za swoje zbawienie! Nie ma tu Boga, durniu! Zapukałeś do niewłaściwych drzwi! – zwrócił się do leżącego.
Elf z trudem próbował zebrać swoje ciało z ziemi i chwiejąc się na klęczkach, rozejrzał wokół. Była czarna, bezksiężycowa noc. To, co uznał za wszechogarniającą światłość okazało się jedynie światełkiem ozdabiającym czoło jednego z osobliwie wyglądających mężczyzn. Obaj mieli krótko ostrzyżone włosy, ciemną szczeciną porastające okrągłe głowy, oczy przysłonięte ciemnymi, grubymi płytkami, i dziwne tatuaże na szorstkich od zarostu i wysuszonych policzkach, które podkreślał blask światełka jednego z mężczyzn. Ubrani byli w ciemne kaftany od brody aż po stopy, schowane z kolei w butach na wysokich podeszwach. Wyglądali co najmniej dziwnie, choć zaskakująco odpowiednio dla surowego krajobrazu, skąpanego w ciemnościach – płaskiego i monotonnie szarego.
- Nie jesteście bogami? – zapytał elf.
- No brawo! – odpowiedział mu tym razem drugi, o przyjemniejszym, łagodniejszym głosie. Także uśmiech miał mniej zawzięty i szyderczy od swojego towarzysza, ale za to dumny i twardy. Elf uznał, że z nim właśnie łatwiej będzie prowadzić konwersację.
- Powiedz mi zatem, przyjacielu, jak was zwą i skąd przybywacie – zwrócił się do niego, skłaniając lekko głowę.
Mniej przyjazny mężczyzna parsknął śmiechem i splunął w bok, drugi natomiast podszedł bliżej elfa i wyciągnął do niego dłoń, by pomóc mu wstać.
- Zwą mnie Skaut – odpowiedział. – Ale niech cię nie obchodzi skąd przybywam, zanim nie upewnię się, że jesteś z naszych.
- Hej, Skaut! Nie tak prędko! – wtrącił się drugi. – Może to szpieg Plugawych, albo inne jakieś paskudztwo. Spójrz tylko na niego, morda chuda jak śmierć, oczy jak u tych chinoli z bajek Twojego wuja, a uszy… Doklejane masz? – zagadnął elfa, wyraźnie zaintrygowany.
- Doklejane? – odpowiedział pytaniem całkiem skonsternowany przybysz ze studni. Złapał się za ucho i pomacał lekko przestraszony. – Nie, nie doklejane.
- Widzisz? To jeden z tych Plugawych – wywnioskował mężczyzna.
Skaut zmierzył elfa wzrokiem i niepewnie odsunął się od niego, wycierając dłoń w udo.
- Plugawy?! – oburzył się elf. – Bogowie, brońcie! Walczę ja z plugastwem wszelkim, nie zaś mu służę!
- Kim w takim razie jesteś? – spytał Skaut.
Elf obrócił głowę w kierunku jednego mężczyzny, potem zerknął na drugiego, nie mogąc uwierzyć w ich niewiedzę. Przecież każdy człowiek znał elfy. Żyli razem, dzieląc ze sobą miasta, wsie, ziemie, dole i niedole, a tu znalazło się dwóch takich, którzy pytają go czy ma uszy doklejane i o zgrozo, posądzają o służenie plugawym istotom zrodzonym ze zła.
- Jestem elfem, oczywiście.
Mężczyźni znieruchomieli, upodabniając się do pni drzew samotnych na pustkowiach. Nie było z ich strony żadnej ponad to odpowiedzi, więc przybysz zaczął się zastanawiać, czy dziwnym zrządzeniem losu nie ogłuchli, albo może nie usnęli na stojąco.
- Możecie zwracać się do mnie Asgold, jak wszyscy ludzie, którym wyjawiłem swe imię – dodał dumnie. Tym razem doczekał się reakcji: mężczyzna, którego imienia elf jeszcze nie znał, wybuchł głośnym, histerycznym śmiechem. Zaczął się krztusić i charczeć prawie jak w bolesnej agonii. Drugi zareagował z lekkim opóźnieniem w podobny sposób, choć bardziej kulturalnie.
- Elfem! – piszczał grubianin – Asgold! To ci dopiero żart!
- Żaden żart! – obruszył się elf.
- Elf! – nie mógł się opanować tamten. I miałby z tym problem pewnie przez długi jeszcze czas, gdyby jego rżenia nie zagłuszył przenikliwy gwizd dochodzący z oddali. Obaj mężczyźni zamilkli na ten dźwięk jednocześnie, wyprostowali się sztywno i zaczęli nerwowo rozglądać na boki. Ten, który dopiero co krztusił się własnych śmiechem zerwał się do biegu wzdłuż rzeki, w kierunku jej nurtu. Skaut chwycił mocno Asgolda za łokieć i pociągnął za towarzyszem. Biegli w milczeniu wybijając jednostajny rytm ciężkimi krokami, w których ginął odgłos lekkich stóp elfa. Przed nimi drgało światło niesione na czole jednego z mężczyzn. Jego blask znieruchomiał na chwilę, po czym skierował się ku szarej ziemi. Skaut i Asgold dobiegli w to miejsce i zatrzymali się lekko zdyszani.
- Masz klucz? – zapytał ledwo dosłyszalnym szeptem właściciel światełka.
- Ty go masz, Wilku – odpowiedział Skaut.
Mężczyzna nazwany Wilkiem, zaczął macać rozbieganą ręką okolice swojego pasa. Po chwili, ściskając coś w dłoni, pochylił się do samej ziemi. Szczęknęło głucho i pod nimi ukazał się smoliście czarny otwór szerokości nie większej niż ramiona roślejszego Skauta. Wilk, podpierając jedną ręką stalową klapę, wskazał głową czeluść towarzyszowi. Ten bez wahania, wciąż ciągnąc za sobą elfa, skoczył w jej głąb. Asgold nie zdążył nawet zareagować i całe szczęście, bo pewnie zechciałby wyrazić swoje zdanie na temat ściśle związany z jego osobą, a wyraźnie błahy dla mężczyzn. Życie bowiem było mu miłym i nie planował rozstania z nim przez najbliższe lata, jeśli nie wieczność.
Dziura okazała się dość płytka, tak więc zanim elf zakończył rozmyślania, ich nogi ugięły się od uderzenia z twardym podłożem, czemu towarzyszył głuchy dźwięk, jakby opadli na grube blachy. Zaraz dołączył do nich Wilk.
- Zamknąłeś? – zapytał go Skaut.
- Tak jest – odrzekł nerwowo tamten. – Jeden już wyciągał łapy, ale mu je uciąłem tym drobiazgiem – wskazał na chowany właśnie do kieszeni spodni mały srebrny pręt. – Ruszamy – dodał, zerkając na elfa.
Wilk prowadził ich dużym, okrągłym tunelem, o gładkiej podłodze, gładkich ścianach i suficie. Asgold wyciągnął rękę, by poczuć opuszkami palców ich zimno.
- To stal – wyjaśnił mu Skaut. Szli obok siebie, więc mogli swobodnie rozmawiać. – Jest piekielnie odporna na magmę Plugawych i humory Matki Natury.
- Dlaczego tak się ich obawiacie, tych Plugawych? – spytał elf. – Przecież wystarczy parę pomysłowo skleconych słów i trochę ziół, żeby przegonić je w niepamięć.
- Oddałbym własne życie za takie słowa.
Asgold zdumiał się. Odkąd pamiętał, plugawe stworzenia zrodzone ze zła czaiły się na życie czystych istot, ale żeby chować się przed nimi pod ziemię, niczym kret, to przekraczało granice jego wyobraźni.
- Czy ty wiesz w ogóle, czym są Plugawi? – Skaut odwrócił głowę w kierunku sąsiada i zdjął z twarzy płytkę zasłaniającą dotąd oczy. Zerknął na elfa źrenicami okolonymi ciemnymi tęczówkami, skrytymi w mrokach podziemi.
- Oczywiście! – odrzekł Asgold. – Orkowie, trolle, gobliny…
- Chyba w bajkach dla dzieci – przerwał mu mężczyzna. – Plugawi to zmutowani ludzie, którzy nie zdążyli skryć się przed szkodliwym promieniowaniem podczas eksplozji słońca. Mnożą się jak króliki i ostrzą zęby na nas, niezmutowanych. – Asgold słuchał tego z początku nie pojmując. Piekielna studnia czasu, pomyślał, gdy Skaut zaczął opowiadać mu o katastrofie z roku 2313, kiedy w samo południe dnia przesilenia letniego słońce zamieniło się w czerwoną kulę i wypluło swoje wnętrzności, rażąc Ziemię skondensowanym promieniowaniem UV, prowadzącym do mutacji żywych organizmów. Większość roślin i zwierząt wymarła, chyba że zdążyli je wyłapać zmutowani lub uratować ludzie.
- Tyle lat ludzie martwili się o efekt cieplarniany, o nadmiar dwutlenku węgla w atmosferze, o dziurę ozonową – mówił Skaut – a tu natura sama sobie z nami poradziła.
- Nie wiedziałem – Asgold zasępił się.
- Ale dość o nas – przerwał swoją historię mężczyzna. – teraz porozmawiamy o tobie.
Ostatnie słowa niosły ze sobą taką siłę, że elf choćby chciał, nie mógł się im sprzeciwić.
- Nie chciałem okazywać tego przy Wilku, ale wierzę ci – mówił Skaut. – Wierzę, że jesteś elfem. Mój prapradziadek był wariatem – uwielbiał literaturę fantasy przełomu wieku XX i XXI, zwłaszcza Tolkiena. Kolekcjonował nawet takie śmieszne plastikowe figurki, Gandalfów miał chyba z sześciu. I był święcie przekonany, że jednorożce kiedyś istniały. Mówię ci, skończony wariat.
Asgold nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć na te zwierzenia. Nie miał pojęcia, czym jest literatura fantasy, pierwszy raz słyszał o Tolkienie, którego imię uznał swoją drogą za bardzo osobliwe. Ten Gandalf musiał być chyba jakimś zasłużonym władcą, skoro doczekał się aż sześciu figur i to z jakiegoś dziwnego plastiku. A jednorożce, cóż… Przecież istniały.
Nieważne, że jego rozmówca był niespełna rozumu. W tym momencie najistotniejsze było to, że przyjął do wiadomości zdecydowany brak pokrewieństwa między elfem a plugawymi stworami, czymkolwiek w tym dziwnym miejscu były.
- Wiesz, co mnie w tym wszystkim martwi? – kontynuował Skaut. – Że to był mój prapradziad. I że pradziad był taki sam. A dziad, po tej przeklętej katastrofie, zachował po nim wszystkie te durne książki i nie wyrzucił aż do śmierci. Ojciec też jest taki sam. A ja – tu westchnął głęboko, ciężko. – Też, cholera, taki sam.
- To znaczy, że nie wierzysz w istnienie jednorożców? – zatroskał się elf.
- Chrzanić jednorożce! Chodzi o to… – zawahał się – O to, że nie wyrzucam tych książek.
- Hmm… Ja bardziej martwiłbym się jednorożcami.
Tunel schodził w dół, coraz głębiej i głębiej. Powietrze, które obejmowało ich żwawo maszerujące sylwetki stawało się coraz cięższe i gorętsze. Tak, jak do tej pory droga prowadziła prosto, tak teraz zaczęły się na niej pojawiać liczne zakręty, za którymi raz po raz znikała sylwetka Wilka.
- Więc, Asgoldzie – zagadnął Skaut po krótkim milczeniu. – Skąd się tu wziąłeś?
- Cóż, – zasępił się elf – mówiąc najprościej, ze studni.
- A prościej?
- Zacznę więc od swoich narodzin.
- Tempo, lenie! – przerwał im Wilk. – Bo nas kolacja ominie, a ja jestem głodny, jak wilk. Ty, chudzielcu, pewnie nie jadasz zbyt wiele, ale nasze mięśnie potrzebują baterii. Poza tym musimy przedstawić cię szefowi – zachichotał pod nosem.
- Cokolwiek sobie życzysz – odparł elf beznamiętnym głosem.
Przyspieszyli więc jeszcze bardziej. Asgold czuł, jak lniana, brązowa koszula lepi się do jego wąskich, choć muskularnych ramion, jak stróżki potu spływają po gładkich plecach – było gorąco. Włosy, zlepione w grube strąki, opadały mu na nagie, wilgotne policzki. Kroczący dziarsko obok Skaut nie okazywał żadnych oznak przegrzania.
- Gorąco tu jak w piecu – sapnął elf, ocierając czoło mokrą dłonią.
- To jasne! Jesteśmy przecież niedaleko jądra Ziemi.
- Bogowie, brońcie! – krzyknął przerażony Asgold. Stanął nagle i cały odrętwiały zagubił wzrok gdzieś przed sobą.
- Co jest grane, pajacu?! Ruszaj! – rozkazał Wilk. Ale elf nie postąpił kroku.
- Zdrajcy! – krzyknął zamiast tego. – Prowadzicie mnie w samą otchłań! Prosto do leża plugawych istot, którym czas niestraszny, ni śmierć, ni życie!
Mężczyźni popatrzyli na niego zaskoczeni.
- Prowadzimy cię jak najdalej od plugawych istot, idioto – odparł Wilk.
- Nie wierzę ci! Serce Ziemi rodzi same cienie i pył śmierci, a ogień z niego buchający parzy krwistym jadem! Nie postąpię kroku w tamtą stronę, pókim żyw!
- W takim razie zaciągniemy cię martwego – warknął mężczyzna i wyciągnął zza pasa sztylet – cienki, srebrny pręcik, ten sam, którym rzekomo pozbawił rąk Plugawego przed wejściem do tunelu.
- Chłopaki, dajcie spokój! – próbował załagodzić sytuację Skaut. Ale żaden z nich go nie słuchał. Wilk z furią w oczach wykrzywił twarz w obrzydliwym grymasie, ukazując rząd nierównych, żółtawych zębów. Spomiędzy nich sączył z sykiem falujące od gorąca powietrze. Zgiął kolana i niczym wielki, obrzydliwy pająk zaczął zataczać nerwowe kręgi wokół elfa. Ten z kolei stał niewzruszenie, obserwując przeciwnika zmrużonymi oczami. Skaut podszedł do rozeźlonego mężczyzny. Już wyciągał rękę, by w uspokajającym geście położyć ją na ramieniu Wilka, gdy ten skoczył ku Asgoldowi z dzikim wrzaskiem na ustach. Elf uchylił się przed ciosem idealnie wycelowanym w jego krtań. Poczuł na lewym policzku jedynie muśnięcie ciężkiego powietrza, które zawirowało od impetu ataku. Obrócił się na pięcie i nim zdążył nabrać tchu, już musiał znowu ugiąć się ku ziemi w ucieczce przed stalowym błyskiem. Wilk wylądował na ziemi po drugiej nieudanej szarży. Cwany jest, pomyślał, lustrując elfa od nagich stóp po czubek owalnej głowy, zwieńczającej drobny tułów. Spodziewał się, że poradzi sobie z nim raz dwa. Tymczasem tętno mężczyzny przyspieszyło, a pojedyncze kropelki potu na czole informowały o wzroście adrenaliny w organizmie połączonym systemem wentylacyjnym z zewnętrzną warstwą kombinezonu. Przełożył sztylet do lewej ręki, zważył i ruszył na stojącego spokojnie elfa. Ten, głęboko oddychając, skupił się na ruchach przeciwnika. Poznał już jego maniery: szybko, brutalnie, ale i precyzyjnie. Krótko mówiąc, bezbłędny morderca. Byłby świetnym Skrytobójcą, gdyby urodził się w innym czasie i przestrzeni. Ale Asgold dostrzegł pewną skazę w jego technice. Była nią broń zupełnie niedopasowana do masy mężczyzny. Nie mógł wyczuć jej na tyle, by doskonale panować nad atakiem. Tym razem było podobnie. Wilk zamachnął się, naskakując z góry na elfa. Celował w prawe oko. I ponownie nieważkość sztyletu wydłużyła zanadto jego ramię. Elf wygiął się nieznacznie w łuk i odbił od ziemi prawą nogą. W sprężystym skoku dosięgnął sufitu tunelu. Przebiegł po nim w pędzie, zataczając pętlę i wylądował za niczego się niespodziewającym Wilkiem. Uderzył krótko, płasko. Ogłuszony mężczyzna padł na stalowe dno tunelu z głuchym pacnięciem.
Wszystko to trwało niespełna minutę. Skaut śledził ruchy swego towarzysza, ale za elfem nie mógł nadążyć. Gdy ten powalił Wilka, był równie zaskoczony, jak sam powalony. Podbiegł do leżącego mężczyzny i próbował go ocucić.
- Poczekaj – szepnął elf, kucając przy nim. Wyciągnął rękę i położył ją na oczach nieprzytomnego. Wymamrotał parę niezrozumiałych słów, splecionych ze sobą w jedno i uderzył krótko i z wyczuciem w obie skronie Wilka jednocześnie. Jak na znak, mężczyzna ocknął się i wstał nerwowo. Pomacał kark dłońmi, zatoczył się parę razy i pobłądził wzrokiem w poszukiwaniu elfa.
- Ty! – sapnął, gdy udało mu się złapać ostrość wzrokiem. Ruszył chwiejnie ku Asgoldowi, wciąż ściskając w lewej ręce srebrny pręt.
- Opanuj się, Wilku! – warknął do niego zniecierpliwiony Skaut. – Nie widziałeś tego?! Zostaw chłopa! – uderzył mężczyznę otwartą dłonią w twarz, by trochę ocucić zapał towarzysza. Wilk przystanął, zbity z tropu. – Idziemy! – rozkazał Skaut, a do elfa dodał – przysięgam na własne życie, że tam, dokąd cię prowadzimy nie znajdziesz żadnego żywego Plugawego.
Pchnął rozeźlonego mężczyznę w dalszą drogę, a elfowi wskazał ją ręką. Szli w milczeniu, każdy zatopiony w ponurych myślach. Tunel, spiralnie teraz zwinięty, rozszerzał się stopniowo. Cienie w nim zalegające zaczęły rzednąć, ustępując matowemu światłu. Temperatura wyraźnie spadła – elf czuł to na skórze, powleczonej lekkim dreszczem. Zaskoczyła go dziwna zmiana w zachowaniu Skauta. Przed potyczką wydawał się rozmowny, zainteresowany przybyszem i nawet trochę przyjazny. Teraz zaległ na jego obliczu cień, jak te pozostawione w tunelu. A za tą powłoką pozostawał milczący i tajemniczy człowiek, skryty we własnym wnętrzu.
Raz po raz twarz Asgolda łaskotał podmuch ciepłego powietrza – mijali teraz liczne boczne tunele, ginące w mrokach stalowych podziemi. Światło dobywające się z czoła Wilka stało się zbędne, bo ze ścian tunelu dobywała się mleczna jasność. Droga nie prowadziła już spiralami w dół, a prosto w poziomie, tak że przed sobą dostrzegli ledwo zauważalny jasny punkt. Po paru krokach okazał się dwoma, a im bardziej się do niego zbliżali, tym wyraźniej Asgold dostrzegał ich dziwny kształt i blask. Jarzyły się bladoniebieskim światłem zamkniętym w okrągłych kulach utworzonych z drobnych srebrnych nici, tworzących misterną sieć. Zdawały się unosić w powietrzu, oświetlając stalową ścianę, blokującą drogę. Z czasem elf dostrzegł, że wiszą u niskiego sufitu na tkanych równie misternie sznurach.
Zatrzymali się pod ich zimnym blaskiem. Skaut zbliżył się do ściany, zarysował na niej wysoki na wyciągnięcie ramion łuk i naparł z całej siły. Rozległ się metaliczny szczęk wielu mechanizmów i ściana ustąpiła, ukazując ich oczom widok, który zaparł dech w piersiach elfa.
- Jakoś musimy sobie radzić, nie? – wymamrotał Skaut odsuwając się na bok i pozwalając zachwyconemu Asgoldowi objąć wzrokiem całą przestrzeń rysującą się przed nimi łąkami stalowych traw, poprzetykanych diamentowymi szarotkami, lazurytowymi goździkami i pirytowymi mleczami. Polami ciężkimi od pękatych kłosów kalcytowych zbóż. Lasami szumiącymi opalowymi koronami grafitowych drzew. Stalowymi domkami i jeziorami turkusowej wody, znad których unosiły się ku górze kłęby mlecznobiałej pary, osiadającej na lśniących minerałach i kapiącej z nich barwnymi, tęczowymi kroplami. Stamtąd trafiały do miriadów wyżłobień w agatowej ziemi i dalej, wąskimi, drżącymi strużkami z powrotem ku jeziorom. Wokół biegały roześmiane dzieci o czarnych jak węgiel włosach i takich też oczach, uganiające się za uciekającymi z podkulonymi ogonami kudłatymi psami, szarymi jak popiół. Gdzieś z oddali dało się słyszeć rżenie konia, z kępy drzew na agatowym wzniesieniu zerwało się stado droździków. Ich rdzawe boki zatańczyły blaskiem w błękitnym świetle tuzinów małych, okrągłych lampek. Światełka te wyglądały zupełnie jak gwiazdy, z tą jedynie różnicą, że wisiały znacznie niżej nad stalową ziemią.
Wielka, zdająca się nie mieć granic grota była ogromną, podziemną krainą ludzi kryjących się tu przed niegościnnym i niebezpiecznym światem zewnętrznym.
Zeszli szeroką ścieżką w dół, ku rozciągającej się pod nimi dolinie. Wzdłuż ich drogi zebrał się spory tłum ciemnych ludzi, śledzących każdy ruch dziwnego, wysokiego, bosego osobnika o spiczastych uszach, smukłej twarzy i długich jak u kobiety włosach. Jego jasna karnacja oświetlała skąpaną w półmroku ukrytą krainę. Mijali szare domy, bardziej lub mniej wystawne, wszystkie zbudowane na bazie prostokąta, o płaskich dachach i oknach z białymi framugami. Asgold nie pytał o nic, choć wiele cisnęło mu się na usta. Był nader pochłonięty podziwianiem widoku i rejestrowaniem wszystkich tych egzotycznych twarzy, szorstkich szeptów i dźwięcznych śmiechów, odbijających się echem od kopuły sklepienia. Ścieżka prowadziła ich prosto do największego ze wszystkich budynku, opalizującego rtęcią zamkniętą między dwiema szklanymi płytami ścian. Wokół niego rósł krąg topoli o popiołowych korach i opalowych liściach, zwieszających się ciężko ku ziemi w bezwietrznymi powietrzu. Budynek, rozmiarami i kształtem przypominający pałac, nie posiadał drzwi. W ich miejscu ziała czarna dziura kształtu wrót, zwieńczonych wysokim łukiem. Z wnętrza dochodziły liczne głosy.
Skaut wszedł pierwszy. Idącego jego śladem Asgolda pochłonęła chwilę później ciemność gęsta jak smoła. Wilk, kroczący z tyłu, marudził cały czas pod nosem, pomstując na elfa.
Po niespełna dziesięciu krokach doszli do drzwi, a przynajmniej tego domyślał się elf, bowiem mrok nie pozwalał niczego dostrzec. Skaut uruchomił jakiś mechanizm, który zadźwięczał melodyjnie i wrota uchyliły się zwolna, ukazując wielką salę. Jaśniała marmurem i diamentami, oświetlającymi obszerne, podłużne pomieszczenie z wąskimi oknami, surowymi w swej prostocie. Po obu bokach wnętrza ciągnęły się rzędy walcowatych, gładkich kolumn, pozbawionych jakichkolwiek ozdób, dzielących wnętrze na dwie nawy boczne i jedną główną, najszerszą, wyłożoną aksamitnym dywanem granatowej barwy. Tłumił kroki przybyszów, czyniąc ich obecność niezauważalną.
Na końcu pomieszczenia, po przeciwległej stronie, wokół długiego, marmurowego stołu stał tuzin mężczyzn, schylonych ku sobie i gorąco o czymś dyskutujących. Mieli na sobie szare stroje ze zwiewnych, nieznanych elfowi tkanin oraz wysokie czarne buty, takie jak te noszone przez Skauta i Wilka.
- Północne rozlewisko zajęte, – mówił jeden z obradujących, stojący do przybyszów tyłem – na południowym Hak odparł wczorajszego wieczora kolejny atak. O zachodnim nic nie wiemy, cholera jasna! – Salą wstrząsnął huk: przemawiający uderzył otwartą dłonią w blat stołu, drżąc z nerwów.
- Szefie, mógłbym? – wtrącił niski, krępy mężczyzna z twarzą naznaczoną paskudną blizną, ciągnącą się od lewej skroni, przez pusty lewy oczodół, aż po prawe ucho, ucięte w połowie. – Proponowałem wczorajszego ranka wysłanie eskorty. Może to jednak dobry…
- Nie! – przerwał stanowczo ten, który wymierzył sprawiedliwość stołowi. – Wrócą! Na pewno wrócą – zdawało się, że próbuje przekonać sam siebie.
Przez mężczyzn przeszedł dreszcz zniecierpliwienia.
- Syriuszu, – spróbował tym razem wątły starzec, stojący obok szefa – Wiem, że to twój syn i że nigdy cię nie zawiódł, ale czasy są coraz cięższe. Plugawi się mnożą, a im dni są cieplejsze i dłuższe, tym bardziej stają się natarczywi. Lada chwila słońce wypluje na nas kolejną porcję swoich flaków, słyszałeś, co mówił Rudy. Na zewnątrz naprawdę ciężko przeżyć. Twój syn jest tylko człowiekiem.
- Nie! – powtórzył Syriusz.
- Szefie… – odezwało się parę głosów, podnosząc głowy w kierunku pustych wrót. Wreszcie dostrzegli przybyszów, którzy zdążyli przybliżyć się do nich na odległość około pięciu sążni. Syriusz odwrócił się w tę stronę. Wąski snop bladego światła, z trudem przeciskającego się przez okna, oświetlił jego suchą, pokrytą siecią zmarszczek twarz.
- Synu, – westchnął, podchodząc do Skauta. – Co tak długo?
Skaut, lekko zmieszany, ale z wysoko uniesioną brodą, zerknął na obecnych mężczyzn z rady, jakby chciał z ich twarzy wyczytać wszelkie nowiny.
- Coś nas zatrzymało – odrzekł w końcu, odsłaniając elfa, który do tej pory pozostawał za jego plecami. Wilk w tym czasie, lekko skłoniwszy się Syriuszowi, wmieszał się w tłum radzących, by zasięgnąć wiadomości.
Syriusz zesztywniał i spojrzał ostro na Asgolda. Dostrzegł jego jasne oczy, mleczną cerę, osobliwe uszy, lniane odzienie, smukłe ramiona. Twarz mężczyzny, z początku szara jak popiół, rozjaśniała teraz. Pozostali zerkali na tę scenę nieufnie, gotowi do reakcji, gdyby takowa okazała się niezbędna.
- Nie jesteś Plugawym – bardziej stwierdził, niż zapytał szef.
- Nie – odparł spokojnie elf.
- Syriuszu! – odezwali się członkowie rady. Ale starzec podniósł tylko rękę w geście uciszającym, nie odrywając nawet spojrzenia od szlachetnego oblicza obcego.
- Jesteś elfem.
- Jestem.
Przez zgromadzonych przebiegł szmer wzburzenia. Co śmielsi wystąpili z grupy, by podejść bliżej obcego. Elf objął ich wszystkich wzrokiem. Przerażeni, zmęczeni, większość w podeszłym wieku, niczym cienie wtapiający się w blade wnętrze pałacu. Zakrztusił się w myślach słowem „pałac”. Toż to krypta strachu!
- A więc, więc – zająknął się Syriusz – to prawda. I jednorożce…
- Jednorożce też – przytaknął Asgold.
- Z całym szacunkiem, szefie! – oburzył się najstarszy – ten, który wcześniej uświadamiał swego pana o niebezpieczeństwie świata zewnętrznego. – Należałoby zachować więcej ostrożności! To Odmieniec! A wszyscy pamiętamy, jak skończyła się nasza ostatnia przygoda z Odmieńcami – Tu skłonił głowę przed Syriuszem w lekkim zakłopotaniu. Ostatnim Odmieńcem, czyli człowiekiem jedynie w części skażonym szkodliwym promieniowaniem, z którym mieli do czynienia była zmarła żona Syriusza. Zginęła po porodzie Skauta, rozlewając wokół ciała noworodka fioletową posokę swoich wnętrzności, które uschły w mgnieniu oka wraz z ciałem kobiety.
Szef wwiercił się w oblicze starca ognistym wzrokiem żalu i wyrzutu, ale nic nie odrzekł. Odwrócił się do elfa plecami i stał tak przez chwilę ze spuszczoną głową. Czas jakby się zatrzymał na moment, a kiedy znów zaczął biec, Syriusz wyjął zza pasa krótki, srebrny nóż, upuścił go na zimny marmur i przemówił:
- Stoję oto przed tym elfem, czy nim jest, czy nie, bezbronny, z plecami obnażonymi na atak. Niech to będzie wam znakiem, że ufam mu bezgranicznie! Nie po to przez lata pilnowałem wiedzy skradzionej przeszłości przez mych przodków, by teraz zwątpić w nią i zbezcześcić ich pamięć! – rozejrzał się po zmartwiałych twarzach obecnych. – Kto nie jest ze mną, niech wystąpi i stanie przeciwko mnie!
Nikt jednak nie ruszył się z miejsca, choć Wilk niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę, jakby wahając się z lekka. Skaut, z rękoma założonymi na piersi, bacznie obserwował swego ojca.
- Skoro sprawa została wyjaśniona, proszę was o opuszczenie Sali Obrad – rzekł Syriusz po chwili, przygniatając mężczyzn głębokim spojrzeniem oczu ciemnych, jak wnętrze studni czasu. Zebrani, chcąc, nie chcąc, bez słowa sprzeciwu skierowali się ku pustym wrotom. Jedynie najstarszy pozostał przy stole. – Ty również, Więźniu – zwrócił się do niego szef. Syna swojego przytrzymał jednak ręką.
Gdy echa kroków członków rady zamilkły, Syriusz odwrócił się na powrót do elfa i wskazał mu jedno z marmurowych krzeseł, stojących przy długim stole.
- Usiądź, proszę, elfie – rzekł głębokim głosem.
Asgold spełnił życzenie mężczyzny. Miało w sobie tę samą siłę, nie znoszącą sprzeciwu, jak pewne słowa Skauta, które ten skierował ku elfowi podczas drogi. Syn wodza stał z drugiej strony stołu, przyglądając się elfowi z uwagą. Ojciec jego zasiadł zaś na szczycie, oświetlony bladym światłem dochodzącym tu zza ponurych okien.
- Nie jest naszym zwyczajem przyjmowanie obcych bez przesłuchania, bez sprzeczek o racje i kilku dni w areszcie. Spróbuj to zrozumieć: żyjemy w trudnych czasach. Ostrożność jest niezbędna – elf przytaknął, wskazując na swą aprobatę. – Dlatego też, mimo szacunku, jakim darzę ciebie i twoją rasę, prosiłbym o parę słów wyjaśnienia. Nie rozkażę ci jednak, liczę natomiast na twoją wyrozumiałość – zamilkł, wyczekując odpowiedzi. Asgold zamyślił się głęboko i krótko. I zaczął:
- Obdarzyłem cię szacunkiem, panie, gdy tylko ujrzałem twe oblicze. Wyczułem bowiem, że mam przed sobą potomka dawnych władców ludzkich, zapomnianych przez swój ród. Wiedz zatem, że liczyć możesz na mą lojalność zarówno w sprawach mniejszej wagi, jak i tych najważniejszych. Nie uszło również mym uszom, jak wytwornym językiem zwykłeś zwracać się zarówno do swych poddanych, jak i więźniów.
- Nie jesteś nim – wtrącił Syriusz.
- I za takiego się nie uważam. Nie siebie jednak miałem na myśli. Nie wszyscy rodzą się wolnymi, a ci nawet, którzy zaszczytu tego doświadczyli, tracą go czasem za sprawą uczynków własnych, bądź nieszczęśliwych zrządzeń losu.
- Starzec, o którym zapewne myślisz więźniem jest własnych myśli, stąd imię jego, którym sam się obdarzył – wyjaśnił władca.
- Cóż opętało umysł tego biedaka? – zainteresował się elf.
- Cierpienie, przybyszu. Cierpienie nas, ludzi.
Elf zasępił się. Miał przed sobą prawdziwego władcę, potomka tego, w którego czasach żył po drugiej stronie studni. Tego, który władał ziemiami przylegającymi do lasu Kroll. Króla surowego, ale sprawiedliwego w swych osądach. Dumnego, ale zdolnego ugiąć karku przed prawdą. Całym sercem należał do niego, bowiem zawdzięczał mu życie. W przeszłości. A teraz również jego potomkowi tu, w przyszłości, która stała się dla elfa teraźniejszością.
Wstał od stołu i podszedł do Syriusza. Ukląkł przed nim i ozwał się tymi słowy:
- Wszedłem do twojego świata, panie, nieuzbrojony, nie mam zatem czego ci ofiarować na znak lojalności. Wiedz jednak, że składam oto przed tobą własne serce, byś kierował nim podług własnego uznania.
- Nie będę ukrywał, że cieszą mnie twe słowa, ale i wzruszają niezmiernie. Ciężkie nastały czasy, a my poszukujemy pomocy zewsząd. Takiej, jaką ty ofiarujesz nie oczekiwałem w najśmielszych snach. Przyjmuję ją jednak bez wahania i odwdzięczam się z kolei swoim oddaniem. Przyjmij proszę, na ten znak, ostrze moje, jako dar od Gwiazdy Na Niebie Mroku – i Syriusz ukląkł także przed Asgoldem.
Skaut przypatrywał się im lekko zaskoczony. Spodziewał się od ojca innej reakcji, przede wszystkim jednak nie myślał o tym, że ten własne życie powierzy nieznajomemu dziwolągowi. Zadrżała w nim duma. Nie śmiał jednak wyrazić swego niepochlebnego zdania. A nawet, jeśli w tej chwili to rozważał, nie zdążyłby. Drżenie jego dumy rozlało się bowiem na wnętrze pałacu. Zadrżały szyby w oknach, krzesła przy stole, lampy u sklepienia, światła dochodzące z zewnątrz. Gęste powietrze rozdarł ogłuszający grzmot. Zza ścian budynku ich uszu dobiegły krzyki ludzi.
Syriusz skoczył na równe nogi i zerknął znacząco na syna.
- Coście robili na zewnątrz?! – zawołał, przekrzykując chaos.
- Byliśmy na zwiadach. I znaleźliśmy elfa, nic więcej! – odpowiedział szybko Skaut, niczym na rozkaz. – Usłyszeliśmy w międzyczasie gdzieś z zachodu wrzask Plugawych i zwialiśmy do nory! Nic więcej! – Powtórzył, czerwieniejąc na szyi przez z wysiłkiem wykrzykiwane słowa ze ściśniętej krtani.
- A Wilk?
Skaut zaniemówił. Zawahał się wyraźnie, po czym krzyknął głosem bez nadziei:
- Zabił jednego!
Syriusz zbladł, całkiem zlewając się z marmurowym wnętrzem.
- Będziesz miał okazję dowieść swej lojalności prędzej, niż się spodziewałem – zwrócił się do elfa.
Wybiegli z Sali Obrad. Syriusz pokierował ich ku ukrytym drzwiom w ciemnym przedsionku. Za nimi oczom elfa ukazała się bogato wyposażona zbrojownia, pełna mieczy, włóczni, toporów, berdyszów, buzdyganów, maczug i innych, nie pomijając łuków i kusz. Wszystkie zdobione wielobarwnymi kamieniami szlachetnymi, stalowe lub metalowe. Poza tym trójkątne tarcze, szare jak popiół, tej samej barwy łuskowate kolczugi i takież hełmy, lekkie i na pierwszy rzut oka liche. Po dłuższych oględzinach elf dostrzegł w nich jednak rękę wprawnych płatnerzy. Niektóre z tworzyw nieznanych elfowi opalizowały w słabej poświacie blasku lamp, dochodzącego tu zza jedynego okna, głęboko osadzonego w dwuwarstwowej ścianie pulsującej rtęcią.
Syriusz chwycił w pośpiechu długi dwuręczny miecz, wiszący na środku przeciwległej ściany. Skaut sięgnął po podpierającą stojak na berdysze stalową kuszę.
- Tobie pewnie najbardziej pasowałby łuk? – zapytał elfa, rzucając mu długi, szafirowy, idealnie wyważony. Jego prosty kształt wchłonął się wręcz w dłonie Asgolda, przylegając ciasno do gładkiego naskórka. Zaraz też otrzymał kołczan lekkich strzał, o takich samych, szafirowych lotkach.
Do zbrojowni zaczęli przybywać liczni mężczyźni. Kłaniali się przed Syriuszem i w biegu chwytali broń, przywdziewali naprędce zbroje, by ochronić najbardziej wrażliwe na atak części ciała. Wyglądali w nich jak szare posągi dawnych wojowników, niższe jednak i bardziej krępe. Po chwili pomieszczenie zostało ogołocone z wszelkich przedmiotów ostrych choć na jednym końcu. Elf był zaskoczony sprawnością, z jaką ci mężczyźni przysposabiali się do bitki.
- Próbowaliśmy wszystkiego! – zawołał Skaut, źle interpretując zaskoczoną minę Asgolda. – Ogień, proch, w ogóle broń palna, nawet biologiczna, ale te sukinsyny mają to wszystko w nosie! Za to na zimną stal nie znalazły jeszcze sposobu! Widzisz, czasem najstarsze metody okazują się najlepsze! – skwitował z uśmiechem.
Kraj Niezmutowanych ogarnęły spazmy szaleństwa, chaosu i przerażenia. Tak spokojna, utopijna wręcz kraina, drżała teraz w posadach. Ludzie, jak mrówki w poruszonym kijem mrowisku, rozbiegali się na wszystkie strony, nie wiedząc, co się dzieje i gdzie szukać schronienia. Ich blaszane domostwa zdawały się teraz zaledwie domkami z kart. Do Syriusza podbiegł Więzień, ledwo łapiąc dech w suche piersi.
- Syriuszu, przyjacielu! – wołał, krztusząc się nadmiarem powietrza, wypełniającego płuca. – To oni! Plugawi! Widziałem jednego, jak zerkał na nas tym swoim paskudnym, zaropiałym okiem przez otwór wentylacyjny numer 1097.
- Wdarli się? – spytał szef, opanowany i niewzruszony od czubka głowy po opuszki palców u stóp.
- Nie, choć było blisko. Wilk zasłonił otwór wyjściowy z serii piętnastej, bo tam było już gorąco. Jednemu łapy urwał gołymi rękami.
- Zawsze wiedziałem, że w tym chłopaku jest siły co najmniej trzech mężów – przytaknął z uznaniem władca. – Możesz być dumny ze swojego pierworodnego.
- Będę z niego dumny, jak nie da się zabić.
- O to się nie martw. Mało kto z nas potrafi tak zabijać i unikać wrogów, jak on.
Ruszyli spiesznie, ramię w ramię, wzdłuż głównej drogi, ku grupie stojących w szeregach mężczyzn, oblegających w liczbie trzech setek szeroką łąkę, niedawno jeszcze szeleszczącą beztroskimi łodygami traw. Obejmowała swymi ramionami domostwa przywódców, stojące najbliżej pałacu. Za Syriuszem i jego starym doradcą szedł Skaut z Asgoldem u boku.
- Twój ojciec jest wielkim władcą – stwierdził elf, przerywając pełną napięcia ciszę, zaległą między nimi pośród hałasu dochodzącego zewsząd.
- Mój ojciec jest wielkim człowiekiem – odparł Skaut. – Wielkim władcą jest Więzień.
- Nie rozumiem.
- To on kształtuje decyzje ojca. I całe szczęście, służy nam całym sercem. Nie musimy obawiać się z jego strony zdrady.
- Nie myśleli o niej często znamienitsi od Syriusza – elf wypowiedział na głos swoje myśli, wracając wspomnieniami do własnego króla, pana elfów z Puszczy Él-Lorin, zdradzonego przez pierworodnego.
- Więzień nie może zdradzić – odrzekł na to Skaut. – Straciłby wtedy nie tylko honor, ale i syna.
- Zawiłe relacje wiążą was w tym małym królestwie.
- Małym? – oburzył się mężczyzna. – Widziałeś ledwie cząstkę jego potęgi. Cała Ziemia podziurawiona jest naszymi tunelami. Tworzą wielką pajęczynę – sieć, w której okami są miasta. Miałeś szczęście, że trafiłeś akurat tu. Możesz podziwiać bogactwo stolicy.
Dotarli do wojska, które gotowe do obrony natarcia, przypominało z daleka las szarych drzew. Cały czas przybywali nowi. Syriusz był bez przerwy zajęty.
- Posłałem po Jednookiego – poinformował go Więzień, gdy ten analizował mapę stolicy i przylegających do niej tuneli. – Powinien stawić się lada chwila. Przyniesie ze sobą wieści z prawego skrzydła.
- Dziękuję ci, Więźniu – odparł władca, nawet nie podnosząc wzroku. – Elfie, pozwól na chwilkę! – zawołał w kierunku Asgolda.
- Panie, – szepnął starzec w ucho Syriusza – chodzą plotki po ludziach…
- Tak? – szef zdawał się zaintrygowany, choć jego myśli całkiem były pochłonięte rozpracowywaniem drogi ucieczki cywilów w razie masowego ataku na miasto.
- Ludzie mówią, że Plugawych sprowadził tu ten elf.
Tym razem Syriusz oderwał uwagę od mapy. Spojrzał rozeźlony na swego doradcę.
- Wstydź się, Więźniu! – ofuknął go. – Nadstawiasz ucha bezsensownym gadaninom głupców, którzy wiedzą o Starym Świecie tyle, co kot napłakał! Nie życzę sobie, byś rozpowiadał podobne brednie!
Więzień, lekko zaskoczony, nie powiedział już nic na ten temat. Zaczęli więc rozprawiać o ewakuacji miasta. Po chwili podszedł do nich Asgold. Bez przerwy nosił teraz przy sobie ofiarowany mu łuk, przewieszony przez plecy na krzyż z kołczanem strzał. U lewego boku błysnął mu srebrny sztylet – znak lojalności władcy. Więzień dostrzegł ten blask i drgnął ledwo dostrzegalnie, zbity z tropu. Nie skomentował tego jednak.
- Zacznijmy od tego, – zwrócił się Syriusz do elfa – że chciałem cię gorąco prosić o wybaczenie, bowiem nie przedstawiliśmy się sobie w tym całym zamieszaniu.
- W sercu mym kryję pokłady wyrozumiałości, nie lękaj się zatem złości z mojej strony.
- Chciałbym teraz naprawić ten błąd, choć w warunkach mało odpowiednich. A więc, imię me Syriusz, jak zdążyłeś się już zapewne domyślić. Twoje zaś wydaje mi się brzmieć Asgold. Mam rację?
- Jak najbardziej – odparł elf z uśmiechem, urzeczony manierą władcy do posługiwania się starodawną mową.
- Mojego doradcę, Więźnia, już poznałeś. Jest moją prawą ręką i spodziewam się, że okażesz mu szacunek – postawa Syriusza była zupełnie inna, niż w pałacu, gdy ofiarowali sobie wzajem swe życia. Teraz władca był dumny i szorstki. Nieugięty. Wzbudzający respekt i bojaźń. I miłość. Zaiste, wielki człowiek, pomyślał elf. I władca również, za nim to bowiem, nie za Więźniem lud pójdzie na bitwę. Dla niego będą walczyć, dla niego, jeśli zajdzie potrzeba, ginąć. Ludzie zdolni są na takie poświęcenie tylko dla wielkiego władcy.
- Poprosiłem cię do nas, byś udzielił mi swych rad. Sprawdzę przy tym, ile są one warte. Jak widzisz, nasze miasto otoczone jest wielką, stalową kopułą. Chroni nas ona przed wszystkimi paskudztwami świata zewnętrznego. Fort Centralny jest tak ogromny, tak wysoki, że sięga szczytem do wierzchniej warstwy ziemi. Stamtąd to atakują nas właśnie Plugawi. Na razie wprawdzie tylko drażnią, ale niedługo już potrwa ten stan. Doniesiono mi właśnie, że nierozumny Wilk pozbawił życia nie jakiegoś tam mutanta, ale stryja ich wodza. Ich atak nie jest zatem bezpodstawny i aż wstyd przyznać się przed samym sobą, ale rozumiem ich i sam postąpiłbym pewnie podobnie. Podobnie, powtarzam, nie tak samo. Nigdy bowiem nie zaatakowałbym wroga znienacka, choćby nie wiem jak potężnego. – Zrobił krótką pauzę na głęboki wdech, po czym kontynuował:
- Kiedy kopułę budował mój dziad, wpadł na świetny pomysł. Marząc wciąż o dniu, w którym Plugawi przestaną zagrażać naszemu życiu, a Słońce uspokoi się na tyle, by nie drażnić naszych oczu śmiertelnie, kazał wznieść kopułę ruchomą, by móc złożyć ją w każdej chwili i otworzyć tym samym prawdziwe niebo nad naszymi głowami. Większość z nas nigdy nie wychodziła na zewnątrz. Prawie żadne dziecko nie wie, jak wygląda niebo – oglądają je jedynie w starych książkach, pamiętających jeszcze czasy sprzed katastrofy.
- Niestety! – kontynuował władca. – Dziad mój nie dożył dnia oczyszczenia Ziemi z tego piekielnego pomiotu. Ja też pewnie nie poznam beztroski dni bez śmiertelnych wrogów, czyhających na każdy błędny mój ruch. Chciałbym jednak zginąć, jeśli przyszedł na to czas, z czołem uniesionym odwagą, w walce. Nacierając, nie broniąc się i pierzchając. Chciałbym stanąć z całym tym plugastwem do bitwy na otwartym polu. Chciałbym opuścić kopułę, by ujrzeć ich paskudne gęby wykrzywione w grymasie strachu na widok naszej potęgi. Lękam się jednak o mój lud – tu Syriusz posmutniał, jego głos stracił na sile i wdarło się w oblicze władcy ziarenko zwątpienia. – Więzień radzi mi pozostawić kopułę, szykować się do odparcia ataku i czekać. Co ty powiesz?
Elf namyślał się dłuższą chwilę. Przytłoczył go trochę ogrom odpowiedzialności, jaka może na nim spocząć, jeśli Syriusz posłuży się jego radą. Pomyślał też o władcach ze swojego domu i o tych, których czyny zdobiły już jedynie stronice starych kronik.
- Nie pozwól, panie, by zaślepiła cię twa duma – odrzekł w końcu. – Że chcesz walczyć na otwartym polu, nie dziwota, ale zważ na swoich poddanych. Część z nich to bezbronne kobiety i dzieci. Poza tym, radziłbym nie wyprzedzać biegu wydarzeń. Domysły me prowadzą mnie ku wnioskom, że w tym dziwnym świecie zdarzały się już ataki Plugawych na was – krótkie, pojedyncze incydenty niewiele wnoszące do historii ludzi. Skąd zatem pewność, że tym razem nie jest podobnie?
Syriusz zamyślił się. Milczał przez chwilę, jakby ważąc niewypowiedziane słowa. W końcu zdecydował się uwolnić je z myśli:
- Istnieje pewna przypowieść. Legenda. Błahostka to mało ważna dla szarych ludzi. Powiedziane jest w niej, że pewnego dnia powitamy z otwartymi ramionami przybysza z obcej przeszłości i wtedy też nastanie kres dotychczasowego żywota naszego. Legną w gruzach wszelkie nadzieje wraz z ludźmi i miastami – zerknął butnie w niewzruszone oblicze elfa. – Tuszę, że ty właśnie owym przybyszem jesteś.
Asgold wysłuchał tego cierpliwie, choć zdawało mu się, że władca coś przed nim ukrył. Jakąś mało ważną dla ludzi, a kluczową dla elfa sprawę.
- Nie było mym celem sprowadzenie na was tych stworów, jeśli rzeczywiście ja za to odpowiadam. Zdaje mi się jednak, że legenda nie kończyła się na kwestii, którą mi ukazałeś.
- Owszem. Któż jednak jest zdolny przewidzieć kres legend, który zdaje się czasem rozmyty we mgle, skąpany w domysłach?
Rozmowę przerwało przybycie Jednookiego, którym okazał się jeden z członków rady, ten ze szpetną blizną na twarzy. Ledwo dysząc, padł na kolana przed swym panem. Schował głowę w drżących dłoniach i zawołał:
- Syriuszu! Przybyli! Nie znam ich liczby, ale mrowie ich! Zagarnęli szturmem prawe skrzydło! Ścierwojady, niszczą wszystko, co znajdą na drodze! Stal ich nie wstrzymuje. Biada nam wszystkim! To koniec!
- Wstawaj, głupcze! Nie marnuj sił i czasu na biadolenie, skoro nie stawiliśmy im jeszcze czoła! – zganił go Skaut, który cały czas towarzyszył ojcu. – Dlaczego mieliby się zatrzymać? Przecież wszyscy żołnierze stoją tu, w samym sercu kraju i nie kiwną palcem nawet, żeby ratować nasz świat!
- Hamuj język, synu! – oburzył się Syriusz. – Ruszą, gdy im rozkażę!
- Do tego czasu Plugawi obrócą nas w popiół! – odwarknął Skaut. Stracił całe swoje opanowanie i zdawał się teraz promieniować esencją nienawiści, którą wzbudziła w nim świadomość nadchodzących wrogów, morderców matki. Asgold przyglądał mu się i zaskoczony przemianami, jakie zachodzą w tych na pierwszy rzut oka słabych ludziach, poczuł strach. Pomyślał bowiem, że gdyby to z nim, nie z Wilkiem, zdarzyło mu się potykać w ciemnym tunelu, najpewniej nie stałby teraz przed Syriuszem cały i żyw. Zatęsknił do świata, który zostawił po drugiej stronie studni. Piekielna ciekawość przywiodła go w samo serce jakiejś potwornej wojny między istotami tak mu odległymi, że prawie niezrozumiałymi. Był tu tak krótko, a zdawało mu się, że tygodni kilka, tyle rzeczy naraz miało miejsce. Nie myślał też jeszcze o tym, jak wrócić. I sam przed sobą przyznawał się, że myśli niechętnie, bowiem nie znał drogi prowadzącej do innych czasów w innej czasoprzestrzeni. Studnia prowadziła tylko w dół – w górę nie prowadziło nic, chyba wiara jedynie.
- Nie zamierzam sterczeć tu jak tchórz, bezczynnie patrząc na Plugawych, mordujących ludzi! Niech sobie Więzień drży ze strachu, niech Asgold rzuca swoimi durnymi radami, mnie nie powstrzymacie! – Zawołał syn władcy i uniósłszy trzymaną w dłoni kuszę nad głowę, zawołał do wojska, stojącego teraz przed nimi w liczbie pięciu setek. – Poprowadzę za sobą każdego, kto sądzi podobnie i nie trzęsie portkami na myśl o sprzeciwieniu się władcy! Na śmierć! Walczmy, póki jeszcze nie wydarli nam Fortu!
- Skaucie, to zdrada! – oburzył się Więzień.
- Nie jest zdradą walka o życie ludzi – stwierdził w zamyśleniu Syriusz. – Dobrze więc! – zawołał do szarych posągów. – Przysposabiać się do walki!
Z różnych stron miasta nadbiegali teraz posłańcy na zdeptane setkami ciężkich butów błonia, przynosząc ze sobą wieści o poczynaniach Plugawych w najbliższych okolicach Fortu Centralnego. Grzmoty, dochodzące ze szczytu kopuły, ucichły chwilowo. Skaut, wraz z przybyłym Wilkiem oraz Asgoldem skorzystał z chwili spokoju i posilił się w Sali Obrad, znajdującej się najbliżej wyjścia z pałacu. Za strawę służyły im dziwne korzonki o różnych smakach, wśród nich wędzonej kiełbasy, smażonej ryby, pieczonej wieprzowiny, ziemniaków i pomidorów w śmietanie.
Do Sali co chwila ktoś wbiegał, rzucając w pośpiechu parę słów oznajmujących, jaka sytuacja panuje w okolicy. Tak więc przybył Hak, rosły mężczyzna o grubych brwiach, porastających wyraźne łuki brwiowe i powiadomił o upadku południowego rozlewiska i szarej armii Syriusza, która nie zdążyła dotrzeć na czas, a później została rozgromiona przez wrogów, rozpełzających się na wszystkie strony niczym macki ośmiornicy. Nie kierował nimi żaden taktyk. Parli przed siebie, myśląc jedynie o soczystej krwi, w nieładzie przemierzając zakamarki królestwa Niezmutowanych. Ale były ich dziesiątki tysięcy, czym zdobywali przewagę nad ludźmi. Pojawiło się także dwóch bliźniaków o białych włosach – albinosów w tym mrocznym świecie. Oni z kolei nieśli ze sobą wieści dodające otuchy: przy wyjściu numer 137 zaatakowali znienacka grupę trzydziestu siedmiu Plugawych i pobili ich na miejscu. Zatrzasnęli klapę prowadzącą na zewnątrz i zaspawali jej zawiasy – teraz była już bezużyteczna, ale i nie mogli wedrzeć się przez nią zmutowani. Z kolei z pozostałych miast ludzkich, rozmieszczonych wokół Fortu Centralnego na wzór okalających go pierścieni, coraz większych i większych, przybywali zwiadowcy, poruszający się na małych, płaskich jak deska płytach z jedną pionową rączką, rozwijających prędkość światła – tak zwanych szperaczach. Wieści z innych miast znacznie uspokajały mieszkańców Fortu. Nigdzie bowiem nie dotarł jeszcze ani jeden Plugawy. Syriusz nie popadał jednak w euforię. Znał już metody ataku tych potworów. Nie jedną bitwę przeżył, czy to bardziej, czy mniej znaczącą, zawsze jednak pozostawiającą w jego pamięci głęboką rysę. Plugawi atakowali serce, a gdy całkiem przejmowali dzięki niemu władzę nad krwiobiegiem ludzkiego kraju podziemnego, wypływali z niego niczym krew tętnicami i żyłami, docierając do wszelkich zakamarków i wysysając z nich resztki żywota ludzkiego. Asgoldem najsilniej wstrząsnął jednak posłaniec z tuneli znajdujących się bezpośrednio przy jądrze Ziemi. Była nim ciemnoskóra kobieta o ciemnobrązowych włosach, związanych z tyłu w długą prostą kitkę opadającą jej aż do lędźwi. Miała duże oczy o ogromnych tęczówkach, w których źrenice bez przerwy pulsowały, przystosowując wzrok do oświetlenia. Tak wyglądali ludzie żyjący najbliżej serca Ziemi – świetnie przystosowani do gorąca, żaru i nagłych zmian w natężeniu światła, tworzących tamtą część podziemnego świata. Na imię miała Kosa, a głosem mówiła szorstkim, jak nieokrzesane skały dziewicze, tworzące fundamenty jej domu. Niosła ze sobą posłanie od rządcy niższych pięter, który informował o wymarszu dwutysięcznej armii świetnych włóczników jemu podlegających, mającej wesprzeć władcę w potrzebie. Syriusz był niezmiernie wdzięczny kobiecie i zaprosił ją na skromną ucztę o szarym poranku, którą wystawiono w sali obrad pałacu.
- Wyruszyli zaraz po mnie, ale że liczba ich spora, więc przybędą, myślę, najwcześniej za dwa dni – mówiła posłanka.
- Dwa dni! – zasępił się Syriusz. – Przecież do tego czasu mogą pozostać po nas tylko zgliszcza!
- Dziwi mnie, Syriuszu, twój pośpiech w osądach i ocenianie wroga na wyrost. Przecież na dobrą sprawę nawet nie zaatakowali was jeszcze otwarcie. Pojedyncze ataki w niedomkniętych tunelach zdarzają się notorycznie. Dlaczego więc tak się nimi przejąłeś?
- Po pierwsze, – tłumaczył władca – żaden z tych ataków nie miał miejsca w niedomkniętym tunelu…
- Ale były tylko dwa doniesienia – wtrąciła Kosa.
- Nie ważna jest ilość, ale siła. Rozszarpali siedemdziesięciu ludzi. Na strzępy. Nie byłbym w stanie powiedzieć, kogo, gdyby nie to, że wiedziałem, jakie części kraju kto patroluje. Biedny Korba, za młody był na walkę, ale tak rozentuzjazmowany, że nie sposób było go powstrzymać. Znałaś go? – zapytał kobietę.
- Niestety, nie. Ale wierzę, że był odważny do ostatnich chwil, jak cały twój lud.
W drugim końcu długiego stołu dyskutowali Skaut i Asgold, między którymi rozkwitła wyjątkowa przyjaźń przez ten jeden zaledwie dzień, który elf spędził w ich świecie.
- A sądziłem, że wasze kobiety są równie bezbronne, jak dzieci – zachichotał elf.
- Oj, zdziwiłbyś się. Czasami są równie odważne, jak mężczyźni, a ostre bywają tak, że strach do nich podejść. Pamiętam moją opiekunkę z dzieciństwa. Była… No cóż, nie zapomnę jej do końca życia. Nie raz doprowadziła mnie do takiej histerii wywołanej strachem, że dniami potem nie mogłem dojść do siebie.
- Nasze kobiety są spokojne i opanowane. I rzadko kiedy uczestniczą w wojennych naradach, a tym bardziej w realizacji ich decyzji. Noszą długie suknie i długie, rozpuszczone włosy, rzucone kaskadami na wąskie plecy. Stąpają cicho i delikatnie i tak też przemawiają. Nie znaczy to jednak, że są słabej woli. Dumy w nich i wewnętrznej siły pokłady nieskończone.
- To przynajmniej tyle łączy je z naszymi – zaśmiał się Skaut.
Biesiadowali długo w noc, ucztując niczym w ostatni dzień spokoju. Wraz z nastaniem dnia ozwały się bowiem sygnały obwieszczające kolejny atak Plugawych. Tym razem ich łupem padł Fort Dolny, jeden z bliższych stolicy. Wrogowie zaczęli zatem atakować otwarcie i z taką siłą, że ludzie z trudem odpierali ich kolejne fale. Syriusz zadecydował wymarsz wojska. Nie mieli czasu na wyglądanie pomocy z ziem wewnętrznych. Żołnierzy miał poprowadzić Skaut, pod którego rozkazami działał Wilk oraz dwóch jeszcze mężczyzn podobnych do niego posturą: Kwas i Jucha. Pod ich skrzydłami wymaszerowały w sumie trzy chorągwie. Syriusz długo zastanawiał się, czy posłać razem z nimi Asgolda, czy też zostawić go przy sobie, cenił bowiem zdanie elfa. Nie śmiał jednak narzucać mu swej woli, jako że ów należał przecież do rasy szlachetnych istot, dla których ludzie byli ledwie podmuchem wiosennego wiatru, równie szybko znikającego, jak pojawiającego się. Elf oddał jednak swe usługi władcy Podziemnych Ludzi, pozbawiając się tym samym wolnej woli. Po części za prośbą Syriusza, po części za namową Skauta, dołączył ostatecznie do wymaszerowujących mężczyzn.
- Jeśli coś pójdzie nie tak – instruował syna władca – przekaż wieści przez szperacza, by dotarły do nas bezzwłocznie. Będziemy wyczekiwać wieści, jednak nie bezczynnie. Umocnimy kopułę, by nie przebił się przez nią żaden Plugawy. Wędrujcie ku tunelom podrzecznym. Tam powinniście napotkać na ciągnącą do nas zgraję, o której poinformował mnie wczorajszego wieczora Jednooki. Nie będzie dla nich stamtąd ucieczki na zewnątrz, więc, jeśli osaczycie ich w porę, wpadną w wasze ręce, jak w sidła śmierci – Szeptem natomiast, tak by słyszał go tylko Skaut, dodał: – Trzymaj elfa blisko siebie. Wieści o jego zdolnościach bitewnych, które ze sobą przyniosłeś, mogą uchronić cię, gdy wszystko inne zawiedzie.
Tak więc ruszyli chyżo przed siebie, zachodnią bramą opuszczając miasto. Ciemne tunele – droga ich marszu – tańczyły w blasku niesionych pochodni i dźwięczały setkami twardych kroków. Stalowe rury prowadziły ich coraz wyżej i wyżej. Ciało Asgolda ponownie pokryło się cienką warstwą potu. Z czasem zaczął odczuwać wilgoć. Po niecałych trzech godzinach dotarli do terenów podrzecznych. Teraz kroczyli cicho i ostrożnie. Tunel znacznie się rozszerzył, przypominając płynącą nad nim rzekę. Wszyscy mężczyźni mieli na sobie jednolicie szare, niepozornie cienkie zbroje, zbudowane z dużych płytek trapezowatego kształtu, poruszających się na ich oddychających ciałach, niczym łuski węża. W lewicy trzymali równie szare trójkątne tarcze, a w prawicy takież włócznie o końcach tak ostrych, że aż przecinających powietrze na pół. U pasów wisiały im krótkie miecze w szarych pochwach. Głowy mieli zasłonięte lekkimi hełmami ostro zakończonymi na szczycie, a oblicza skryte pod przyłbicami przypominającymi więzienne kraty. Skaut niczym nie wyróżniał się od pozostałych, poza tym, że hełm jego przyozdobiony był skąpym warkoczem szafirów. Górował także nad pozostałymi, jako że posturę odziedziczył po smagłych przodkach. Jedynie elf dorównywał jego wzrostowi. Bez zbroi, bez włóczni, bez miecza, z łukiem jedynie trzymanym w pewnych dłoniach, szedł na ugiętych nogach, stąpając bezdźwięcznie po zimnym mimo gorąca, stalowym podłożu.
- Słyszę ich – szepnął Skaut bezdźwięcznie do elfa, gdy dotarli do tak zwanej Sali Podwodnej. Był to najszerszy fragment tunelów podrzecznych, równie długi, jak szeroki. Jego przeciwległe ściany nikły w oślizgłych od wilgoci ciemnościach. Z nich to dochodziły dziwne jakieś skrzypienia i rzężące postękiwania.
Wojownicy zamarli w oczekiwaniu, przesyconym gdzieniegdzie strachem. Plugawi znanym byli dla nich wrogiem, nie umniejszało to jednak przerażenia, jakie budziły te stwory na myśl o brutalności i bezwzględności, z jaką torowały sobie drogę do życia. Ich zwykle nagie ciała, rozpalone wewnętrznym żarem, tliły się w ciemnościach podziemi i rozsyłały wokół obrzydliwy odór zgniłego mięsa. Wnętrzności Zmutowanych, płonące ogniami palącego się Słońca, ulegały bowiem ciągłemu, jednostajnemu rozkładowi, którego czas limitował długość ich życia. Zdeformowane często ciała przywodziły na myśl kulawe pająki. Jednym brakowało ręki, innym cztery wyrastały z pleców, niektórzy nie mieli głów, a zamiast nich pokracznie rozbudowane barki, w których ziały szczeliny plujące językami krwistego ognia. Te niewidome nimi właśnie wyczuwały przestrzeń wokół. Jedne biegały na sześciu słupowatych kończynach, zakończonych jednym palcem lub kilkoma stopami, inne skakały aż do sklepienia wysokich tuneli, wybijając się energicznie z silnie umięśnionej, pojedynczej ni to nogi, ni ogona. Ale najgorszy był ich wódz. Najmniejszy ze wszystkich, osiągający ledwie cztery stopy wysokości, chudy jak kościotrup, bezzębny, zdawał się niemowlęciem. Kiedy jednak skłonił swoje wątłe ciało do ruchu, ginął rozmyty w przestrzeni. Zdawał się w ciągu sekundy przemierzać cztery czasoprzestrzenie z przerwą na kawę i ciastko. Zwali go Niewidzialnym.
Takie właśnie potworności wychynęły teraz z ciemności otaczających armię Syriusza. Skaut ogarnął całe plugastwo wzrokiem i zawołał do chorążych:
- Otoczyli nas! Zostańcie blisko siebie! Żadnych wyskoków! Utworzyć potrójny pierścień!
Tych parę rozkazów przeszło falą wśród wojska. Ramię przy ramieniu uformowało się na kształt dużego okręgu, złożonego z trzech podjednostek. Krąg wewnętrzy, pod wodzą Juchy, kontrolować miał wnętrze formacji. Mężczyźni z tej chorągwi skierowali włócznie do wnętrza pierścienia i na ukos ku górze, tak by odeprzeć w razie czego atak z góry. Druga chorągiew, znajdująca się między pozostałymi, utworzyła las pionowo wzniesionych włóczni, zapartych o stalową ziemię. Kwas wykrzykiwał pomiędzy nimi coraz to nowe rozkazy. Jego niski, dudniący głos wracał echem, odbity od setek postaci. Chorągiew pierwsza, pod wodzą Wilka, przysiadła na ziemi w pozycji umożliwiającej wyskok i zasłoniła się płachtą z tarcz, spomiędzy których wystawały ostre końce stalowych włóczni. Skaut natomiast, wraz z Asgoldem i kilkoma najznamienitszymi wojami rasy ludzkiej, pozostał na zewnątrz formacji i wsłuchiwał się w czerń Sali Podwodnej.
- Krótko się znamy, elfie – zwrócił się do stojącego obok niego towarzysza – i aż dziw mnie bierze, że poznaliśmy się tak blisko. Przyjacielu, czy wspomożesz mnie w walce z Niewidzialnym?
- Mym obowiązkiem jest chronić cię, Panie – odrzekł mu Asgold, skłaniając nisko głowę – i prawdziwym zaszczytem zwać przyjacielem. Nie ma tu władcy z mego świata, którego nie znasz i obawiam się, że nie dane mi będzie dopełnić służby pod jego ramieniem. Pozostaje mi zatem służyć tym, z którymi skrzyżowały się me drogi. Winien ci jestem podziękowania i dług mam u ciebie nie do spłacenia. Dzięki tobie to bowiem jeszcze żyję. Dwa razy Wilk nastawał na mnie i dwa razy ty mnie uchroniłeś. Do waszego świata też ty mnie zabrałeś, chroniąc przed Plugawymi. Oddam za ciebie życie w potrzebie, Skaucie.
Padli sobie w ramiona nowi przyjaciele. Wiara w nich i odwaga wezbrały, tak że rozlały się gęstymi strumieniami na obserwujących ich ludzi. We wszystkich wstąpił duch walki. A niezbędny był teraz. Zewsząd bowiem przybywali nowi Plugawi w liczbie przewyższającej teraz ludzi co najmniej trzykrotnie. A to nie był jeszcze koniec ich pochodu. Paskudne chichoty rozlegały się z ciemności. Krzyki i zawodzenie powodowały gęsią skórkę u wyczekujących rozkazów żołnierzy. W końcu, gdy cała Sala zapełniła się tętniącymi krwistym blaskiem stworami, Skaut wzniósł prawą rękę ku górze. Ostrze krótkiego miecza zalśniło stalowym blaskiem i przecięło w milczeniu gęste od emocji i gorącej wilgoci powietrze. Był to umówiony znak dla Wilka, który zawołał na swoich ludzi:
- Jeśli wam życie miłe, walczcie! Jeśli wam niemiłe, gińcie! Na śmierć!!!
- Na śmierć! Na śmierć! – odpowiedziały mu krzyki pierwszej chorągwi. I ruszyła na wroga szara fala ludzkich ciał. Pierścień, który tworzyła rozszerzał się i rozluźniał stopniowo, aż w końcu zderzył z impetem z drżącymi w euforii sylwetkami Plugawych. Rozbryznęła krew, zalewając ciała żywych i pierwszych martwych, brutalnie rozrywanych na strzępy przez szpony i zęby demonów. W pierwszym rzędzie biegł Skaut, z furią w oczach i rozdzierającym przestrzeń krzykiem na ustach uderzający na wroga. Żaden stwór nie był w stanie go zatrzymać. Torował sobie ścieżkę wśród wycinanych ostrzem miecza Plugawych. U jego boku, niczym cień podążał elf. Cieniem był rzeczywiście pośród mokrych od potu i krwi ludzi i Zmutowanych. Płynnymi ruchami zatapiał coraz to kolejne strzały w cuchnących wnętrznościach. Siła, z jaką kierował je na wrogów przebijała ich na wylot, tak że czasem jeden wystrzał powalał nawet trzech Plugawych, przez których miękkie, rozkładające się ciała grot przechodził niczym przez zjełczałe masło. Asgold wirował wokół własnej osi, nie dopuszczając do siebie nikogo na odległość trzy razy większą od łuku, z którego powalał przeciwników. Jego długie, proste włosy tańczyły wokół, niczym płomień pożogi.
Siła Plugawych nie leżała jednak w taktyce czy wytrzymałości poszczególnych osobników, ale w ich liczbie. Każdego powalonego zastępowały w mgnieniu oka dwa kolejne, jeszcze bardziej zajadłe i opętane żądzą krwi. Nikt nie dostrzegł jednak wodza. Mimo to, Skaut był pewny, że gdzieś tu skrywa swoje niepozorne oblicze. Na masowe ataki Plugawi zawsze wylegali z Niewidzialnym. A bitwa w Sali Podwodnej do takich ataków należała z pewnością.
Wojownicy ludzcy nie zdawali sobie z tego sprawy, ale Syriusz wiedział, na co posyła swego syna. Wieści Jednookiego, które dotarły do niego poprzedniego dnia nie dotyczyły garstki Plugawych zmierzających w kierunku Frontu, ale całej ich hordy, najprawdopodobniej większości populacji, szykującej się do uczynienia zadość za pozbawienie plugawego życia krewniaka ich wodza.
Władca ludzi nie miał wyboru, a przynajmniej tak wmawiał sobie, odkąd jego syn ruszył na rzeź. Mógł wybierać wyłącznie między utratą swoich podwładnych i miasta a utratą syna. Z ciężkim sercem przyznawał się do własnego tchórzostwa.
- Jesteś już stary, Syriuszu – pocieszał go Więzień. – Nie możesz wymagać od swojego ciała, by zdolne było do aktywnej walki na otwartym polu.
- Prawdę mówisz, towarzyszu. Stary – odparł ze smutkiem władca. – Tak stary, że życie moje nic już nie znaczy. A mój syn? Mój syn! – krzyknął z histerią rysującą się w jego ciemnych oczach. – Mój syn poszedł na pewną śmierć.
Do Sali Obrad, w której nad długim stołem ostatecznie załamywał się władca, weszła Kosa.
- Panie, jeśli można – zwróciła się do Syriusza. – Zmuszona jestem opuścić cię niezwłocznie. Doszły mnie bowiem wieści o ataku na przysłanych tobie ludzi rządcy, Jestem odpowiedzialna za ich los, ruszam zatem natychmiast, by wesprzeć ich w potrzebie.
Syriusz nie sprzeciwiał się. Uszło z niego życie, znikła gdzieś cała energia, którą dzielił się zawsze z ludźmi. Na pożegnanie sypnęła jednak w jego serce ostatnią iskrę czynu, która wznieciła w duszy władcy ogień dumy i woli.
- Więźniu, – zwrócił się do doradcy – przygotuj mi szperacz.
Zaskoczony starzec wczepił się w ramię wyższego mężczyzny.
- Panie! Nie myślisz chyba, żeby opuścić swój lud w tak trudnej chwili! Czekamy na wieści od Skauta! Jeśli im się nie powiedzie, potrzebny jesteś do wyprowadzenia swego ludu w dolne partie podziemi!
- Dość już, człowieku! – zganił go wzburzony władca. – Nie będę stał tu i czekał z założonymi rękoma, gdy za granicami miasta giną ludzie! Moi ludzie, Więźniu! Także ich panem jestem! Królem! Ty nakłoniłeś mnie do wysłania Skauta na śmierć! Teraz widzę, że czyn ten nie miał najmniejszego sensu. To ja powinienem iść tam zamiast niego. Kto przejmie władzę nad Niezmutowanymi, gdy moje krótkie dni dobiegną końca? Ty?!
Więzień pobladł na twarzy. Jąkając się, próbował wykrztusić choć kilka słów.
- Ależ panie! Ja nigdy, nigdy nawet bym o tym nie pomyślał.
Syriusz uspokoił się równie szybko, jak wpadł w furię. Położył ręce na ramionach kruchego starca i rzekł:
- Wybacz, przyjacielu. W tak trudnych chwilach mój umysł zasnuwa mgła i nie widzę życzliwych mi ludzi. Cały świat ogarnia wtedy mrok. Nie powstrzymuj mnie jednak, bo decyzji mojej nie zmienisz. Zostaniesz tu jako mój zastępca i to pod twoją pieczą mieszkańcy Fortu Centralnego ocaleją.
- Panie…
- Wyruszam razem z Kosą. Wspomożemy ludzi z Serca Ziemi i ruszymy z odsieczą mojemu synowi. Módl się do bogów, by nie było za późno.
Nie mieli czasu do stracenia. Syriusz chwycił leżący na krawędzi stołu miecz dwuręczny, o rękojeści zdobionej rubinami. Więzień założył mu w biegu lekką zbroję czarnej barwy i takowy hełm z wysokim białym pióropuszem na szczycie i tak przybrany władca wybiegł z pałacu i dosiadł podstawionego do samego wejścia bez wrót szperacza. U jego boku zmaterializowała się Kosa. Zawyły świszcząco silniki pojazdów i dwóch jeźdźców zniknęło za Bramą Południową, zatapiając się w ciemnościach. Zaraz po wymknięciu się władcy, kopułą miasta wstrząsnęły spazmy zniszczenia.
Pierwsza chorągiew, połknięta przez rzesze wrogów, rozsypała się na zaledwie kilka małych grupek, które z uporem stawiały czoła Plugawym. Jedną z nich tworzył Skaut, Asgold, Wilk i młody chłopak o imieniu Loki. Oddzieleni od pozostałych ludzi Syriusza, skąpani w strugach krwistej mazi krzyczeli z bezradności i ucinali kolejne głowy i kończyny nowo przybyłym potworom. Z wolna zaczęli dostrzegać pewne przerzedzenia w zastępach wroga. Ich liczba dalej jednak przewyższała wojsko pod wodzą Skauta. Wszystkie chorągwie brały teraz czynny udział w bitwie. Najgorszym momentem był skok na wewnętrzny pierścień. Grupa jednonogich Plugawych okrążyła ludzi i rozbiegłszy się po ścianach i suficie tunelu, obskakując obrońców ze wszystkich stron, zaatakowała niczego się niespodziewających mężów. Nie zdążyli napiąć włóczni, gdy ich stalowe drzewce złamały się pod naciskiem muskularnych ciał atakujących. Rozchichotane demony śmierci popełniały samobójstwa, nabijając się na broń żołnierzy. Ich cel został jednak osiągnięty: pierścień wewnętrzny został przełamany, a wraz z nim w chaos popadła druga chorągiew. Nim Skaut dostrzegł, co się dzieje za jego plecami, nic nie pozostało z pierwotnej formacji, a ludzie w panice biegali wkoło, byleby tylko odpędzić się od Plugawych podgryzających kostki, rozszarpujących gardła, drapiących twarze. Jucha zginął na samym początku urządzonej przez wrogów jatki. Nikt nie dowodził trzecią chorągwią. Wtedy to dał się słyszeć groźny głos Kwasa. Zgarnął tych, którzy przeżyli i uformował linię obronną, która naparła na przeciwników z nową siłą.
Teraz, długi czas po tej akcji Plugawych, mogącej zaważyć na wyniku bitwy, żyw nie pozostał żaden z jednonogich Plugawych. I żadni kolejni nie zastępowali padłych. Dawało to nadzieję, że ciżba wrogów nie jest nieskończona. W wojowników wstąpiła ostatnia już krztyna siły i wiary. I w tym momencie stało się coś, co rzuciło na rasę ludzką cień grozy.
Pomiędzy walczącymi przemknął cień, pod którym uginały się kolana wojowników, zawodziły rozdzierane krtanie, lał się potok czerwieni.
- Niewidzialny! – sapnął wyczerpany Skaut. Walczący obok niego elf dostrzegł w oczach przyjaciela prawdziwe, nieskrywane przerażenie. Wilk jęknął gdzieś niedaleko z rezygnacją.
- Przysiągłem wspomóc cię w trudzie, Skaucie – przemówił Asgold głosem dźwięcznym jak źródlana woda, spływająca z mroźnych gór. – Nadeszła chwila zwątpienia. Nie lękaj się jednak. Wiem już, po co tu trafiłem. Nie była niepotrzebna moja ciekawość, która sprowadziła mnie do waszego świata. Nie była bezpodstawna przestroga Płaczącej Wierzby – nad krótkim żywotem istot.
Elf rozpiął lnianą koszulę, którą miał na sobie odkąd przebył czasy i przestrzenie wewnątrz studni. Teraz wyjął z jej wewnętrznej kieszeni dwa małe srebrne sztylety, łukowato zakrzywione. Jeden z nich, trochę dłuższy, złapał w prawą dłoń i skierował ostrzem przed siebie. Drugi, krótki i cienki, podarowany mu przez Syriusza, powędrował do lewej ręki elfa i chronił jego tyły.
- Nieś mi słowa otuchy, przyjacielu, bowiem cień zaległ w mym sercu – rzekł do Skauta, po czym odwrócił się i zniknął pośród tysięcy ciał żywych i poległych ludzi i Plugawych.
Zaraz też z ust Skauta poniosła się po polu bitwy głośna pieśń. Słowa otuchy popłynęły z ust mężczyzny, roztaczając wokół obraz pięknego miasta ludzi podziemi. Miasta kolorowego od kamieni szlachetnych, głośnego od ludzkiego śmiechu radości. Miasta, jakie ujrzał Asgold, przybywając za Wilkiem i Skautem do ich podziemnego królestwa. Słowa i melodię podchwycili ludzie walczący najbliżej syna władcy, a chwilę później niczym kaskada ogarnęły całą Salę Podwodną.
Plugawi zamarli w bezruchu zdezorientowani, a wokół ich nieruchomych, groteskowych sylwetek wirowały w szaleńczym tańcu śmierci dwa cienie: jeden mały, czarny i pozostawiający za sobą swąd śmierci, drugi szary, jak morze we mgle, wysoki i promieniujący jakimś dziwnym wewnętrznym blaskiem. Serca ludzi, którzy wpatrywali się w to światło napełniały się odwagą. Wznawiali zatem atak ze zdwojoną siłą. Wrogowie natomiast kurczyli się w sobie i gasły ich wnętrzności.
Z pieśnią na ustach ludzie dopełniali swego przeznaczenia, bowiem potęga wrogów mimo wszystko przeważała ich siłę. W tej jednak chwili zza zakrętu tunelu, prowadzącego do Sali Podwodnej ozwał się róg bitewny. Serce Skauta zamarło na ten dźwięk.
- Wodzu! – zawołał do niego Loki, zatapiając włócznię w ciele kolejnego Plugawego. – To władca! Władca przybył z odsieczą!
Rzeczywiście, oczom ich ukazał się niebawem sam Syriusz, sunący w ich kierunku na szperaczu, a obok niego Kosa. Za sobą prowadzili ponad dwa tysiące żołnierzy, wśród których siła była ciemnoskórych z Serca Ziemi, ale nie zbrakło też rodaków Skauta. Gdy bowiem mieszkańcy Fortu Centralnego zorientowali się, że ich pan opuścił stolicę, każdy zdolny do dźwignięcia jakiejkolwiek broni ruszył jego śladem, mimo sprzeciwów Więźnia. Ten natomiast pozostał w mieście i próbował na własnych wysłużonych barkach dźwignąć zawaloną kopułę, chroniącą niegdyś miasto przed Plugawymi. Ci wdarli się do miasta i trafili na silny opór zmobilizowanej, naprędce zebranej „armii” ludzi. Dzięki temu większość kobiet i dzieci zdążyła umknąć śmierci, kryjąc się w tajemnych tunelach prowadzących do niższych pięter podziemi. Fort Centralny został zrównany z wnętrzem Ziemi.
Ani Syriusz, ani Skaut, ani nikt inny z tu obecnych nie wiedział jednak o tym, dzięki czemu bez cienia żalu w sercu wszyscy mogli całkowicie poświęcić się temu, co przed nimi rysowała najbliższa przyszłość.
Syriusz utorował sobie drogę do syna mieczem lśniącym w blasku furii jego spojrzenia. Zsiadł ze szperacza i mocno objął pierworodnego.
- Synu! Kamień spadł mi z serca, że zastałem cię żywego! – zaraz jednak rozejrzał się wokół i smutek zasłonił jego twarz, z której przyłbicę zdarły mu chciwe szpony Plugawych podczas podróży. – A gdzie elf?
- Ogarnął go szał bitewny i nie zdążyłem go powstrzymać – odparł zasmucony Skaut. – Walczy z Niewidzialnym.
- A więc prawdziwe były słowa przepowiedni.
Nie dane im było dłużej rozmawiać, bowiem między nich wpadło trzech Plugawych. Stwory nie mogły się zdecydować, którego zaatakować pierwszego. Uratowało to władcę i jego syna. Teraz, dzięki posiłkom, Niezmutowani zyskali wyraźną przewagę nad wrogami. Jedynym, który mógł odebrać ludziom szczęśliwą passę był Niewidzialny.
Tymczasem Asgold nie dostrzegał, co się dzieje z jego towarzyszami. Jego zmysły nie rejestrowały teraz tak wolnych ruchów i reakcji. W końcu trafiłem na równego sobie, pomyślał, robiąc trzeci już unik przed wodzem Plugawych. Ten zaś co chwila wystawiał na wierzch rozdwojony jęzor, by wyczuć obecność elfa. Należał do bezokich Zmutowanych. Nie umniejszało to jednak jego zdolności. Był tak szybki i zwinny, że nawet Asgold gubił go czasem pośród nieruchomych sylwetek walczących. Stwór miał szpony długie do ziemi i nimi pozbawiał życia każdego, na kogo się natknął. Elfowi przyszedł nagle do głowy pewien pomysł, dzięki któremu mógł uratować wiele ludzkich żywotów. Zaczął drażnić Niewidzialnego, to zabiegając mu drogę, to znów biegając wokół wodza, zmuszając go do opuszczenia Sali Podwodnej. W końcu udało mu się osiągnąć cel. Znaleźli się w okrągłej jamie – wgłębieniu w ścianie tunelu, znajdującym się przy wyjściu z Sali, przeciwległym do tego, z którego przybył Syriusz. Rozwścieczony Niewidzialny skoczył do gardła elfa, skupiając całą swą uwagę na tej wstrętnej, upartej musze, która latała wokół nosa herszta Zmutowanych już od jakiegoś czasu. Sczepili się ze sobą w ciasnym uścisku nienawiści. Niewidzialny wpił ostre szpony w ciało elfa, ten zaś oba sztylety w kark przeciwnika. I tak drgali w spazmach bólu naprzemiennie, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Niema śmierć czekała ich w mrokach podziemi.
Dawno temu, zanim jeszcze Plugawi pojawili się na świecie, a ludzie wynaleźli elektryczność, pewien krasnoludzki budowniczy wykopał głęboką studnię, z której można było czerpać wody, obmywające korzenie gór. Pewnego dnia studnia ta wypluła z siebie tony płynnego ognia, wyżerając do nagiej skały lasy, łąki, wsie, połykając wody. Od tamtej pory nikt nie korzystał ze studni, tylko pewna wierzba czerpała z niej życiodajną wodę. Studnia zarosła i odstraszała każdego, kto dostrzegł ją w gąszczu nowo wyrosłego na popiele dawnych lat lasu Kroll. Asgold nie wiedział o tym, ale w tej właśnie jego zdaniem ostatniej chwili swego życia, wyszarpując się z objęć martwego już Niewidzialnego znajdował się na dnie owej studni. I prowadziła ona nie tylko w dół, ale i w górę. Upadł z wyczerpania na stalowe dno tunelu. Zamknął znużone oczy, a gdy otworzył je ponownie, dostrzegł nad sobą szumiące na wietrze listowie Płaczącej Wierzby. Jego ciało ociekało życiodajną wodą.
- Cholerny świat! – zaklął głośno. – Cholerna studnia!