Autor | |
Gatunek | sensacja / kryminał |
Forma | proza |
Data dodania | 2015-01-09 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2100 |
Hej, bracie! Ile wczoraj przegrałeś? – Robin- syn nowozelandzkiego Maorysa i niemieckiej emigrantki, która w tylko sobie wiadomy sposób znalazła się na wyspie. Blisko trzydziestoletni mężczyzna z tatuażem, który pokrywał całe przedramię , patrzył ironicznie na swojego pracownika. – Nawet nie próbuj mnie wkurzyć! – Potężny, prawie dwumetrowy Polak nie zabardzo miał ochotę na dyskusję o zgubnym wpływie zakładów sportowych na życie przeciętnego zjadacza chleba. – Ile razy trzeba ci powtarzać? Pieprzony hazard – to nie jest sposób na dorobienie się majątku. Przyjechałeś z biednego kraju, żeby coś oszczędzić a nie sponsorować pieprzonych bukmacherów. Marcin, trzymając w ręku ostry jak brzytwa nóż, zastanawiał się, jak zmobilizować się do pracy. Wczorajszego wieczora kolejny raz przegrał sporo pieniędzy. Z jego oszczędności, które uzbierał przez ostatnie trzy miesiące, zostało może ze sto pięćdziesiąt funtów. - Dlaczego jestem taki popierdolony? – myślał z wściekłością, spoglądając na nieco nadpsute już marchewki, które w żaden sposób nie chciały dać się pokroić i ciągle wyskakiwały mu spod noża. – Nie chcesz to nie mów! Po twojej skwaszonej gębie widzę, że sporo... – Robin sam sobie odpowiedział, widząc, że olbrzym zupełnie go ignoruje. Marcin przygotowywał część z potraw, które miały być uzyte do serwisu, ale cały czas miał przed oczami obraz ze strony bukmacherskiej Williams Hill: „Swansea – Man Utd – 0:1 – koniec meczu”. Przed rozpoczęciem spotkania był oczywiście bardziej niż pewny, że naszpikowana gwiazdami drużyna gości zdeklasuje gospodarzy, strzelając sporo goli i pozwoli mu to powetować straty finansowe z poprzednich zakładów. Był nawet więcej niż pewny i nie zastanawiając zbyt długo, wpłacił na swoje konto gracza, półtora tysiąca funtów. Bukmacher płacił 1,58. Zarobię sporo kasy! – myślał , zacierając radośnie ręcę. Potrzebne mu były trzy gole, aby sen stał się jawą. Zrobił sobie kawę i podniecony czekał na rozpoczęcie meczu. Zaczęli punktualnie. Piłkarze Manchesteru ostro wzięli się do roboty i nie wypuszczali drużyny gospodarzy z ich połowy. Po kilkunastu naprawdę groźnych akcjach zdobyli w końcu tak upragnionego gola. Marcin nie miał wątpliwości, że teraz pójdzie łatwo i dwa potrzebne mu gole padną lada moment. Niestety, do końca pierwszej połowy wynik nie zmienił się.` W drugiej połowie strzelają więcej bramek` – tłumaczył sobie, paląc nerwowo papierosa i wpatrując się w punkt na ekranie komputera pokazujący czas spotkania. Strasznie długa ta przerwa. Swoją drogą – to ciekawe. Jak czekam na bramki, to czas ucieka jak szalony, a kiedy obstawię, to odwrotnie, jakby był zepsuty i stał w miejscu – myślał, wsłuchując się w odgłosy z korytarza. Justyna musiała wrócić z małym z popołudniowego spaceru. Marcin chciał wyjść z pokoju i porozmawiać z nią, ale stres związany z zakładem przykuł go do krzesła. Zaczęła się druga połowa. Piłkarze Swansea za wszelką cenę starali się odrobić straty. Raz po raz dochodzili do pola karnego gości, bezskutecznie próbując strzelić bramkę. Kiedy minęła pięćdziesiąta siódma minuta meczu, Marcin poczuł jak fala ciepła przechodzi przez jego ciało. – Grać, patałachy! – warknął pod nosem, wściekle wpatrując się w ekran komputera. Świat przestał istnieć, liczyły się tylko te miniaturowe postacie piłkarzy. Połowa z nich starała się za wszelką cenę strzelić gola, a druga połowa skutecznie im to uniemożliwiała. W osiemdziesiątej minucie meczu chłopak już nie wytrzymywał i zaczynał kląć pod nosem. – Wy w dupę pieprzone kmioty! Zarabiacie po sto tysięcy tygodniowo i co? Co to, kurwa mać, za mecz?! Pieprzony Manchester… – roztrzęsionymi rękami odpalił papierosa i patrzył dalej, jak Rooney marnuje kolejną okazję. Piłkarze stworzyli jeszcze kilka niezłych akcji, lecz ku rozpaczy Polaka wynik spotkania nie uległ zmianie. Tępym, przygaszonym wzrokiem patrzył w okno. Na zewnątrz klucz gęsi, głośno oznajmiając swoją obecność, przelatywał nad dachami domów Forest Gate wschodniej dzielnicy Londynu, zamieszkałej głównie przez Azjatów i przybyszów ze wschodniej Europy. – Moje półtora tysiąca odlatuje do ciepłych krajów –mruknął pod nosem i z hukiem zatrzasnął laptop. – W zasadzie to już odleciało… *************************** – Witam panów kucharzy! – wesoły głos Paddy’ego rozległ się w kuchni. Marcin popatrzył na pokracznie pokrojone warzywa i podszedł do swojego kolegi, menadżera pubu. – Na „pana”, to wiesz, co trzeba mieć! Już ci kiedyś mówiłem. Odkąd zaczął pracować w irlandzkim pubie, mocno zżył się z młodym mieszkańcem Cork city. Starszy brat Paddy’ego, Josef, był współwłaścicielem pubu i z racji pokrewieństwa zrobił swojego krewnego menadżerem, choć ten początkowo nie miał o tej pracy zielonego pojęcia. Jednak ambicja i chęć pokazania rodzinie, że nie jest tylko ładnym chłopcem, spowodowała, że już po kilku tygodniach ten łamacz kobiecych serc udowodnił wszystkim , że doskonale nadaje się do tej pracy. Jeżeli można było powiedzieć, że swoją pracę wykonywał dobrze, to jego chęć zaliczenia jak największej liczby pięknych dziewczyn była jego prawdziwą pasją. – Marcin. Nieszczęsliwy chłopaku. Setny raz ci powtarzam, że pozytywne myślenie czyni cuda – Paddy spojrzał na zdewastowane warzywa na stole. – Widzę, że przegrywasz z marchewkami. Polak przeczytał napis na koszulce kolegi: „Take Care of Me”. – Znów zmieniasz dziewczynę? Ta ostatnia Francuzka była przecież niezła. Co się stało? Paddy spojrzał na pracującego w ciszy Robina. – Eee nic! Później pogadamy. Jak skończysz torturować te biedne warzywka.Gorąco tu! – Irlandczyk wyjął z kieszeni dżinsów zmiętoloną paczkę Marlboro. – Chodzmy lepiej zapalić. – Jasne – Marcina ucieszyła okazja do zrobienia sobie przerwy. Małym, wąskim korytarzem dostali się do krętych drewnianych schodów prowadzących do piwnicznych pomieszczeń. Było tam dość ponuro. Betonowe, nieotynkowane ściany aż prosił się o remont. Dziesiątki kolorowych kartonów i palet z różnymi napojami nieco rozweselały ten prowizoryczny magazyn. – Mógłbyś coś z tym zrobić – wsłuchując się w odgłos przytłumionych uderzeń, Marcin splunął ze wstrętem. – Pomalować czy coś w tym stylu. – Chcesz to maluj – Paddy odpalił dwa papierosy i podał jednego koledze. – Niech mój brat się o to martwi. Ja mam zarabiać pieniądze. – Co to za odgłos? – widząc, że Irlandczyk nie bardzo rozumie pytanie, Marcin podszedł kilka kroków w stronę dochodzącego odgłosu. – To walenie! Nie słyszysz? – Nic takiego. Josef kupił sobie worek bokserski i uczy się uderzać – popatrzył kpiącym wzrokiem na kolegę, nie pozostawiając wątpliwości co myśli o nowym hobby swojego brata. – Po co? Przecież to pożeracz książek. – Nie wiem. Ma za dużo wolnego czasu. Chyba zawsze był zakompleksiony na tym punkcie – Irlandczyk rozejrzał się po piwnicy. – Faktycznie. Paskudnie to wszystko wygląda. Czuję się, jakbym był w jakimś bunkrze. – Chyba też zacznę trenować. Kiedyś to cholernie lubiłem. Mówię ci, Paddy! Wychodzisz na ulicę, zaczepiasz kilku facetów, a potem walisz ich po tych zakutych łbach. To jest piękne, naprawdę! Można to pokochać! – Ten upał w kuchni, chyba ci mózg zablokował. – Paddy nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. – To bardzo złe rzeczy, te, o których mówisz. – Od razu złe! Taka rozrywka dla myślących inaczej – szeroki uśmiech rozciągnął się na twarzy Polaka. – Musisz kiedyś spróbować! – Ja tam wolę cipki i czasem się napić – Paddy zaciągnął się papierosem i wyrzucił niedopałek na zakurzoną podłogę. – Chodź! Zobaczymy, jak braciszek radzi sobie z workiem. Weszli do niewielkiego pomieszczenia w rogu piwnicy. Widać było, że Josef zamierza potraktować przygodę z boksem poważniej, niż ocenił to jego brat. Mała salka wyglądała na świeżo pomalowaną. Była tam ławeczka do wyciskania sztangi, kilka hantli na podłodze, a na środku na solidnym haku i specjalnych łańcuchach wisiał worek bokserski. Raz po raz, starszy z braci uderzał w ten ważący dobre sto pięćdziesiąt kilo wór. – Jak tak będziesz uderzać, to wkrótce wylądujesz na chirurgii ze złamanym nadgarstkiem. – Polak podszedł i zatrzymał kołyszący się worek.Zdyszany Irlandczyk, niezadowolony, że ktoś mu przerwał trening, popatrzył na swojego pracownika. – Niby dlaczego? – spytał z powątpiewaniem. Najwyraźniej nie należał do ludzi, którzy lubią słuchać opinii osób trzecich. Marcin był jednak człowiekiem prostolinijnym i nie lubił owijać w bawełnę. – Dlatego, że wszystko robisz nieprawidłowo. Nie przejmując się niechęcią Josefa, chłopak lekko odepchnął go na bok i sam stanął przed workiem. Zaczął tłumaczyć. – Stoisz za blisko. Tylna noga musi być ugięta, wydech przy ciosie. Popatrz! – przyjął postawę i zaczął wolno uderzać. – Lewa, prawa, lewa, prawa – pojedyncze razy dosięgały skórzanego worka firmy BenLEE. – Teraz krótka seria! Lewa, lewa, prawa…
Uderzał z różnych stron, płynnie balansując na ugiętych nogach. Stopniowo zwiększał częstotliwość i siłę ciosów. Po kilkudziesięciu sekundach spokojne razy zmieniły się w szaleńczą walkę, jakby worek był zawodnikiem WBA. Rozbujany do niebezpiecznych granic prawie uderzył starszego z braci. Ten z krzykiem odskoczył do tyłu, potykając się o ławeczkę. Marcin uderzył jeszcze kilka razy i złapał oburącz opadający na niego ciężar. – Tak właśnie masz boksować – uśmiechnął się do szefa pubu. – To nie jest bieganie czy jakaś inna rekreacja. W boksie potrzebny jest ktoś doświadczony, który wszystko ci pokaże, żebyś nie zrobił sobie krzywdy. Rozcierając bolącą kostkę, Josef odezwał się do brata z wyrzutem w głosie. – Mówiłeś, że zatrudniłeś kucharza, a ja tu widzę Mike’a Tysona w białej skórze! Paddy podszedł do wiszącego bez ruchu worka i uderzył kilkakrotnie. Stu pięćdziesięciokilowy kolos prawie że nie drgnął, jakby oznajmiając, że takie chłopięce muśnięcia go nie wzruszają. – Też nic nie wiedziałem! Byłem zdziwiony, że z takim wyglądem jest kucharzem, ale nie wnikałem w szczegóły – wyjaśnił. Wstydząc się nieco, początkujący irlandzki bokser zaczął nieporadnie zsuwać rękawice. – Marcin, jakbyś chciał, to w piątek i w sobotę wieczorem mógłbyś pilnować drzwi – widząc nieszczęśliwą minę Polaka, dodał – to znaczy być ochroniarzem! Oczywiście za wyższą stawkę niż masz teraz. – W niedzielę możesz pomalować piwnicę! – dodał ze śmiechem Paddy. – Coś nie tak z wystrojem wnętrz w naszym magazynie? – Josef ogarnął wzrokiem pomieszczenie. – Nie! Jest spoko! – odpowiedział ironicznie młodszy z braci. – Tylko wygląda gorzej niż po nalotach dywanowych na Hamburg w czasie drugiej wojny światowej.Niespodziewanie przy rozmawiających pojawiła się zapłakana Hanna- Zrób coś! Jacyś pijani mężczyźni ubliżają nam na barze. Karzą nam pokazywać cycki- spojrzała proszącym wzrokiem na swojego szefa a zarazem chłopaka.Marcin słysząc słowa dziewczyny aż się zagotował. Ktoś??? jakieś pajace ubliżają jego ulubionej koleżance z pracy w której się trochę podkochiwał.
Mała uwaga na temat wygladu tekstu:
"...takie chłopięce muśnięcia go nie wzruszają. – Też nic nie wiedziałem! Byłem zdziwiony, że z takim wyglądem jest kucharzem, ale nie wnikałem w szczegóły – wyjaśnił."
To powinno być zapisane tak:
"...takie chłopięce muśnięcia go nie wzruszają.
– Też nic nie wiedziałem! Byłem zdziwiony, że z takim wyglądem jest kucharzem, ale nie wnikałem w szczegóły – wyjaśnił."
Początek wypowiedzi powinien zaczynać się od nowej linijki.
Pozdrawiam.
Dziekuję za komentarz. To jest fragment książki, nad którą właśnie pracuję. Wkleiłem mały kawałek, żeby się zorientować jak mi idzie z moim nowym hobby.
Teks w Wardpadzie wygląda inaczej. Tutaj zrobił się taki zlany. Mimo wszystko dziękuję za komentarz.
oceny: bezbłędne / znakomite
Niewiarygodne