Przejdź do komentarzyTrzecia światowa
Tekst 4 z 23 ze zbioru: Wrocławski przeplataniec
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2011-07-05
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń4396

TRZECIA ŚWIATOWA


Wrocław, kwiecień 1974


Wrócił do domu zmęczony z wyjazdu służbowego. Był wtedy na jakiejś dwudniowej

konferencji w Legnicy. Po pierwszym dniu zajęć, wieczorem, poszli w większym

towarzystwie, aby „się odprężyć” do Parkowej, gdzie grała orkiestra i w nastrojowej scenerii

przy zapalonych świecach, odbywały się tańce. Ta forma rozrywki nawet tak się oficjalnie

nazywała: „wieczorki taneczne przy świecach”. Była wtedy dość znana i popularna nie tylko

w Legnicy. Ale tańce w rodzinnym mieście, gdzie też odbywały się podobne wieczorki przy

świecach, nie miały tego uroku świeżości, bowiem najbardziej beztrosko człowiek bawił się

na wyjeździe, z dala od domowych trosk i obowiązków.

Wrócił jakiś szary i znużony, a Elwira, widząc w jakim jest stanie, powiedziała niby

żartem, ale nie bez lekkiej przygany w tonie, coś w tym rodzaju: na pierwszy rzut oka widać,

że bohaterowie są bardzo zmęczeni. Nie dziwił się jej reakcji, gdyz jego żona była w

siódmym lub ósmym miesiącu ciąży i poczuł ulgę, że stać ją było tylko na lekki sarkazm. Ale

nie robiła mu wymówek albo, co byłoby może jeszcze gorsze, nie zrobiła awantury. Przy

wspólnej kolacji dała się jakoś udobruchać. Nawet rozśmieszyło ją opowiadanie o tym, jak

niewinna służbowa kolacja zamieniła się w pewnej chwili w typowo słowiańskie pijaństwo w

towarzystwie siedzących przy sąsiednim stoliku oficerów radzieckich (od dziecka słyszał od

ojca „sowieckich”, ale on, jakby na przekór ojcu, mówił „radzieckich” i dopiero gdy ojciec

odszedł, Olgierd bogatszy o wiedzę ostatniego ćwierćwiecza i odarty z wielu ukształtowanych

wtedy przez szkołę i propagandę mitów, ostatnio częściej uzywał sformułowania ojca). Widać

było, że Rosjanie są rozluźnieni, co wskazywało na to, że już „wzięli”. Jak wiedział z kilku

własnych doświadczeń i zasłyszanych opinii, po ich stanie zazwyczaj trudno było rozpoznać,

czy są po jednym, dwóch, czy po dziesięciu stakanach na głowę.

– My chotim was, gospoda, ugaszczać ryboj i wodkoj – powiedział najstarszy z nich i

postawił na ich stoliku butelkę stolicznoj oraz położył na kawałku gazety wielkiego,

wędzonego jesiotra. Okazało się niebawem, że jeden z ich gospodarzy zna siedzących obok

oficerów, a nawet prowadzi z nimi jakieś wzajemnie korzystne interesy. (Było to wtedy

zrozumiałe i uważane za niemal naturalne z powodu braku na rynku wielu podstawowych

rzeczy).

Po posiłku Olgierd położył się w swoim przytulnym kącie pod ścianą, aby się

zdrzemnąć.

– W czasie, gdy ty się zdrzemniesz, ja sobie zrobię maleńkie pranko – mruknęła

Elwira z konfidencjonalnym uśmieszkiem już chyba na dobranoc.

W pewnej chwili, po raz kolejny przeżył pamiętny alarm bojowy z czasu zasadniczej

służby wojskowej w czasie pamiętnego kryzysu kubańskiego, gdy świat znalazł się na granicy

wojny nuklearnej.


Druga połowa października 1962.


Był środek nocy, gdy nagle wkoło zaczął się nerwowy rwetes. Olgierd wraz z innymi

zeskoczył z pryczy, w najwyższym pośpiechu ubrał mundur, założył plecak i hełm. Pośród

pokrzykiwań podoficerów pobiegł do magazynu po kałasznikowa i zapas amunicji. Wybiegli

na plac alarmowy. Tam ciemniały już powiększające się kolumny żołnierzy ustawiających się

wśród komend drużynami, plutonami i kompaniami. Dalej czekały pomrukując silnikami

ciężarówki, niektóre z przyczepionymi kotłami polowymi. Wraz ze swoim plutonem

wskoczył na pakę auta i jazda! Przez miasto pogrążone w nocy suną jak groźni jeźdźcy

apokalipsy. Zaszywają się w lasy i czekają na dalsze rozkazy. Ktoś mówi:

– Wsadzą nas na samoloty i polecimy bronić Fidela…


Wrocław, kwiecień 1974


Przenosi się o dwanaście lat do przodu, do dnia wczorajszego. Z poznanymi na

dancingu w Legnicy oficerami, z którymi razem wypili po kilka stakanów, rozbrajają na

lotnisku wojskowym jakąś poniemiecką minę lub bombę. W pewnej chwili zaatakował jego

powonienie jakiś ostry zapach jakby wydobywających się skądś oparów nafty czy benzyny i

chciał krzyknąć, a może nawet zdążył krzyknąć:

– Uważaj Sasza, to może być nasz koniec! – gdy nagle posłyszał silny wybuch i

natychmiast zerwał się z tapczanu. Dostrzegł, jak z przeciwległej ściany wylatuje z łoskotem

pękającego szkła na ulicę podwójne okno z futryną, a od kuchni przez cały pokój w kierunku

otworu okiennego przemknęła wygasająca fala ognia niczym znikająca czerwona płachta. Na

jego oczach rozgrywała się jakaś niespodziewana i niepojęta w swej grozie apokalipsa.

– Chyba wybuchła trzecia wojna światowa – pomyślał w pierwszej chwili. Skojarzenie

takie mogło być naturalne w sytuacji, gdy niemal codziennie słyszało się o możliwości

wybuchu konfliktu zbrojnego pomiędzy wschodem a zachodem, w świecie podzielonym na

dwa groźne obozy wzajemnie się oskarżające o agresywne zamiary i o dokonywanych w

różnych zakątkach ziemi próbach z bronią jądrową.

Posłyszał jęczącą z bólu Elwirę. Odgłosy jej jęków i płaczu dochodziły z kuchni albo

z łazienki, położonej obok kuchni.

Pobiegł natychmiast w tamtym kierunku. Nagle poczuł ostry ból w prawej stopie i

odruchowo zauważył, że jego noga zostawia na podłodze ślady krwi. Pod swoimi nogami

dostrzegł szkło z rozbitej butelki po płynie do czyszczenia o nazwie Tri. Na Elwirze,

szamoczącej się w przedpokoju jak wielki zraniony ptak, palił się nylonowy szlafrok.

Natychmiast zerwał go z niej i wrzucił do zlewu. Trzęsącą się i pojękującą przykrył jednym

kocem. Drugim dusił płomyki ognia. Nie wiedział, co go bardziej boli, skaleczona stopa,

którą owinął w jakiś ręcznik, czy poparzone ręce.

Zauważył, jak pod nieistniejącym oknem ich mieszkania, zamienionym w prostokątną

wyrwę, przez którą wpływał do wnętrza łagodnym, ciepłym powiewem lipcowy, wieczorny

wiaterek, zbierał się w szarzejącym powietrzu czerniejący tłum ludzi.

– Już zadzwoniliśmy po pogotowie i straż pożarną! Czy może jeszcze trzeba coś

państwu pomóc?! – ktoś krzyczał za oknem.

– Wszystko jasne, palił się płomyk od piecyka gazowego, a pani obok czyściła odzież

w łatwopalnym płynie. Gdy opary płynu w pomieszczeniu osiągnęły odpowiednią

koncentrację, nastąpił wybuch – zawyrokowali przybyli strażacy.

– Chciałam sobie tylko wyprać sweterek i spodnie z włóczki – jęczała Elwira, gdy

poparzoną zabierało pogotowie.

– Macie państwo szczęście, że tylko tak się skończyło i wszyscy przeżyli – ktoś

zawyrokował.

Elwira, jeszcze tej samej nocy z oddziału poparzeń trafiła na porodówkę. Ale

oczekiwany wtedy przez nich syn Kubuś nie przeżył przyśpieszonego wybuchem porodu.

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×