Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-12-20 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 2225 |
Obrzeża Phobos, dwa lata przed lądowaniem sił inwazyjnych.
Tego wieczoru panował tu wyjątkowy tłok. Bar „Pod czerwonym Lotnikiem” znajdował się w stosunkowo nowej części miasta. Niestety to jedyna zaleta tej dzielnicy. Niemal wszyscy mieszkańcy okolicy byli górnikami lub robotnikami, znajdującymi się na samym dole hierarchii Marsa. Właścicielowi nieszczególnie to jednak przeszkadzało. Uśmiechnął się konspiracyjnie do miejscowego milicjanta, który wychodził z pokoju jednej z jego dziewczyn.
- Prosto na służbę?
- Tak, dziś wyganiają nas na pustynię. Zapowiada się kolejny nudny patrol. Miłej nocy, Jim.
- Pozdrów ode mnie małżonkę!
- Wiem, że ty to zrobisz, ale ma cię nie być, kiedy wrócę, bo będę musiał rozwalić was oboje - rzucił wesołym głosem, kierując się w stronę drzwi.
Polubił twardych i momentami szorstkich miejscowych. Choć sam był na planecie od niedawna, uchodził już za swojego. Nie tylko dzięki taniemu piwu samodzielnie destylowanemu z miejscowych upraw, ale także innym usługom, które oferował jego lokal. Rada rządząca mogła sobie pleść, ile chce o nowej moralności i walczeniu ze zgnilizną Terry. Zasiadający w nim polityczni oportuniści, podobnie jak on, znali prawdę na temat ludzkiej natury. Zabierz ludowi miękkie łóżka, a nauczy się spać na głazach. Odbierz mu dostęp do alkoholu, hazardu, tytoniu i płatnego seksu, a prosisz się o otwartą rebelię.
Dlatego władze przymykały oko na działalność czarnego rynku. Długie lata służby jako kapitan okrętu w marynarce wojennej pozwoliły mu wyrobić sobie szerokie pasmo kontaktów w całym pasie zewnętrznym. Dzięki temu udawało mu się teraz obchodzić liczne bariery nałożone ostatnimi czasy przez ziemskie ONZ.
Po przekupieniu licznej rzeszy portowych urzędników wypracował sobie ciche porozumienie. Tak długo, jak nie będzie sprowadzał broni, narkotyków, czy też materiałów wybuchowych oraz przestrzegał doktryny dzielenia się bogactwem z mniejszą lub większą liczbą zainteresowanych osób, ci ostatni nie będą sabotować jego operacji. Nie do końca odpowiadał mu ten układ, ale doświadczenie nauczyło go, że czasami chciwość bywa wrogiem zysku.
- Jak dzisiaj obstawiają, Jim?
- Póki co - trzy do jednego na górników, Tom. A co mały zakładzik?
- O nie, tym razem stara urwie mi łeb, jak znowu bez dniówki wrócę.
- To może chociaż jednego na drogę?
- Ty to wiesz człowieka zachęcić. - Chwycił podaną mu szklankę podniósł do góry na znak toastu.
- Twoje zdrowie, Jim!- Wypił jednym haustem, po czym skierował się do wyjścia.
Poza natłokiem regularnych gości widać było dwa obozy, które formowały się po przeciwległych stronach baru. Jego lokal znajdował się mniej więcej na środku niewidzialnej linii, oddzielającej pracowników kopalni tantalu od robotników przetwórni tego pierwiastka. I choć większość mieszkańców tej części kopuły miało tego typu sprawy w głębokim poważaniu, po obu stronach istniały małe lecz bardzo aktywne grupki, które bardzo poważnie podchodziły do spraw podziałów. Dla niego owe sprzeczki miały mniej sensu niż kłótnie: „co jest ważniejsze jajko czy kura?”. Niemniej dostrzegł potencjalny interes. Zebrał przedstawicieli poszczególnych stron i zaproponował, by swoje spory załatwiali jak cywilizowani ludzie - na arenie zawczasu urządzonej pod swoim przybytkiem.
Nad tym wszystkim czuwał szeryf miejscowego dystryktu, który poza solidnym procentem od zakładów, miał już powyżej uszu drobne bójki w swoim sektorze. Wszystkie strony zgodziły się na jego warunki, zapewniając mu nowe lukratywne źródło dochodów.
Nagła cisza wyrwała go z zamyśleń i skierował spojrzenie w stronę wejścia. Jak na wezwanie - stał w nim szeryf z dwoma nieznanymi mu mężczyznami w garniturach. Zamiast standardowych dla stróżów prawa pistoletów paraliżujących mieli przy sobie miotacze igieł - w słabej grawitacji marsjańskiej była to niezwykle skuteczna broń. Atmosfera zrobiła się niezwykle napięta. Zarówno górnicy jak i robotnicy zaczęli podnosić się z krzeseł. Nadszedł czas działania.
- Siergiej, w końcu jesteś. Darmowa kolejka dla ciebie i twoich przyjaciół. A wy co tak się gapicie? Garniaka żeście małpoludy nie widziały? Siadać na dupach, niedługo przekonamy się, z czego jesteście zrobieni.
Obydwie grupki usiadły, ograniczając się jedynie do wrogich spojrzeń. Stali bywalcy odwracali wzrok i wracali do przerwanych konwersacji. Cokolwiek by się nie działo, byli pewni, że Jim panuje nad sytuacją.
- Siergiej, można na słówko?
- Pozwólcie mi to załatwić albo zrobi się nieprzyjemnie - zwrócił się do swoich towarzyszy. Skinęli głowami. Nie wiedział, że fatygowali się do jego biura tylko po to, by uniknąć tego typu komplikacji. Nie zareagowali też, gdy obaj mężczyźni udali się na zaplecze, pozostawiając ich po opieką atrakcyjnej barmanki. Wisienka, jak głosiła nazwa na jej plakietce.
- W coś ty się, do cholery, wpakował? - Syknął szeryf, gdy znaleźli się już sami.
- Przy skali moich operacji? Trudno powiedzieć, jeśli nie wiesz o co chodzi... Pewnie ktoś tam na górze wysyła sygnał, że chce większych udziałów.
- Nie kpij, to coś poważniejszego.
- W takim razie oświeć mnie, kim są ci ludzie?
- Sekcja Bezpieczeństwa Marsa.
- Serio? Nawet nie wiedziałem, że dorobiliśmy się własnej bezpieki.
- Ja też nie wiedziałem, dopóki chorda ich agentów nie zjawiła się w moim biurze.
- Czego oni ode mnie chcą ?
Westchnął, odpowiedział dopiero po długiej ciszy.
- Myślisz, że powiedzieli mi cokolwiek? Plan był taki, bym cię natychmiast przymknął. Pod byle pretekstem. Potem mieli cię przejąć, zadać kilka pytań i wypuścić. Udało mi się ich przekonać, aby spróbować załatwić sprawę po cichu i polubownie.
- Jakże szlachetnie z twojej strony.
- Wal się! Mieszkasz w tej spelunie, musiałbym zrobić nalot, a oboje wiemy, co by się stało z moimi ludźmi, gdyby wywlekali cię wrzeszczącego i kopiącego. Zrobiłem to dla nich, nie dla ciebie.
- Rozumiem, że nie mam głosu w tej kwestii?
- Dobrze rozumiesz.
Westchnął teatralnie.
- A gdzie w tym wszystkim są wolności i prawa obywatelskie? - Rzucił sarkastycznym tonem.
- Napisz łzawy list do swojego radnego. A teraz rusz się, zanim tamtym skończy się cierpliwość.
- Daj mi minutę, przekaże tylko instrukcje i kody do areny Wisience.
Od tamtego momentu sprawy przyjęły szybki obrót. Dał się odprowadzić czekającej dwójce do ich pojazdu. Atmosfera nie sprzyjała konwersacji. Postanowił oszczędzić sobie fatygi i poczekać, aż ktoś sam mu wytłumaczy, o co tutaj chodzi. Zatrzymali się pod budynkiem centralnej administracji.
„Widocznie SBM nie dorobiło się jeszcze własnej siedziby” - pomyślał.
Zabrano go do centralnej windy. Po zjechaniu w dół kilku pięter oraz pokonaniu całego labiryntu korytarzy, w końcu otworzono mu, wydawało by się, przypadkowe drzwi.
Pomieszczenie było ucieleśnieniem prostoty - gołe ściany, lustro weneckie, stolik, dwa krzesła - z czego jedno było zajmowane przez wysokiego, szczupłego, siwiejącego już mężczyznę.
Ten uśmiechnął się enigmatycznie.
- Witam, panie Braun. Proszę usiąść, istnieją sprawy, o których musimy porozmawiać - powiedział, gestem wskazując na przeciwległe krzesło.
- Zacznijmy może od tego, dlaczego przerwano mi bardzo uroczo zapowiadający się wieczór, panie? - Rzucił Jim, siadając.
- Patryk Kowalski. Jak już mówiłem, żeby porozmawiać o pana zawodzie.
- Więc o to chodzi. Może ostatnimi czasy nie wypełniałem wszystkich formularzy, czy też olewałem bardziej idiotyczne przepisy. Wątpię, by to było warte uwagi służb bezpieczeństwa.
- Oj i tu się pan myli – powiedział agent, po czym podniósł rękę i pstryknął palcami. To, co mężczyzna wziął za lustro weneckie, okazało się monitorem, który w tym momencie wyświetlał jego pliki osobowe.
- Jim Braun, właściciel „Czerwonego Lotnika”. Nie tylko, jak się okazuje. Posiada pan jeszcze nieoficjalnie kilkadziesiąt podobnych ośrodków rozrywki na terenie Phobos* i Deimos*. Dziewięć nielegalnych gorzelni i kilkanaście aren bokserskich, o domach publicznych nie wspomnę. W dodatku ustaliliśmy, że około trzydzieści procent importu alkoholowego przechodzi przez wasze ręce albo pracujących dla pana pośredników. Całkiem nieźle zważywszy, że jest pan na Marsie od jak dawna? Roku?
- Niecałego – odpowiedział Jim, próbując poukładać sobie tą sytuację w głowie.
- Można by pokusić się o posądzenie pana o budowanie imperium podziemnego. Jednak ktoś, kto ma dostęp do pańskiego komputera, zna prawdę. Od siebie dodam, że pisze pan wspaniałe przemówienia. Powodzenia w następnych wyborach na radnego.
Po raz pierwszy od przekroczenia drzwi budynku, Braun poczuł strach.
- Bez adwokata niczego więcej nie powiem. - Odpowiedzią przesłuchującego był krótki, szczery śmiech.
- Spokojnie, panie Braun, to nie ten typ wizyty. Jako osoba posiadająca kontakty w branży przemytniczej, zapewne słyszał pan co nieco o ostatnich restrykcjach handlowych Ziemi z Marsem?
Oczywiście, że słyszał - w całym półświatku wrzało. On sam brał to za kolejny tani chwyt przy negocjacjach ceny dostawy. I do tego momentu nie przykładał do tej sprawy większej wagi.
- Być może. Proszę przejść do rzeczy.
- Cóż, jak pan wie, utrzymanie floty transportowej nie jest tanie. Musi cały czas znajdować się w ruchu, by przynosiła zysk. Jeżeli przestaje się handlować z nami, istnieją inne miejsca w Układzie Słonecznym.
- No więc, w czym problem ?
- W tym, że owe floty stoją na orbicie okołoziemskiej. I to w dodatku tylko te pod banderą USA lub pod zarządem kilkudziesięciu największych ziemskich korporacji - to przykuło zainteresowanie Jima.
- O jakiej liczbie statków mówimy?
- Około pięćdziesięciu frachtowców i dwudziestu dwóch kontenerowców.
- Jakiej klasy?
- O trzech do czterech panamaxów*.
Słyszane od miesięcy plotki, kłopoty z embargiem, wzrost aktywności ziemskiej propagandy, dzisiejszy wieczór i tysiące innych detali zaskoczyło w jego umyśle. Poczuł formujący się lodowaty sopel w żołądku. Z trudem przychodziło mu powstrzymywanie drżenia rąk. Doświadczone oko wywiadowcy rozpoznało sygnały.
- Widzę, że zaczyna pan rozumieć. Między Ziemią a statkami cały czas kursują promy, które przewożą komory hibernacyjne, ludzi i sprzęt militarny. Nasi agenci sfotografowali ogromne kompleksy na Lunie*, gdzie ćwiczą manewry w niskiej grawitacji. Nawet co poniektóre ziemskie media zaczynają kojarzyć fakty.
- To koniec niepodległego Marsa - powiedział Braun sam do siebie.
- Jeszcze bym nas całkowicie nie skreślał. Mamy czas, by się przygotować. Niewiele, ale jednak.
- Czego ode mnie chcesz?
- Jak już mówiłem, porozmawiać o pańskim zawodzie. Nie obecnym, choć może się przydać, a tym wyuczonym, kapitanie Braun.
- Pan raczy żartować? Dobrze pan wie za co i w jakich okolicznościach wyleciałem z armii.
- Zabrano panu stopień, nie wiedzę. A tą ma pan sporą.
- To było dawno temu.
- Dochrapał się pan porucznika w wojskach lądowych, a po wypadku na Wenus przeniósł się do Akademii Gwiezdnej. Awans do rangi kapitana zajął panu niecałe pięć lat. Posiada pan analityczny umysł, dużą charyzmę i zmysł taktyczny.
- Czego wy ode mnie chcecie?
- W tej chwili setki moich podkomendnych prowadzi podobne rozmowy na całej planecie. Zbliża się konflikt, Mars potrzebuje oficerów, a pan jest najlepszym człowiekiem, jaki wpadał nam w ręce.
- Nie możecie ich ściągnąć z Ziemi?
- Myśli pan, że nie próbowaliśmy? - Odpowiedział gniewnie Kowalski, po raz pierwszy od początku rozmowy ujawniający jakiekolwiek uczucia.
- Każdy na tyle doświadczony, by przykuć nasze zainteresowanie, wysyłał nas do diabła. Obniżaliśmy poprzeczkę z kiepskim skutkiem. Próbowaliśmy z tymi w stanie spoczynku, wywalonymi ze służby, pijakami i tak dalej. Część otwarcie przyznawała, iż grożono im i ich rodzinom. Kogoś tam zgarnęliśmy, ale to tylko kropla w morzu potrzeb. W dodatku przewiezienie ich tutaj zajmie czas, którego nie mamy.
- Niech mnie pan źle nie zrozumie, życzę wam jak najlepiej, ale to nie moja walka. Proszę wybaczyć, ale zabieram się stąd pierwszym promem na Ziemię.
- Nie robiłbym tego na pana miejscu. - Początkowy strach zaczął ustępować złości.
- A to dlaczego?
- Ponieważ to uniemożliwiłem.
- O czym ty, do cholery, mówisz? - Znał odpowiedź, mimo wszystko zapytał, nawet nie próbując ukryć pulsującej w nim wściekłości.
- Po pierwsze, pański majątek zostanie skonfiskowany pod zarzutem przemytu i korupcji. Terranie mają tutaj swoje oczy. O naszej rozmowie i jej treści dowiedzą się odpowiednie osoby. Po drugie, jak pan myśli, co zrobią z panem amerykańskie służby, gdy pana złapią? A może być pan pewien, że tak właśnie się stanie. Jedziemy na jednym wózku, czy panu się to podoba...
- Ty skurwysynu!
Tego było już za wiele. Nie hamując narastającej złości, zerwał się i przewrócił na bok rozdzielający ich stolik. Musiał przyznać Kowalskiemu, że pomimo zaskoczenia zareagował dość szybko. Zwinnie uskoczył z krzesła i uchylił się w prawo przed lewym prostym. Była to zmyłka, ustawiająca głowę przeciwnika dokładnie na drodze prawego sierpowego. Chwilę jego triumfu przerwało nagłe szepnięcie za rękę, która zatrzymała się cal od szczęki Kowalskiego. Wykonał zamach lewym łokciem, mierząc w miejsce gdzie mogło być ucho nowego przeciwnika. Nie zdążył, poczuł silne uderzenie w plecy, potem drugie. Zwalił się na podłogę. Ktoś go podniósł za ramiona, dając możliwość spojrzenia w twarz kolejnej osobie w tym pomieszczeniu- jego „eskorcie” z baru. Pierwsze uderzenie w splot słoneczny, pozbawiło go zarówno oddechu jak i resztek ducha walki. Drugie uderzenie, mierzące w jego twarz powitał niemal z ulgą. Zamknął oczy w oczekiwaniu błogosławionego stanu nieświadomości.
- Wystarczy! Zostawcie go!
Cios nie sięgnął celu. Usadowili go na krześle, po czym wyszli z pokoju, wpuszczając szczupłą i wysoką kobietę w średnim wieku, okazała się być sanitariuszką. Po dość powierzchownych oględzinach wzruszyła ramionami. Zanim zdążył zaprotestować, wstrzyknęła mu dwie substancje i wyszła z pomieszczenia. Po ich działaniu domyślił się, że jedna z nich musiała być środkiem przeciwbólowym, a druga pobudzającym.
Ból ustąpił miejsca świadomości. Siedzący naprzeciwko Kowalski zauważył, iż stymulanty działają na tyle mocno, by móc kontynuować przerwaną konwersację.
- Spróbujmy ponownie. Tym razem zalecam jednak ostrożniej dobierać słowa, panie Braun.