Autor | |
Gatunek | biografia / pamiętnik |
Forma | proza |
Data dodania | 2014-10-16 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3188 |
„Zmarł Neil Armstrong, pierwszy człowiek, który postawił nogę na Księżycu.”
Tak rozpoczynały swoje dzienniki wszystkie kanały telewizyjne i pokazywały niewyraźny film sprzed lat.
Ta wiadomość przywołała też moje wspomnienia.
Była lipcowa noc 1969 roku. Siedzieliśmy z moim ojcem przed telewizorem. Na ekranie nieostry obraz pokazywał Armstronga stojącego na ostatnim szczeblu drabinki lądownika. Kosmonauta jedną stopą ostrożnie dotykał księżycowego gruntu, jakby badał, czy się w nim nie zapadnie. Potem cofnął stopę, poczekał chwilę i zeskoczył. Nie zapadł się, stał! Stał na Księżycu!
- Ile to się za mojego życia wydarzyło - powiedział wtedy ojciec. - Urodziłem się w domu krytym słomianą strzechą, a teraz oglądam ludzi chodzących po księżycu.
Minęło wiele lat i dopiero informacja o śmierci Armstronga przypomniała mi słowa ojca wypowiedziane tamtej nocy.
Ojciec urodził się jako poddany cara Mikołaja II w Wólce Drażniewskiej, bo wtedy Drażniew razem z Wólką był częścią carskiego imperium. Dom rodzinny ojca był drewniany, kryty słomą i maleńki jak wszystkie chłopskie domy tam i wtedy. Drażniew leży nad rzeką Toczną, wpadającą tu do Bugu. Ojciec opowiadał, że obydwie rzeki często wylewały niszcząc zasiewy, a woda podchodziła aż pod dom. Po powodzi w zagłębieniach na łąkach zostawała woda, z której grabiami wygarniano ryby. Dla dziecka połowy te były zabawą, ale jego rodzicom nie było do śmiechu, bo ich zasiewy były zniszczone. Pola było mało i stale go ubywało, bo dzieci zakładające własne rodziny, musiały dostać po kawałku. Dlatego dzielono zagony na węższe i węższe, aż dochodziło do tego, że koń z pługiem nie mógł na nich zawrócić nie naruszając miedzy. Często głodowano na przednówkach, a i na niejedną wigilię Bożego Narodzenia były tylko placki kartoflane pieczone bez tłuszczu na blasze kuchni.
Trzeba było szukać chleba gdzie indziej. Poszła więc jedna z sióstr ojca na służbę aż do Radomia, a on sam dorabiał jako flisak przy spławianiu drewna. Spływy ruszały spod Drohiczyna, a kończyły się pod Toruniem. Były to wyprawy zagraniczne i ojciec był dumnym posiadaczem paszportu, co w tamtych czasach na wsi rzadko się zdarzało. Flisacy płynęli tylko za dnia, a na noce i niedziele przybijali do brzegu. Którejś niedzieli cumowali koło małego miasteczka i po mszy w miejscowym kościele dzielna załoga postanowiła się zabawić. Karczmy nie było, a jedyny sklep był zamknięty, bo w tamtych czasach handel w święta był zabroniony. Sklep był oczywiście żydowski. Flisacy zapukali od tyłu, a Żyd chętnie im otworzył. Podał wódkę, chleb, kiszone ogórki, kiełbasę i rozpoczęła się uczta. Kiełbasa miała jakiś dziwny smak i flisacy zgodnie orzekli, że jest końska.
- Ty Żydzie śmierdzący! Koniną nas pasiesz? - zakrzyknęli i rzucili się do bicia.
W roboczy dzień zostaliby wyrzuceni i psem poszczuci, ale Żyd obsługując ich w niedzielę, złamał prawo. Dlatego wolał sprawę zatuszować i na stół wjechała dobra kiełbasa, przyniesiona przez piękną córkę gospodarza. Potem Żyd odprowadził gości aż do rzeki, kłaniał się nisko i wziął tylko połowę należności. Praca na wodzie była niebezpieczna i nieraz flisak wpadał pomiędzy kłody, żebra łamał, a czasem zostawał pod kłodami na zawsze. Może dlatego flisacy nie szanowali zarobionych pieniędzy, a cieszyli się młodością i światem. Jak było tak było, ale ojciec za jeden spływ zarobił na porządne, robione na miarę buty z cholewami. Bardzo dbał o te buty i jeszcze wiele lat później, gdy Armstrong chodził po Księżycu, stały one na prawidłach, wypastowane na błysk.
Przeszła pierwsza wojna światowa i przyszła wojna bolszewicka. Ciągnęli żołnierze Tuchaczewskiego przez prowizoryczny most na Bugu na Warszawę, a potem uciekali przez ten sam most, ścigani przez błękitnych kawalerzystów Hallera. Pobiegł ojciec nad Bug zobaczyć jak ruskich biją, ale zobaczył co innego. Hallerczycy wyłapali okolicznych aktywistów, którzy za bardzo pośpieszyli się z tworzeniem na Podlasiu sielsowietów i spędzili ich nad Bug. Siedziało więc nad rzeką kilkudziesięciu przestraszonych i niepewnych swojego losu Polaków, Białorusinów i Żydów. Żołnierze tymczasem poili obok konie, kąpali się, jedli i pili wódkę. Mieli dość chleba, ale nie mieli igrzysk. Znaleźli. Jeden z podpitych żołnierzy podszedł do siedzących więźniów, wybrał kilku i kazał im płynąć na drugą stronę rzeki. Dwóch zaraz zabrały bugowe wiry, ale reszta przepłynęła. On tymczasem przeszedł po moście i kazał ocalałym płynąć z powrotem. Ruszyli, ale dopłynęli tylko do pierwszego filaru. Uczepili się go i prosili o litość. Nie doprosili się. Żołnierz klął, wrzeszczał, a potem wrzucił do rzeki granat kończąc w ten sposób zabawę.
Po wojnie tereny dzisiejszej Zachodniej Białorusi przypadły Polsce. Zaraz po tym poszła wieść po Podlasiu, że tam za Bugiem można mieć ziemi nawet po włóce lub więcej. Do tego rząd dawał jeszcze ulgi podatkowe, a wymagał tylko pracy. Podlasiacy z ubogich, wielodzietnych rodzin pracować umieli, ale niewielu odważało się zostawić ojcowiznę i jechać w nieznane. Rodzice ojca, będący już wtedy po czterdziestce, zaryzykowali. Zaryzykowali i wygrali, bo ojciec nie raz wspominał, że od wyjazdu za Bug nigdy już „z postem” nie jadał.
Za Bugiem trafili do wsi Prudno w wołkowyskim powiecie. Okolica tu była podobna jak w Drażniewie, ale nie było rzeki i ludzie byli inni. Z dziada pradziada mieszkali tu obok siebie katoliccy Polacy i prawosławni Białorusini. Chodzili do innych świątyń, ale do tej samej karczmy, żenili się miedzy sobą i żyli w miarę zgodnie. Podlascy przybysze mówili inaczej i nawet w kościele śpiewali na inną nutę. Nie rozumieli tutejszych porządków. Prawosławnych traktowali z pogardą, a ich dzieci śmiały się z dzieci popa. Nie byli więc lubiani przez rdzennych mieszkańców obydwu wyznań i pogardliwie nazywani Mazurami. Nawet tutejszy katolicki proboszcz nie lubił Mazurów i z ambony wypominał im, że za mało dają na tacę.
Mimo wszystko żyć się tu dało. Roboty było w bród, każda para rąk była cenna, a tu jak na złość, o ojca upomniało się wojsko. Przyszło mu stawić się w Ostrołęce w V Pułku Ułanów Zasławskich. Trafił dobrze, bo konie lubił i miał ułańską fantazję. Jeszcze przed wojskiem chadzał w ulubionych butach z cholewami na zabawy do okolicznych wsi, obtańcowywał dziewczyny i bił się z tamtejszymi chłopakami. W wojsku czuł się dobrze, bo ułani rządzili w Ostrołęce. Przeganiali piechociarzy z zabaw i nie szanowali nawet oficerów innych formacji. Wracał kiedyś ojciec wieczorem z kolegą z przepustki. Obydwaj byli już wtedy kapralami, więc rozmyślnie nie oddali honorów napotkanemu porucznikowi saperów.
- Stać! - zatrzymał ich oficer. - Dlaczego to ułani nie oddają honorów oficerom?
- Przepraszamy, panie poruczniku - odpowiedzieli stając na baczność. - Jest ciemno, a pan porucznik ma szychy takie szare, że trudno szarżę rozpoznać.
I cóż mógł ten porucznik odpowiedzieć, skoro jego pagony lśniły słabiej od ułańskich.
Na pokazie woltyżerki ojciec złamał nogę i trafił do wojskowego szpitala. Tam poznał wachmistrza z kwatermistrzostwa i po leczeniu został przeniesiony do pułkowego magazynu. Wtedy rozpoczęły się dla ojca złote czasy.
- Ile wtedy zjadłem i wypiłem, tyle mojego - wspominał. - Gęba mi się świeciła i pasek u portek trzeba było popuścić.
Awansował też szybciej i służbę zakończył w stopniu plutonowego.
Jako chłop po wojsku mógł myśleć o ożenku. Myśleć mógł, ale żonę i tak wybrali mu rodzice.
W sąsiedniej wsi mieszkała inna mazurska rodzina przybyła z Suchodołu Wielkiego. Było w niej kilka panien na wydaniu. Tamtejsza głowa rodu pilnowała, żeby córki wydawać według wieku, ale jedna z nich uparła się i za nic nie chciała iść za mąż. Tymczasem następna córka doszła do lat i na wydaniu były już dwie. Pojechał ojciec w swaty do młodszej panny, choć przyszły teść nie chciał jej wydać przez kłodę, czyli poza kolejnością. Targu jednak dobito i uzgodniono, że mój ojciec weźmie młodszą córkę przez kłodę, a za to jego siostra wyjdzie za brata mojej przyszłej mamy. Nie trzeba będzie dzielić pola ani wyprowadzać z obór posagowych krów. Przeprowadzą się tylko obydwie panny młode i nawet posagowe pierzyny pozostaną na starych łóżkach. Pojechał ojciec z narzeczoną saniami do proboszcza zapłacić za ślub i był to ich pierwszy raz sam na sam. Zapłacili ile mogli. Księdzu było to jednak za mało, bo ślub odbył się bez organów i tylko przy czterech zapalonych świecach. Ojciec nie przykładał do tego wagi, ale mama bardzo nad tym bolała i nie lubiła za to proboszcza. Tak czy inaczej, ślub się odbył i pojawiła się szansa mojego przyjścia na świat. Szansa ta została wykorzystana wiele lat później na poniemieckim Pomorzu, ale podlaska mowa i opowieści towarzyszą mi od dzieciństwa.
Gdyby to było dzisiaj, to mama i tato poznaliby się na dyskotece w którejś z ich rodzinnych wsi, bo dzieli je tylko około pół godziny drogi samochodem. Wtedy było to jednak za siódmą górą i rzeką.
Chcę zobaczyć te wsie i razem z żoną wyruszam na Podlasie.
Naszą podróż zaczynamy od Suchodołu Wielkiego, który wcale nie jest wielki. Jest tu kilka dużych gospodarstw z porządnymi domami, ale wiele domostw wygląda jeszcze tak, jak je widziała moja mama jako dziecko. Zostawiamy samochód koło kapliczki przy końcu wsi i idziemy szukać domu rodzinnego mojej mamy. We wsi nie widać nikogo, ale na szerokich i płaskich polach pracuje kilka traktorów. A gdzie są te na dwa pokosy szerokie poletka, o których opowiadała mama? No cóż! Minęło przecież prawie sto lat i półmorgowe spłachetki nie wytrzymały próby czasu. Na jednym z podwórek widzimy dwóch mężczyzn. Wchodzimy, podajemy nazwisko rodowe mamy i pytamy, czy o nim słyszeli.
- Teraz takich tu nie ma - odpowiada starszy.
- Moja rodzina wyjechała za Bug po bolszewickiej wojnie - wyjaśniam.
- Może sąsiad Stanisław pomoże. On ma dziewięćdziesiąt lat, to może coś wie - mówi nasz rozmówca.
Pan Stanisław jest szczupłym mężczyzną, po którym nie widać wieku.
- Ja pańskiej rodziny nie pamiętam, ale wiem, w którym domu mieszkała - mówi. - Tego domu już nie ma. Tam teraz jest ogród warzywny, a za nim stoi nowa stodoła. To będzie ze trzysta metry stąd - dodaje z podlaska.
Dziękujemy za pomoc, a pan Stanisław na pożegnanie mówi:
- Trzeba tu było przyjechać dwadzieścia lat temu, to żyli jeszcze ludzie, co pamiętali pańską rodzinę.
Idziemy we wskazanym kierunku, znajdujemy wspomniany ogród i stojącą za nim nową stodołę.
Czas nie stoi w miejscu i tam gdzie kiedyś mieszkała moja mama, rosną teraz truskawki i cebula.
Mama wspominała, że przy drodze leżał duży kamień dzielący wieś na część włościańską i szlachecką i że ich dom był pierwszym po szlacheckiej stronie. Chodzimy po drodze szukając symbolu podziału społecznego z tamtych lat, ale nie znajdujemy. Nie ma domu, nie ma kamienia, jest tylko stary drewniany krzyż koło domu pana Stanisława. Może ten krzyż powiedziałby nam coś więcej. Stajemy przed nim i czekamy przez chwilę. Krzyż milczy.
Jedziemy do Mordów, bo tam została ochrzczona moja mama. Jedziemy wspominanym przez mamę gościńcem, którym w 1920 roku ciągnęła na zachód sowiecka artyleria konna. Ludzie z okolicznych wsi poszli oglądać ten przemarsz. Mama też poszła i z całego przemarszu najbardziej zapamiętała rosyjskiego żołnierza z rozdartymi na tyłku spodniami, leżącego na wozie. Żołnierz przejeżdżając zawołał:
- Ludzie! Daleko stąd do Warszawy?
Nikt mu odpowiedział, ale ludzie pod nosem śmiali się z niego, że do Warszawy wybiera się w podartych portkach. Mordy za czasów dzieciństwa mamy były na pewno ważniejsze niż dzisiaj. Zbiegało się tu kilka lokalnych dróg i przechodził tędy wspomniany już gościniec. Koło kościoła były murowane budynki. Wiele z nich stoi do dzisiaj, są zamieszkane i wyglądają jak wtedy. Kościół jest wielki i małej dziewczynce musiał wydawać się jeszcze większy. Może widywała przed kościołem państwa Przewłockich, mieszkających w pałacu naprzeciwko. Może biegała pod ich parkan, żeby zaglądać na pałacowy dziedziniec. Ciekawe, co było wtedy na placyku, gdzie dzisiaj stoi armata-pomnik, przy której miejscowi „animatorzy kultury” piją na ławce piwo.
- Co tu jest do fotografowania? - zaczepił nas jeden z nich. - Toż to ruiny.
- Moja matka była tu chrzczona. Przyjechałem zobaczyć to miejsce - wyjaśniłem.
- A! To przepraszam. - powiedział ze zrozumieniem i usiadł koło kolegów.
Żegnamy Mordy i jedziemy do Drażniewa w poszukiwaniu domu rodzinnego mojego ojca.
Parkujemy przy skrzyżowaniu dróg i zastanawiamy się, od czego rozpocząć poszukiwania. Pamiętam z opowiadań kilka nazwisk ówczesnych sąsiadów ojca, a na Podlasiu są jeszcze na starych domach tabliczki z nazwiskami właścicieli. Już na najbliższym domu jest tabliczka ze znanym mi nazwiskiem, a przy płocie kręci się mężczyzna wyraźnie zainteresowany naszym autem na obcych tu numerach. Pytamy go o Wólkę i podajemy moje nazwisko, oraz nazwisko rodowe babki.
- Wólka jest tam - pokazuje na lewo. - Tu nie ma nikogo o pańskim nazwisku, ale jest rodziny o nazwisku pańskiej babki. Jak ona była z Wólki, to pewnie mieszkała na końcu wsi - dodaje.
To „jest rodziny” zabrzmiało mi znajomo, bo babka i ojciec też tej formy używali.
Idąc w kierunku końca wsi, znajdujemy kolejny dom z tabliczką ze znanym nazwiskiem. Ten dom jest niezamieszkany. Koło następnego spotykamy dwoje ludzi i pytamy ich o dom rodzinny mojego ojca. W trakcie rozmowy wymieniam kilka znanych mi z opowiadań nazwisk i przy kolejnym z nich nasi rozmówcy spoglądają na siebie znacząco.
- Toż my się tak nazywamy - mówi mężczyzna.
- To ja zapraszam na kawę - dodaje kobieta.
Przy kawie dowiadujemy się, że dom rodzinny ojca stoi jeszcze, ale nowy właściciel przerabia go na garaż. Ostał się przy nim stary jesion, który jest już pomnikiem przyrody. Mówię, że mój dziadek pochodził z Korczewa, a do Drażniewa przyszedł w prymaki.
- To niemożliwe - protestuje gospodarz. - To nie jest korczewskie nazwisko. To nazwisko pochodzi z Rudy. Tam chyba stoi jeszcze dom, gdzie mieszkał pański dziadek.
Żegnamy się i idziemy obejrzeć ten stary dom pod jesionem.
- Trzeba tu było przyjechać dwadzieścia lat temu, to żyli jeszcze ludzie, co pańską rodzinę pamiętali - słyszymy na pożegnanie podobne zdanie jak w Suchodole.
Dom rodzinny ojca jest drewniany i maleńki jak wszystkie stare domy tutaj. Stojąc przed nim rachuję w pamięci: mój ojciec, plus czwórka rodzeństwa, plus dziadek z babką, to jest siedem osób. Aż trudno sobie wyobrazić, że się tu wszyscy pomieścili. Dom jest w trakcie przeróbki. W tylną ścianę wstawiono dwoje drzwi garażowych i niedługo będzie to garaż na dwa samochody. To już nigdy nie będzie dom. Już nigdy nie zapłacze w nim dziecko, ani matce nie spadnie łyżka na podłogę. Teraz spadać tu będą tylko klucze lub śrubokręty.
Drażniew należał i należy do parafii w Ruskowie. My też jedziemy do Ruskowa, ale po drodze skręcamy do Rudy, gdzie podobno stoi dom rodzinny mojego dziadka. Stoi i ma tabliczkę z moim nazwiskiem! Jest podobny do tego z Drażniewa i też niezamieszkany. Ktoś tu jednak czasem bywa, bo pod ścianą leży niedawno porąbane drewno. Podobno w domu naprzeciwko mieszka emeryt z Warszawy o moim nazwisku. Patrzę w tamtą stronę i widzę, że warszawiak ma garaż. Dobrze! Nie przerobi dziadkowego domu. Ale czy składzik na drewno to jest coś lepszego niż garaż?
Wjeżdżamy do Ruskowa drogą, którą kiedyś ojciec chodził do kościoła. Przechodził pewnie koło narożnej kapliczki wmurowanej w parkan pałacu Humnickich i mijał dworskie czworaki. W Ruskowie są dwa kościoły, ale ojciec prawdopodobnie chodził do parafialnego, bo do tak zwanego „grzebalnego” chodzili tylko państwo Humniccy.
W ich pałacu jest teraz szkoła i przychodnia zdrowia, a w dawnych czworakach nadal mieszkają ludzie.
Ojciec spławiał drewno spod Drohiczyna, więc odwiedzamy i to miasto. Dzisiejszy Drohiczyn liczy około dwa tysiące mieszkańców, ale ma aż cztery przybytki boże dwóch wyznań. Bug tworzy tutaj zakola i stojąc na Wzgórzu Zamkowym, wyobrażam sobie płynące w dole tratwy i mojego ojca przeskakującego z pnia na pień z osęką w rękach. Schodzimy nad rzekę, spacerujemy po nadbrzeżnych łąkach i wąską ulicą wracamy do centrum
- Jak się państwu podoba nasz gród? - zaczepia nas niespodziewanie brodaty mężczyzna.
- Ładny i centrum macie takie zadbane - odpowiadam.
- To centrum odszykowali tak na przyjazd Ojca Świętego - mówi nieznajomy. - Wtedy wszystko pomalowali i poprawili bruki. Tutaj nie ma co robić. Tylko jak Daniel przyjedzie, to idziemy razem na wódkę i pogadamy trochę - dodaje.
- Jaki Daniel? - pytam.
- Olbrychski! On chodził ze mną do jednej klasy i zawsze o koledze pamięta.
- A kiedy był tu ostatni raz? - pytam.
- Oj! Dawno już go nie było - odpowiada nieznajomy i odchodzi.
Żegnamy Podlasie, gdzie urodzili się moi rodzice. Zobaczyłem je po raz pierwszy i teraz zastanawiam się, co by było, gdybym i ja się tu urodził.
Kim byłbym?
Może zrobiłbym karierę w stolicy i wróciłbym tu jako zamożny emeryt?
Może orałbym moje morgi, a może tylko piłbym piwo koło jakiejś armaty?
Nie wiem. Wiem tylko, że w pobliżu byłoby jakieś bocianie gniazdo, bo boćków na Podlasiu jest co niemiara.
Wprowadziłbym do tekstu tylko drobne poprawki. Zamiast:
- "cumowali" - "zacumowali",
-"iść za mąż" - "wyjść za mąż" (chyba, że to jest regionalizm),
W kilku miejscach brakuje przecinków, ale... sam mam problemy z interpunkcją, więc nie wskazuję, gdyż mogę się mylić.
"...przyszły teść nie chciał jej wydać przez kłodę, czyli poza kolejnością" - tego powiedzenia nie znałem :)
Miałem podobnie z własnym ślubem. Ale tak się wkurzyłem, tak "dałem do wiwatu" księdzu, który próbował wyłudzić więcej pieniędzy, że... ślub by, że hej :)))
Co oznacza zwrot: "przyjść w prymaki"?
Rodzinne wspomnienia są częścią naszej historii. Wracamy do nich, szukamy starych rodzinnych gniazd dopiero w dojrzałym wieku. Dobrze, jeżeli je spisujemy. Dla naszych potomków, aby wiedzieli "skąd ich ród". W dojrzałym wieku zaczną szukać i swoich korzeni... dla nich spisujmy wspomnienia.
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bezbłędne / znakomite
Miło mi, że ten drobiażdżek się Wam podobał.
Mężczyzna idzie "w prymaki" (akcent na "i"), czyli po ślubie przeprowadza się do domu teściów. Ten zwrot pochodzi z języka białoruskiego i był używany przez moich rodziców.
O flisakach znów, bajano w Krakowie [a historia się wlecze od 1848 roku]. że chcąc np. zdenerwować stamtąd [zza kordonu] goszczących "włóczków", to w karczmie, przy gorzale, wyśpiewywano [wydzierano się] im nad głowami:
"Mazurowie naszy
zjeść się dają w kaszy,
słone wąsy mają,
w piwie je maczają".
Mordobicie murowane :-)))) Ale: gdyby znów sięgnąć tak do Panów Oskarów Kolbergów, to być może pierwotne znaczenie słowa "Mazur" [bez odwoływania się do etnicznego Mazowsza] byłoby zgoła inne.
Wcześniej zaś do Pamiętników imć Jana Chryzostoma Paska.
Temat wręcz "wędrujący" niczym ta opowieść o dziewczynie czekającej na ukochanego, który zginąwszy na wojnie, przecież po nią zgłosił, by skonsumować swój ślub... na cmentarzu.
Stąd może i owa popularność samego nazwiska "Mazur"?
oceny: bezbłędne / znakomite
Do tego tragicznego faktu nawiązuję w opowiadaniu "Na zakręcie".
Tyle moich refleksji o tekście, który napisany jest bardzo poprawnie. Zauważyłem tylko brak przecinka przed "zawołał", natomiast moim zdanie przecinki są zbędne przed: o ojca, oraz.
oceny: bezbłędne / znakomite