Autor | |
Gatunek | horror / thriller |
Forma | proza |
Data dodania | 2014-10-10 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 2570 |
Czekał do zachodu słońca (może żeby ukryć wstyd?). Wtedy wziął kij i wyszedł. Poruszał się powoli, z ociąganiem, prawie wlókł nogę za nogą, jakby chciał odwlec ten moment. Może coś walczyło w jego wnętrzu - pojedynek dobra ze złem, coś, co miał w duszy jeszcze dobrego ścierało się w tej chwili z jego mrocznym „ja”. Kiedy dotarł do skraju lasu, przyśpieszył; teraz prawie biegł. Wreszcie jego oczom ukazała się chatka Heleny. Przystanął, jakby zdziwiony, że tak szybko dotarł. No, jestem! – powiedział na głos, dodając sobie prawdopodobnie tym samym odwagi. W leśnym domku paliło się światło.
Chatkę zbudowano z drewnianych bali, a dach pokryto strzechą. Dwa okna (tylko w jednym paliło się światło) przedzielały jednoskrzydłowe drzwi. Przed swoim domkiem „stara jędza” – jak ją w tamtych dniach nazywał Kazimierz – urządziła mały ogródek pełen kwiatów i ziół, latem pięknych i kwitnących, teraz przywiędłych i pożółkłych. Miałem kiedyś tako ogródek – zasmucił się. I to go popchnęło do działania. Podbiegł do drzwi i otworzył je jednym potężnym kopnięciem, wyrywając je niemal wraz z futryną.
- Co, do diabła! – zaskrzeczała zaskoczona Helena, odwracając wzrok w stronę drzwi. W jej oczach pojawiło się najpierw zdziwienie, potem strach.
Kobieta miała tego typu „urodę i ubierała się w taki sposób, że trudno było ocenić jej wiek. Mogła mięć pięćdziesiąt, jak również osiemdziesiąt lat. Nikt w okolicy nie wiedział ile wiosen sobie liczy; ludzie różnie o tym rozprawiali. Ona sama, kiedy ją o to pytano, milczała. Pojawiły się plotki, że może mieć i sto lat.
- Czego chcesz? – powiedziała, rozpoznając gościa. - Nic już dla ciebie nie mogę zrobić.
Kazimierz nie odpowiedział. W jego oczach kobieta dostrzegła szaleństwo i wtedy naprawdę zaczęła się bać.
On błędnym, dzikim wzrokiem rozejrzał się po izbie. Poza drzwiami prowadzącymi do sąsiedniego pomieszczenia, zobaczył tylko skromne wyposażenie siedziby znachorki: stół, dwa zydle, oraz kilka worków z ziołami i naczynia stojące wprost na podłodze. Następnie kopnął kobietę w twarz. Cios musiał być dobrze wyprowadzony, bo upadła na podłogę. Potem zadał jej następne kopnięcia i ciosy kijem. Niewiele już dziś z tamtego wieczoru pamiętał, za to wyraźnie utkwił w jego mózgu ranek. Kac! kac! i jeszcze raz kac! I to nie tylko ten fizyczny, ale przede wszystkim ten moralny, psychiczny. - Co mi strzeliło do łba! – krzyczał, rwąc włosy z głowy. – To wszystko przez wódkę!
Kobieta przez miesiąc przychodziła do zdrowia; nikogo w tym czasie nie przyjmowała, nie leczyła. Ludzie w Kruszwicy patrzyli wilkiem na Kazimierza. Kiedy pewnego dnia spotkał Helenę na miejskim rynku, chciał podejść do niej, by ją przeprosić. Ona jednak wpadła w szał. Zakryła twarz rękoma, skuliła się i zaczęła wrzeszczeć:
- Żebyś przepadł na wieki, żebyś zgnił za życia, zbóju, morderco! – Zobaczysz! Zemszczę się, choćby zza grobu! – wyła.
Nic pozostało mu nic innego, jak odejść, tym bardziej, że zaczęło się robić zbiegowisko.
- Cholera! – zaklął. – Muszę skończyć z pijaństwem! – szczerze postanowił.
Na postanowieniu się jednak skończyło. Kazimierz pił dalej. Może rzadziej, ale alkohol towarzyszył mu wciąż. Bał się, że nie poradzi sobie bez niego, bez ukochanej kobiety, dziecka, rodziny… chciał umrzeć! Śmierć jakby znając jego pragnienia, omijała go szerokim łukiem.
Śmierć!!! Pamiętał dokładnie dzień w którym odeszła Agata, jakby to było dziś. Choroba objawiła się kilkanaście tygodni wcześniej. Była wiosna. Słońce przebywało coraz dłuższą drogę po niebie, kwitły kwiaty, bujnie rosła trawa, ptaki śpiewały, przysiadając na ich płocie lub pobliskich drzewach. Czasami na skraju lasu przemknął lis, zając lub sarna. W niedalekim stawie wieczorem kumkały żaby, w trawie od czasu do czasu żałośnie zagrał świerszcz. Wtedy to się zaczęło, pojawiły się pierwsze objawy tej strasznej, wyniszczającej człowieka choroby. Tak! Znał ją już! Agata zaczęła najpierw kasłać, wystąpiła gorączka, po kilku dniach zaczęła pluć krwią, schudła. Był przerażony. Opiekował się nią do ostatnich dni, do ostatnich godzin, minut; cierpiał razem z nią. Mył ją, ocierał pot z czoła, robił, co mógł. Na próżno! Wieczorem, któregoś dnia odeszła. Trzymał jej dłoń do świtu, aż stała się zimna, lodowata. Ale nawet wówczas ocierał jej pot z czoła, pot, którego już nie było. Nie miał pojęcia, co dzieje się wokoło niego… Aż poczuł czyjąś rękę na ramieniu, otrząsnął się.
- Czego chcesz? – spytał cicho.
- Chciałem podkuć konia, ale… - zaczął silny, męski głos.
Gospodarz nie pozwolił mu dokończyć.
- Przecież widzisz, że nie mam dziś czasu. Opiekuję się chorą żoną – rzekł z wyrzutem.
Mężczyzna przez chwilę wahał się, potem zrozumiał. Podszedł do Kazimierza i położył mu dłoń na ramieniu:
- Przyjacielu! – szepnął. – Ona jest już na tamtym świecie.
Świeżej daty wdowiec spojrzał na gościa, jakby dalej nic do niego nie docierało. Za chwilę jednak wstrząsnął nim dreszcz i zapłakał.
- Agata!… Agata!... nie żyję! – wydusił z siebie.
Nowopoznany mężczyzna pomógł mu w pierwszych, najtrudniejszych dniach. Powiadomił rodzinę, zajął się pogrzebem, stypą. Po wszystkim zaprosił Kazimierza na wódkę. Pili przez trzy dni z rzędu, robiąc tylko przerwy na sen. Ostatniego dnia wyciągnął po prostu rękę i powiedział:
- Jestem Protazy.
Takie były początki ich przyjaźni; złe języki twierdziły, że niekończącej się libacji.
- A ty, co, Kaziu? – wyrwał go z rozmyślań głos Protazego. – Spiłeś się, przyjacielu?
- Nie, nie, zamyśliłem się.
- Do dobrze, bo już myślałem… - nie dokończył. – My, starzy to możemy jeszcze wypić, bo ci młodzi są do niczego. Spójrz na Kozika. Bidula już ma dość na dzisiaj.
Kazimierz zwrócił wzrok w stronę młodzieńca. Kozik półleżąc, półsiedząc, zwiesił głowę na ramionach opartych o stół, cicho pochrapując. I gdyby chwilę potem nie zwalił się pod stół, dotrwał by tak do rana. Przyjaciele od kieliszka przenieśli go na ławę.
- Za tych, co już nie mogą! - zaryczał Kartofel, szczerząc zęby w pijackim uśmiechu.
- Za młodych! Niech się uczą sztuki picia wódki! – dołączył się Mietek.
- A wiesz ty, Kaziu, o czym my rozmawialiśmy, zanim przyszedłeś? – powiedział Ojciec.
- No?
- Kozik wpadł na pewien wariacki pomysł. Miał iść sam o północy na cmentarz i przyniesie jakieś trofeum na znak, iż rzeczywiście tam był. Ustawiliśmy zakłady: całkiem niezła sumka – podpuszczał. - Pokaż – rzucił w stronę Mietka.
Wskazany wyciągnął zza pazuchy pękaty woreczek z wyprawionej skóry, rozwiązał rzemyki i wysypał całą jego zawartość na stół.
- Całkiem nieźle – powiedział Kazimierz.
- Ale już chyba nie pójdzie – stwierdził Kartofel, wskazując na śpiącego młodzieńca i ryknął śmiechem. Zawtórowali mu pozostali. – Szkoda tego grosza – judził z kolei on.
- Ale ja pójdę! – grzmotnął pięścią w stół, aż ława zatrzeszczała Kazimierz.
- Gdzie pójdziesz, wujku? – zapytała Marta, która właśnie weszła do gospody.
Kazimierz zmieszał się, zrobiło mu się głupio.
- Ja… - zaczął.
- Kaziu pójdzie samotnie na cmentarz i przyniesie jakiś fant – powiedział Mietek. - Zrobiliśmy zakłady. Spora…
- Czyś ty oszalał!? – przerwała mu Marta.
Kazimierz nie wiedział, co odpowiedzieć. Gdyby mógł w tym momencie, to by udusił Mietka gołymi rękami.
- Marta! – prawie krzyknął. – Chodź, porozmawiamy na boku.
I kiedy znaleźli się w oddaleniu od reszty biesiadników, zaczął mówić:
- Nie wiem, co mi strzeliło do łba, ale już się zgodziłem, więc teraz muszę iść, bo jakże… Marta, posłuchaj! Byłaś zawsze dla mnie jak córka… Wiesz przecież… - mówił urywanymi zdaniami. – Obiecuję ci, że to ostatni raz. Możesz mi wierzyć! – ciągnął dalej. Przyrzekałem sobie sam nie jeden raz, ale… Po raz pierwszy przysięgam tobie. Od jutra nie tknę wódki, ani piwa. Dość! Marta! Wierzysz mi! – prawie krzyknął.
- Oj, wujku, wujku, chyba tak… Mam nadzieję, że mówisz prawdę… Chcę ci wierzyć – niepewnie powiedziała dziewczyna.
- To uwierz! Tobie nie rzucałbym słów na wiatr. Zanim przyszłaś – ciągnął – myślałem o tobie, swoim życiu, żonie, dziecku, spojrzałem wstecz… i – prawie się jąkał – nie spodobało mi się to, co zobaczyłem. Mam dość!
- Musisz skończyć z tym, burdami, rozróbami, bo… inaczej, źle się to dla ciebie skończy. I tak miałeś dużo szczęścia…
- Szczęścia? – przerwał jej. – Co to za szczęście? – powiedział z goryczą.
- Wiesz, że nie o tym mówię.
- Wiem, Marta. Wiem. Przepraszam cię. Wiesz! Chciałbym jeszcze zatańczyć na twoim weselu…
- Wujku – powiedziała zawstydzona.
- Może i ja poznam jakąś wdówkę, ożenię się drugi raz. Ale przede wszystkim chciałbym, żeby tobie się udało, żebyś była szczęśliwa.
Długo milczeli oboje; wreszcie Kazimierz przemówił:
- Idź teraz do siebie! Porozmawiamy jeszcze jutro, jak będę trzeźwy. Załatwię tylko szybko ten głupi zakład i wracam do domu.
Marta spojrzała na Kazimierza i powiedziała: - Idę, uważaj na siebie, mam złe przeczucie.
- Nie martw się, będzie dobrze. Rano dokończymy naszą rozmowę.
- Pa, wujku.
- Pa, Marta.
Kazimierz wrócił do stołu, ale nie siadł.
- To czas na mnie, przyjaciele – powiedział. – Załatwię sprawę z tym zakładem i zaraz wracam.
- Wiwat, Kazimierz! – ryknęli Mietek, Ojciec i Kartofel. Tylko Protazy milczał i drapiąc się po brodzie, nad czymś głęboko się zamyślił.
- Kaziu, to głupi zakład, nie musisz wcale iść – odwodził go Protazy.
- Jak to, zakład jest, musi iść! – zapeszyła się reszta ferajny.
- Skoro żeście tacy mądrzy, to idźcie sami.
- Głupi, nie głupi, słowo się rzekło – stwierdził Kazimierz.
- Jak chcesz – zrezygnował Protazy.
Kazimierz chwycił szklankę z wódką i pociągnął spory łyk. Odstawił ją z łoskotem, chwycił płaszcz i szalik, i wyszedł.
Kiedy znalazł się za drzwiami, w duchu przyznał rację i przyjacielowi, i Marcie. Głupi jestem jak but, niczego się nie nauczyłem przez te lata, wręcz przeciwnie z wiekiem idiocieje. Marta dobrze powiedziała, że źle to się musi dla mnie skończyć. Muszę przestać. To zresztą już postanowione. Trzeba dalej normalnie żyć, naprawić to, co można jeszcze naprawić. Choćby ze względu na Martę, ale też ze względu na siebie samego, na pamięć Agaty.
Tak rozmyślając, szedł ulicami Kruszwicy, rzucając długi, błądzący po ścianach i bruku cień. Gdzieniegdzie paliły się w oknach lampy, bądź świece. Uliczne latarnie igrały światłem. Wzeszedł księżyc, pojawiło się kilka gwiazd. Powoli opuszczał miasteczko i zbliżał się do położonego niedaleko od niego cmentarza. Wreszcie dotarł. Otworzył bramę, która straszliwie zgrzytnęła i wszedł na teren miejsca wiecznego spoczynku mieszkańców Kruszwicy.
***