Autor | |
Gatunek | horror / thriller |
Forma | proza |
Data dodania | 2014-10-09 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2506 |
Tamta noc na długo miała pozostać w pamięci mieszkańców Kruszwicy – małego miasteczka położonego gdzieś na krańcach ówczesnej Polski. Już kilka godzin po opisanych tu wydarzeniach ludzie zaczęli opowiadać sobie, że owego dnia po zachodzie słońca wampiry snuły się po okolicy, wiedźmy latały nago na miotłach, po zagajnikach watahy wilkołaków czyhały na swe ofiary, a psy kryły się po budach bądź kątach mieszkań swych właścicieli, skamląc ze strachu.
Jaga, kobieta chora na ciele i umyśle, przepowiadała już wcześniej na ten dzień koniec świata. „Ukarani będą grzesznicy” – głosiła. Szczury w wielkiej liczbie miały pojawić się w mieście, trupy porzucić groby i chadzać po ulicach jak za życia. „Sarny i wilki razem będą polowały, żaby opuszczą sadzawki i stawy, gdzie woda wrzeć będzie, jakby diabli gotowali zupy. Konie, krowy i osły będą, jak w Wigilię, ludzkim gadać głosem” – straszyła.
Trudno dziś orzec, co miało miejsce naprawdę, a co dodały później babskie lub gospodarskie języki. Jednak w każdej baśni lub opowieści kryje się ziarno prawdy…
***
Noc. Zbliżała się właśnie godzina duchów - północ. Gdy mała i duża wskazówka zegara dobiegły cyfry dwanaście, przeraźliwie zaskrzypiała otwierana czyjąś ręką żelazna brama. Skulona postać przemknęła się i weszła na teren cmentarza. Mężczyzna (sądząc po sylwetce i ruchach) w ręku trzymał latarnię, delikatnie rozpraszającą ciemność, a na plecach dźwigał coś, co przywodziło na myśl krzyż. Czego tu szukał? Jakie nieczyste siły go tu przywiodły?
Zadarł głowę i poprzez gałęzie drzew spojrzał na miesiąc w pełni, którego tarcza wyglądała z tej perspektywy tak, jakby ktoś wyrysował na niej czarne, nieregularne linie. Gdzieś blisko zawył pies, cichym lotem przemknął się nad jego głową nietoperz, potem drugi, trzeci…
– Cholera! – zaklął, schyliwszy się. – Co je wystraszyło?
W końcu dotarł na miejsce, chwilę odsapnął i powiedział sam do siebie:
- Nieźle się wpakowałem.
***
Mężczyzna szedł polną drogą, zagłębiając się niemal po kolana w błocie. Było już po zmroku, wiał silny jesienny wiatr, wczoraj cały dzień padał deszcz. Kierował się od swojego domostwa w stronę pobliskiego miasteczka, Kruszwicy. Szczelniej dopiął płaszcz, mocniej owinął wokół szyi czerwony szal, tak jak lubiła jego żona, tak jak go nauczyła, na zewnątrz wierzchniego okrycia. Kultywował ten zwyczaj nawet po jej śmierci. Odeszła z tego świata dziesięć lat temu (jak ten czas leci – pomyślał); zabiła ją gruźlica. To go załamało. Stał się zgorzkniały, smutny, zaczął pić. Trzy lata przed towarzyszką życia pochował swoją nowonarodzoną córeczkę, nawet nie zdążyli nadać jej imienia. – Gruźlica płuc – orzekł lekarz. Psioczył wówczas na cały świat, przeklinał Boga. Nie wiedział wtedy jeszcze, co go czeka w przyszłości, jaki zgotuje mu los trzy lata później, wszechmocny Bóg. Dziś był złamanym życiem czterdziestoletnim mężczyzną, z bujną, siwą czupryną, ze zniszczonymi dłońmi. Żył z pracy własnych rąk – kuźnia, stojąca opodal drewnianej chaty, w której mieszkał, była jego drugim domem.
Powoli zbliżał się do pierwszych zabudowań miasta. Kazimierz, bo takie nosił imię, słynął w okolicy z niezwykłej siły i odwagi. Mawiano, że z niedźwiedziem mógłby się brać za bary, widziano ponoć jak szarżującego byka chwycił za rogi i kark mu skręcił w gniewie, sam głosił, iż diabła z piekła za uszy by wyciągnął, gdyby mu zalazł za skórę. Ile było w tym prawdy, a ile wyobraźni ludzkiej i przechwałek samego bohatera? Trudno powiedzieć. Na pewno wszyscy schodzili mu z drogi, bano się go powszechnie, matki straszyły nim niegrzeczne dzieci.
Zaraz po śmierci żony (Agata nadal odwiedzała go w snach) nie przeżył ani jednego dnia bez pijatyki, rozróby. W miarę upływu czasu, jak ból łagodniał, częstotliwość tych ekscesów również traciła na intensywności. Ale i dziś jeszcze potrafił rozbić drewnianą ławę na czyimś grzbiecie albo rzucić kimś o ścianę. Miejscowy proboszcz wyklinał go z ambony, wzywał do poprawy – nic nie docierało do zapalczywej głowy.
W oddali majaczyła murowana wieża kościoła p. w. św. Jana Chrzciciela, z której w niedziele rozchodził się dźwięk dzwonu, wzywającego wiernych na nabożeństwa. Dwa razy w tygodniu udawał się tą drogą do oddalonej o jakieś dwa, trzy kilometry Kruszwicy. We wtorki na cotygodniowy targ, by załatwić sprawunki, a w soboty do miejscowej gospody „Pod Czerwonym Bykiem”, by topić swe smutki i żale w alkoholu wraz z nielicznymi przyjaciółmi jacy mu pozostali – lokalnymi obibokami i nicponiami.
Wszedł właśnie w obręb miasta. Latarnie nikłym światłem rozświetlały kamienice i brukowane uliczki, na których zalegały wciąż po wczorajszej ulewie kałuże i masy błota. Zaklął szpetnie i prawie biegiem ruszył w stronę gospody, czuł już w ustach smak wódki i piwa, ale też spieszno mu było zobaczyć pasierbicę gospodarza, siedemnastoletnią Martę.
Marta. Poznał ją zaraz po śmierci swojej ukochanej. Ona straciła wtedy ojca, on dwie kochane istoty; to zbliżyło ich do siebie. Zaczął się wtedy bać, że może stracić również i ją, nie mógł spać po nocach i często zrywał się z krzykiem.
Po roku Jagoda, matka dziewczynki, wyszła za mąż po raz drugi za obecnego właściciela „Pod Czerwonym Bykiem”, Jakuba, jednak zawiązana wówczas przyjaźń pomiędzy dorosłym, zgorzkniałym mężczyzną, a dzieckiem przetrwała do dziś. Pamiętał jak siadywała mu na kolanach i prosiła, żeby opowiadał jej bajki; robił to z wielką radością. Kiedy kończył jedną opowieść, patrzyła mu w oczy, a potem szeptała do ucha:
- Jeszcze, wujku, jeszcze jedną, ostatnią.
I opowiadał dalej. Dziwne, ten gburowaty człowiek potrafił rozmawiać z tym małym aniołkiem, lgnęła do niego i w przeciwieństwie do innych nie bała się go wcale. Jej matka początkowo patrzyła na tę ich przyjaźń z niechęcią; potem przywykła, pogodziła się z nią – i tak zostało aż do teraz. Może dziewczynka dostrzegała w nim ojca, wsparcie w trudnej chwili, pociechę. On na pewno widział w niej utracone dziecko. Marta miała kruczoczarne włosy i ciemne jak węgiel oczy, podobnie jak jego zmarła córka. To ona zapewne uchroniła go przed postępującym szaleństwem, a kto wie, czy i nie przed samobójstwem, to sam jej widok tamował w nim gniew, destrukcję. Dziś dziewczyna była pannicą i oglądali się za nią chłopcy. Ona sama również wodziła oczyma za co przystojniejszymi kawalerami, jednak nie miała jak do tej pory żadnego, a chętnych nie brakowało – panna była nad wyraz urodziwa.
Stanął wreszcie u celu swej krótkiej podróży.
Dębowe, dwuskrzydłowe drzwi broniły dostępu do wnętrza. Nad nimi wisiał, przymocowany grubymi gwoźdźmi, również wykonany z dębowego drewna, szyld. Krwistoczerwony napis głosił: „Pod Czerwonym Bykiem”. Pod nim namalowano niewprawną ręką coś, co miało odzwierciedlać nazwę gospody. Na początku śmieszył go ten obrazek. Ni to byk, ni to krowa – mawiał, dopóki nie dowiedział się, że autorem rysunku jest „jego” Marta. Od tamtej pory przestał z niego szydzić i nie pozwalał na to innym. Nacisnął klamkę, zdecydowanie pchnął drzwi i wszedł do środka.
- Witaj, Kaziu! – rozległ się w tym samym momencie głos z głębi sali. – Czekaliśmy właśnie na ciebie!
Należał on do brodatego, barczystego mężczyzny około pięćdziesięciu lat, z bujnymi, długimi włosami opadającymi na ramiona. Musiał mieć już nieźle w czubie, bo wstając i próbując jednocześnie zamachać ręką, zachwiał się.
- Jak się masz, Protazy! – odkrzyknął Kazimierz, zbliżając się w jego stronę. – Nie widzieliśmy się kawał czasu! – powiedział z humorem.
- Od zeszłej soboty. W porównaniu z tym, jak bywało dawniej, zaniedbujesz ostatnio naszą kompanię – rzekł poważnie.
- Wiem, wiem - powiedział z niechęcią. Mam teraz sporo roboty. Sam rozumiesz… Muszę przecież z czegoś żyć – ciągnął dalej. - A i wódki nie dają tu za darmo.
- Niestety, niestety, stary druhu – zaśmiał się. – Ale dość gadki! Siadaj! - powiedział i po chwili, odwracając się w stronę szynkwasu, ryknął – Karczmarzu, kufel piwa i szklankę wódki dla mojego przyjaciela!
Kilka zaledwie świec nie mogło rozjaśnić sali i gdyby nie buzujący w kominku ogień, byłoby prawie ciemno. Przy surowym, ledwo ociosanym stole z buczyny siedziało jeszcze czterech innych mężczyzn. Wszyscy oni znani byli z pijaństwa, burd i nieróbstwa. Najmłodszy, zwany Kozikiem ze względu na wprawę w posługiwaniu się tym narzędziem, miał jakieś dwadzieścia pięć lat i już po jego twarzy można było poznać, że lubił alkohol. Wciąż siedział na utrzymaniu matki. Biedna kobieta ciągle klepała „zdrowaśki” w kościele, żeby syn się zmienił, przestał pić i znalazł sobie w końcu żonę. Najstarszy, na którego wołano Ojciec, był milczkiem i samotnikiem. Towarzystwo, podobnie jak Kazimierz, tolerował tylko przy pijaństwie i rozróbach. Wynajmował się do różnych robót i prac polowych, w ten sposób zarabiając na kawałek chleba i wódkę. Pozostali dwaj to: Kartofel i Mietek. Ten ostatni od wczesnej wiosny do późnej jesieni pracował jako drwal. Nazywano go za plecami głupkiem. „Silny jest jak tur, ale jego rozum można by zmieścić w dłoni” - mawiali złośliwi. „Ale Kazimierzowi nie dałby rady!” – krzyczeli inni. „No, pewnie!” – odpowiadali tamci. O Kartoflu mówiono, że żyje z kradzieży, chociaż nie znalazł się taki, który z czystym sercem mógłby powiedzieć: „Mnie okradł”.
- Kaziu! – odezwał się Protazy. – Gdyby nie ty, dawno bym już rozwalił kuflem łeb temu łysemu pokrace. Powolny jest jak ślimak i tylko pieniądze potrafi liczyć szybko – zarechotał przy tym jak z najlepszego dowcipu.
W tym momencie pojawił się właściciel gospody.
- No, nareszcie! Już myślałem, że musisz wyprodukować te zacne trunki – znowu zaśmiał się Protazy.
- A gdzie Marta? – zwrócił się Kazimierz do oberżysty.
- Zaraz powinna być z powrotem, żona wysłała ją w jakiejś sprawie. Jakiej, nie wiem. Nie pytaj – odpowiedział i zaraz wycofał się na zaplecze.
- Czemu się go zawsze czepiasz, Protazy. Przecież wiesz, że Marta jest dla mnie jak córka.
- Dobrze, już dobrze… - zabełkotał tamten i nagle zaintonował pijacką pieśń:
Hej, wytoczmy razem beczkę piwa!…
- No i takiego cię lubię, mój Protku – rzekł Kazimierz i wychylił jednym haustem szklankę wódki. Obtarł rękawem usta i odetchnął z ulgą.
- A ja ciebie takiego, Kaziu! – odparł tamten i zaśpiewał dalej:
Czy to w dzbankach, czy w kufelkach,
Wyżłopiemy z niej ten trunek.
Hej, wynieśmy drugą beczkę piwa!
Pragnienie nam dokucza.
- Za wasze zdrowie, pijackie mordy. Wzniósł ni z tego, ni owego toast Mietek.
- I za twoje – krzyknęli zgodnym chórem pozostali biesiadnicy.
Towarzystwo rozochocone alkoholem, zachowywało się coraz głośniej. Gospodarz „Pod Czerwonym Bykiem” co chwila zerkał zaniepokojony. Znowu będzie awantura – pomyślał. - Żeby tylko Marta wróciła na czas. Pozostali goście byli chyba podobnego zdania, bo co jakiś czas jeden po drugim wymykali się chyłkiem. Może by i poszli do innej gospody, gdyby takowa istniała w Kruszwicy.
– Skaranie boskie z tymi drabami – szeptem stwierdził jeden z gości, siedzący blisko Kazimierza i jego kompanii.
- Masz rację, nie ma na nich kary, a sami nie mają wstydu – odpowiedział jego sąsiad. – Zabijaki – prawie krzyknął na koniec i zaraz przestraszył się swego wybuchu.
„Wesoła kompania” jednak tak już pogrążyła się w pijaństwie, że nic, co działo się wokoło, nie docierało do ich uszu.
W tym czasie Kazimierz głęboko się zamyślił. Co ja tu robię z tymi pijakami i durniami? – dumał. A przecież byłem kiedyś porządnym człowiekiem. Miałem żonę, rodzinę, byłem szczęśliwy, przede mną otwierała się przyszłość. A teraz co? Co ona by powiedziała, widząc jak ja teraz żyje? Wolał o tym nie myśleć. Przed oczyma stanęła mu Agata. Była piękną kobietą. Przynajmniej on ją taką pamiętał, może po prostu był w niej mocno, do szaleństwa zakochany i to przesłaniało mu jej wady. Tak! Bardzo ją kochał! Miłością czystą, niebanalną. Miała długie, kruczoczarne włosy. Zawsze nosiła je rozpuszczone, bo on tak lubił, robiła to dla niego. Kochana Agata – zapłakał w duszy. Boże czemuś mi ją odebrał i… nasze dziecko, tę małą, niewinną istotkę. Boże! Jak mi ich brakuje!
Gdy zachorowała ich córeczka, a lekarze rozkładali bezradnie ręce, poszedł do znanej w okolicy znachorki. Nazywano ją czarownicą Heleną. Odczyniała uroki, dawała wywary dla nieszczęśliwie zakochanych, leczyła rany, oparzenia, postrzały, gdy „myśliwy” polował nielegalnie i bał się zgłosić do prawdziwego lekarza, a może po prostu wierzył bardziej czarownicy. Leczyła też „normalne choroby”. Niestety! Nie pomogła jego maleństwu! Jakoś przełknął tę gorzką pigułkę.
Potem zachorowała Agata. Znów po pewnym czasie lekarze rozłożyli ręce; przeklął ich. Ponownie udał się do Heleny. Ta po raz drugi zawiodła go. Wściekł się. Kilka dni później, po kilku głębszych, oszalały z rozpaczy i wściekłości, postanowił udać się do chaty czarownicy, żeby, jak sam to nazwał w myślach, dać starej jędzy nauczkę. Dom stał w pobliskim lesie na skraju moczarów, otoczony gęsto starymi dębami i bukami. Niewielu zapuszczało się w okolicę, gdzie zamieszkiwała Helena, czy to ze strachu, czy z szacunku dla starej, a najprawdopodobniej z tych dwu powodów naraz. Skoro leczyła, to mogła, jeśli by chciała, zaszkodzić.
Długo szykował się na tę wyprawę. Ogolił się, wykąpał, założył odświętne ubranie i wystrugał sporych rozmiarów kij – karę. Gdy to wspominał, czuł wstyd. Dlaczego się tak tamtego dnia zachował, co go opętało? Przychodził mu na myśl tylko diabeł. Nie taki z opowieści, legend czy nawet Biblii, ale taki prawdziwy, wychodzący ze środka jego samego – z mrocznej duszy. Zdawał sobie sprawę z irracjonalności swego zachowania. Czemu się przed wyjściem tak wystroił? Chciał się oczyścić, sprawić, że poczuję się lepiej? Chyba sam nie wiedział. Przecież znachorka nie była niczemu winna, wręcz przeciwnie – chciała pomóc, tak jak pomagała do tej pory innym mieszkańcom Kruszwicy i okolicznych wiosek. Wielu ją szanowało byli jej wdzięczni.
oceny: bezbłędne / znakomite
......................
Dawniej gruźlicę płuc nazywano suchotami, zaś gruźlicę węzłów chłonnych - zołzą, czyli skrofułami.
Skoro mowa o zamierzchłej dawności, lepiej trzymać się starego słownika