Autor | |
Gatunek | biografia / pamiętnik |
Forma | proza |
Data dodania | 2014-12-29 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3241 |
Mieszkałem w małym miasteczku niedaleko Stuttgartu, gdzie mówiło się, żyło i myślało po szwabsku. Szwabski dialekt pieścił moje uszy końcówką „le” w zdrobnieniach, szwabska kuchnia pieściła moje podniebienie szpeclami i mousztem, czyli małymi kluseczkami i młodym winem z jabłek. Jedynie szwabskie myślenie mnie nie pieściło, bo Szwabowie są zamknięci w sobie. Podobno Szwab najchętniej mieszkałby na szczycie góry, za wysokim murem, a skąpstwem nie ustępuje Szkotowi. Mieszkałem w szwabskim domu, ale pracowałem w firmie, gdzie było dużo gastarbeiterów, a wśród nich troje z Polski.
Już na pierwszym obiedzie w zakładowej kantynie przysiadł się do mnie Adamczyk.
- Nawiałeś z Polski, czy na czarno tu robisz? - zapytał.
- Nie nawiałem i mam zezwolenie na pracę - odpowiedziałem, łykając moje pierwsze w życiu szpecle.
Adamczyk popatrzył na mnie podejrzliwie i już chyba zaczął żałować, że się przysiadł. Wyjaśniłem mu, jak się tu znalazłem i szybko dodałem, że nie chcę zostać tu na zawsze. Ta ostatnia informacja wyraźnie go uspokoiła.
- Jak teraz jest w Polsce? Chujowo. Prawda? - kontynuował.
- Chyba masz tam kogoś, to wiesz - odpowiedziałem.
- Nie kontaktuję się z rodziną. Ja spieprzyłem jeszcze przed stanem wojennym, więc muszę teraz uważać, żeby im nie narobić kłopotów - odparł.
Przerwa obiadowa się skończyła i pogaduszki rodaków również.
Na drugi dzień Adamczyk znowu się przysiadł.
- Powiedz. Chujowo jest w Polsce. Prawda? - zaczął już przy zupie.
- No, dobrze nie jest - odpowiedziałem.
- W sklepach nic nie ma. Prawda? - ciągnął.
- No, nie ma - odparłem zgodnie z prawdą.
- A ubecja węszy? - zmienił temat.
- Teraz już nie tak bardzo - odpowiedziałem. - Stan wojenny jest odwołany i cały system powoli się sypie.
- Ale musiałeś się wyspowiadać na ubecji przed wyjazdem. Prawda? I cyrograf, że wrócisz, też musiałeś podpisać? - drążył.
- Wyspowiadać się musiałem, ale żadnego cyrografu nie podpisywałem - odpowiedziałem.
- Ej! Coś pieprzysz. Wszyscy muszą podpisywać - powiedział Adamczyk patrząc na mnie spode łba.
Dzwonek na koniec przerwy zakończył naszą rozmowę, ale w mniemaniu Adamczyka stałem się ubeckim kapusiem.
Spotykaliśmy się tylko w kantynie i Adamczyk zawsze tak samo zaczynał rozmowę.
- Chujowo w Polsce. Prawda?
Opowiadał, że szczęśliwie wyjechał z Polski tuż przed stanem wojennym, bo później zostałby pewnie zabity.
- Czy byłeś jakimś ważnym działaczem opozycji? - zapytałem kiedyś. - Dlaczego musiałeś uciekać?
- Nie. Nie byłem, ale przecież każdy myślący inaczej niż komuchy, był wtedy zagrożony. Nie pamiętasz? - odpowiedział.
- Za samo myślenie nikogo nie wsadzali. Musiałeś ostro działać. Gdzie działałeś? - teraz ja drążyłem temat.
- Nie działałem, ale już nie mogłem tego wszystkiego dłużej znosić - odparł niechętnie.
- Czyli wyjechałeś po prostu do roboty i nie jesteś żadnym zbiegiem politycznym - podsumowałem.
Adamczyk zamilkł i już wiedziałem, że mnie nie lubi.
Przy kolejnym spotkaniu zmienił temat.
- Jak cię szwaby traktują?- zapytał.
- Normalnie. Nic mi nie robią - odparłem.
- Tu się nie przebijesz - kontynuował. - Ja jestem inżynierem i nieraz im radziłem, jak ulepszyć ich maszyny, ale oni mnie nie słuchają. Oni wszystko wiedzą lepiej. W dupie mają mój dyplom. Dla nich jestem tylko ślusarzem.
- A czego się spodziewałeś? - odpowiedziałem. - Nie masz nostryfikowanego dyplomu, to jesteś ślusarzem. Ja też mam dyplom, a pracuję jako zwykły monter.
I znowu nie spodobałem się Adamczykowi.
Nasze kontakty osłabły równie szybko jak się zaczęły, bo Adamczyk zawsze wracał do tego, że w Polsce jest chujowo i że szwaby go nie doceniają. Zacząłem go unikać.
Czas upływał, mur berliński chwiał się, a Adamczyk wciąż grał rolę cierpiętnika, którego ucieczka uratowała przed śmiercią. Aż nadszedł czas, gdy Tadeusza Mazowieckiego wybrano na premiera, orłowi nałożono koronę i wszyscy opozycjoniści odetchnęli z ulgą.
- Teraz możesz spokojnie wracać do Polski. Już nikt cię tam nie zamknie - powiedziałem któregoś dnia Adamczykowi.
- Zgłupiałeś? Tam dopiero teraz jest chujowo, jak się te solidaruchy do władzy dorwali - odpowiedział.
Nieco później poznałem innego człowieka, który wyjechał z Polski.
- Dzień dobry. Nazywam się Kippke - zaczepił mnie starszy pan przy automacie z kawą. - Jesteś ze Śląska?
- Nie. Jestem z Galicji - odpowiedziałem. - A pan skąd jest?
- Z Krapkowic - odpowiedział.
Od tego dnia często jadaliśmy razem śniadania.
Pan Kippke był śląskim Niemcem, którego rodzina od zawsze mieszkała w Krapkowicach. Gdy przyszli Ruscy, wszyscy Niemcy wyjechali, ale Kippkowie zostali, bo czuli się tam u siebie. Ruscy grabili i gwałcili, ale Kippkom jakoś udało się przeżyć bez szwanku. Potem na Opolszczyznę przyjechali polscy repatrianci ze wschodu. Kippkowie się z nimi dogadali i żyli w spokoju.
- Różni byli ci ze wschodu - opowiadał pan Kippke. - Porządni i dranie, pracowici i lenie. Niedobre było tylko to, że nie dbali o domy. Nic nie remontowali, mieszkali tylko.
- Bo myśleli, że za parę lat wrócą Niemcy - odpowiedziałem. - Ja to znam, bo urodziłem się na Pomorzu. Moja matka też powtarzała, że dom, w którym mieszkamy, nie jest nasz i że kiedyś Niemcy nas wypędzą.
- Mam sąsiada z Pomorza - powiedział pan Kippke. - Z Greifenhagen.
- Znam Greifenhagen - powiedziałem. - To teraz jest Gryfino, a ja się urodziłem w sąsiednim powiecie.
- Ja rozumiem, że oni się bali, ale dom to jest dom - kontynuował pan Kippke. - Ktoś go zbudował, dzieci się w nim rodziły, ludzie umierali. Dom nie jest winny temu, że czasy się zmieniły. O dom należy dbać.
- Kiedy pan wyjechał do Niemiec i dlaczego? - zapytałem któregoś dnia.
- Kiedy Gierek ogłosił, że można łączyć niemieckie rodziny, to moja żona zaczęła namawiać mnie na wyjazd. Gadała, nudziła i w końcu dopięła swego. Przyjechaliśmy tu, bo jej wujek tu mieszkał.
- No i co? Dobrze zrobiliście? - dopytywałem.
- Czy ja wiem? - usłyszałem w odpowiedzi. - Pieniędzy mam tu więcej, kupić wszystko można i życie jest tu łatwiejsze. Niestety wujek już zmarł i znowu zostaliśmy tu sami, bo cała rodzina jest bliżej Aachen. Tylko ten sąsiad z Greifenhagen jest takim bliższym nam człowiekiem.
- Ale jest pan w ojczyźnie, bo pan jest Niemcem - drążyłem.
- Moją ojczyzną są Krapkowice - nawet te polskie. Ja jestem Ślązakiem, nie Szwabem ani Bawarczykiem - odpowiedział.
Innego dnia zagadnąłem go o gastarbeiterów.
- Nie powinno ich tu tylu być, bo robotę nam zabierają - odpowiedział prosto. - Jak ktoś ma tu rodzinę, to niechaj pracuje, ale tych Turków nie powinno tu być.
- A Polacy powinni tu być? - zaczepiłem. - Na przykład tacy, co przed komuną uciekli, jak Adamczyk.
- Jaki on tam uciekinier polityczny - fuknął pan Kippke. - Uciekł z jakiejś wycieczki, bo mu się w Polsce robić nie chciało i myślał, że mu tu wszystko za darmo dadzą. Najgorsze jest to, że przed tymi Turkami narzeka na Polskę. Ja jestem Niemcem, ale się wstydzę za niego.
Mieliśmy teraz nowy temat do rozmów, czyli Adamczyka i Polaków w Niemczech.
Okazało się, że pan Kippke obserwował tutejszych Polaków i słuchał, co i do kogo mówią. Nie było ich w tej okolicy zbyt wielu, ale wszyscy byli wiecznie niezadowoleni i ciągle narzekali.
- Niektórzy nawet udają, że nie są Polakami, jak ta durna Pilz z biura - powiedział któregoś dnia.
Po kilku dniach pan Kippke pokazał mi panią Pilz i opowiedział jej historię. Podobno urodziła się w Gliwicach, ale nie była Niemką ani nawet Ślązaczką, bo nie miała ni krzty śląskiego akcentu. Gdzieś poznała dużo starszego od niej pana Pilza, wyszła za niego za mąż i przyjechała tu. Pan Pilz był konstruktorem w naszej firmie i załatwił jej pracę w biurze.
- Pilzowie mieszkają kilka ulic stąd, a ona udaje, że nie jest Polką. Wszyscy w firmie to wiedzą i śmieją się z niej za plecami. Żeby nie jej mąż, który jest tu szanowany, to śmieliby się jej w oczy - zakończył opowiadanie pan Kippke.
- Dzień dobry pani Pilz - zagadnąłem ją po polsku przy najbliższej okazji.
- Guten Morgen - odpowiedziała i poszła dalej.
- Faktycznie pani Pilz rozumie polski, ale mówi po niemiecku - pochwaliłem się zaraz panu Kippke.
- A widzisz. Nie mówiłem? - ucieszył się.
Wkrótce okazało się, że Pilzowie mieszkają gdzieś niedaleko mnie, a pani Pilz chodzi często moją ulicą. Dopędziłem ją kiedyś i zaczepiłem po polsku.
- Dzień dobry pani Pilz.
- Dzień dobry - odpowiedziała po niemiecku.
- Czy mieszka pani w pobliżu? - kontynuowałem po polsku.
- Tak, na ulicy Bacha - odpowiedziała po niemiecku.
- A ja na ulicy Bethovena - ciągnąłem po polsku.
- Wiem - odpowiedziała po niemiecku.
I tak porozmawialiśmy o wszystkim i o niczym - ja po polsku, ona po niemiecku. Gdyby ktoś nas podsłuchał, to chyba byłby zdziwiony, że sie rozumiemy.
- Pogadałem wczoraj z Pilzową na ulicy - pochwaliłem się nazajutrz panu Kippke. - Ja mówiłem po polsku, a ona po niemiecku.
- Widzisz? Mówiłem, że jest durna - skwitował to pan Kippke.
Od tamtej rozmowy pani Pilz zaczęła chyba mnie unikać, bo już nigdy nie spotkałem jej na ulicy.
Tak oto okazało się, że nie umiałem rozmawiać ani z „wygnańcem politycznym” Adamczykiem, ani z „Niemką” Pilz. Pozostał mi tylko do rozmów śląski Niemiec Kippke i inni nie-Polacy.
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bezbłędne / znakomite
Boże, ile w tym gorzkiej prawdy! A takich Adamczyków i Pilzowe dzisiaj też, niestety spotykam. Dalej zaczynają rozmowę od "chu...o w Polsce" i nie jest to pytanie.
Zły to ptak, który swoje gniazdo kala...:(
oceny: bezbłędne / znakomite
Za komuny zbudowano tutaj w pobliżu potężną elektrociepłownię Dolna Odra - i Gryfino rozrosło się do rozmiarów nowoczesnego 30.tysięcznego blokowiska.
W Gryfinie po wojnie funkcjonował jeszcze port barkowy i - co chyba najważniejsze - maturę zdawała tam moja siostra. :)
Ogólniak był zbieraniną wszystkich dzieciaków z gminy i okolic. Nie była to szkoła, gdzie uczniów jakoś wy/selekcjonowano.
To chyba jakiś rekord... świata??
Ps. Kochana Elu, bądź pozdrowiona na wieki wieków! Amen
Pozdrawiam.